
W postulacie autonomii małżeńskiej co do decyzji o formach przeżywania seksualności chodzi nie o dążenie do realizacji własnych egoizmów, lecz o wzajemne rozeznawanie: poszukiwanie tego, co buduje jedność i więź małżonków oraz rezygnowanie z tego, co zwyczajnie pogłębianiu relacji nie służy.
Esej Katolicka etyka seksualna: przed drugim etapem rewolucji relacyjnej, który opublikowałem w letnim numerze kwartalnika „Więź”, wywołał wiele komentarzy. Przyjmowały one różne formy – były i polemiki, i głosy wspierające czy uzupełniające.
W sumie pojawiło się kilkanaście tekstów, głównie na Więź.pl, ale także komentarze opublikowane na łamach innych mediów. Można zatem powiedzieć, że mój główny cel został osiągnięty – zaczęliśmy o tym publicznie rozmawiać, nawet jeśli grono odbiorców nie jest zbyt szerokie, gdyż spora część polskich (i nie tylko) katolików nauczanie Kościoła w sprawie seksualności zwyczajnie ignoruje. Co więcej, bardzo cieszy mnie, że większość komentarzy stanowiły głosy kobiece, które w moim odczuciu jak dotąd były niemal nieobecne w tej dyskusji.
Rozmawiajmy o tym głośno
Dowodem na skalę zainteresowania tematem były również reakcje, które trafiały do mnie bezpośrednio z różnych, nieraz dość zaskakujących źródeł. Ich spektrum było szerokie – od entuzjastycznego poparcia (zwłaszcza ze strony matek wielodzietnych oraz, co ciekawe, niektórych duchownych i sióstr zakonnych) do oburzenia (tu prym wiedli kościelni konserwatyści, i to głównie małżonkowie), co samo w sobie pokazuje, że temat dla pewnej grupy ludzi jest bardzo ważny i rodzi ogromne emocje.
Potwierdzają to również katoliccy psychologowie i seksuolodzy (w tym spowiednicy), z którymi miałem okazję rozmawiać w ostatnich tygodniach. Często w tych rozmowach pojawiał się argument, że jak dotąd dyskusja na ten temat toczyła się głównie na anonimowych forach czy w zaciszach gabinetów/konfesjonałów – i najwyższa już pora, aby ją przenieść na inny poziom. Choćby dlatego, aby katoliccy małżonkowie nie mieli dłużej wrażenia, że ze swoimi problemami są pozostawieni sami sobie, a tych problemów jest niestety bez liku, także ze względu na postępujące zmiany cywilizacyjne.
![]()
Kwestionowanie uniwersalności naturalnego planowania rodziny nie wynika z nieopanowanej męskiej chuci oraz braku szacunku wobec kobiet. Po prostu w małżeńskim seksie nie ma automatyzmów. Ludzie są różni
Gwoli sprawiedliwości muszę też dodać, że z kilku stron dotarły do mnie także wyraźne sygnały, żeby tej debaty nie uruchamiać, bo będzie ona wyłącznie siać zgorszenie. Stanowiły one jednak wyraźną mniejszość.
W niniejszym tekście spróbuję nieco podsumować dotychczasową dyskusję i odnieść się do części argumentów, które się w niej pojawiały. Z oczywistych względów podsumowanie to ma charakter czysto subiektywny i niczego nie rozstrzyga. Mam jednak nadzieję, że ułatwi ustrukturyzowanie dotychczasowej debaty i pomoże uporządkować ją na przyszłość.
Zacznijmy od tego, że komentarze do mojego eseju przyjmowały nieraz radykalnie odmienne perspektywy. Część autorów pisała głównie z perspektywy teoretycznej, inni – praktycznej. Dla jednych ważniejszy był paradygmat „teologiczno-filozoficzny”, dla innych socjologiczny/polityczny, a jeszcze dla innych – biologiczny, a przez to w jakimś sensie „praktyczny” (w tym psychologiczny i z zakresu seksuologii).
W efekcie dyskusja była rzeczywiście wielowymiarowa, choć czasem stawała się bardziej formą prezentowania określonego stanowiska niż próbą wejścia w dialog z argumentami, które przedstawiłem w tekście inicjującym debatę. Jakkolwiek głosy te były cenne, bo np. prezentowały oficjalne stanowiska Kościoła, jako odbiorca polemik miałem jednak czasem pewien niedosyt, bo nie otrzymywałem bezpośrednio odpowiedzi na zagadnienia czy wątpliwości, które poruszyłem w swoim tekście. Dlatego nie chciałbym tym głosem dyskusji zamykać, wręcz liczę na ciąg dalszy.
Relacyjnie, nie egoistycznie
Z drugiej strony, polemiści w swojej krytyce koncentrowali się głównie na kilku elementach, które w moim eseju miały raczej charakter poboczny, albo w ogóle nie występowały. Ze swej strony proponowałem kontynuację rewolucji relacyjnej w katolickiej etyce seksualnej poprzez wyrażenie jej nie w formie kodeksowej, lecz jako zaproszenie do rozeznawania sytuacji danej pary (wedle określonych zasad). Natomiast część dyskutantów skupiała się na kwestiach szczegółowych, które podałem tytułem przykładu. Tak jakbym dążył do stworzenia nowego kodeksu… Nie chcę jednak unikać dyskusji o sprawach praktycznych.
Najlepszym przykładem jest samodzielna masturbacja. W części artykułu poświęconej różnym formom przeżywania seksualności poświęciłem wiele uwagi wzajemnej masturbacji małżonków, wskazując pod koniec, że w skrajnych przypadkach (np. poważne problemy psychiczne jednego z małżonków, uniemożliwiające jakiekolwiek formy intymnej bliskości) można rozważyć warunkową akceptację samodzielnej masturbacji. Analogicznie, w innej części tekstu zastanawiałem się (bez zajmowania silnego stanowiska) nad podejściem do masturbacji w wieku młodzieńczym, bo jak wskazują psychologowie, mamy do czynienia z różnymi rodzajami masturbacji i warto je rozróżniać (np. masturbacja młodzieńcza/rozwojowa a masturbacja kompulsywna).
Tymczasem część komentatorów zarzuciła mi niemalże promocję masturbacji, prawie kompletnie pomijając rozważania o jej potencjalnym, relacyjnym wymiarze w przypadku wzajemnego stymulowania narządów płciowych przez małżonków. W efekcie łatwo było przypiąć mi łatkę zwolennika egoistycznego, indywidualistycznego podejścia do seksualności, co jednak nie znajduje uzasadnienia ani w tekście, ani w rzeczywistości. Jeszcze bardziej zdumiewającymi zarzutami były twierdzenia, że w swoich rozważaniach tworzę uzasadnienie dla akceptacji aktów homoseksualnych, o czym w tekście w ogóle nie ma mowy. W tej bowiem materii nie mam ani wiedzy, ani żadnych doświadczeń. Tekst dotyczył głównie przeżywania seksualności w małżeństwie, czyli związku kobiety i mężczyzny.
Niezależnie zatem od faktu, że bardzo cieszę się z toczącej się dyskusji, odczuwam spory zawód, że czytelny lejtmotyw mojego eseju – a mianowicie koncentracja na perspektywie relacyjnej – pozostał przez część autorów niemalże niezauważony albo zupełnie opacznie odczytany. Choć wrócę do tego niżej przy odpowiedzi na konkretne zarzuty, już w tym miejscu chciałbym wyraźnie podkreślić, że zostawiam z boku perspektywę ja-ty, a koncentruję się na małżeńskim MY i tym, co pomiędzy (choćby w rozumieniu Chiary Lubich, założycielki ruchu Focolare).
Nigdy dość powtarzania, że w postulowanej przeze mnie autonomii małżeńskiej co do decyzji o formach przeżywania seksualności chodzi nie o dążenie do realizacji własnych egoizmów (męża i żony), lecz o WZAJEMNE poszukiwanie tego, co buduje jedność i więź (owo MY!) oraz rezygnowanie z tego, co – w świetle owego rozeznania – zwyczajnie pogłębianiu relacji nie służy.
Fetyszyzacja wytrysku
Analogiczny problem dotyczy tzw. logiki daru, stanowiącej fundament refleksji Jana Pawła II w teologii ciała (i nie tylko), a której pominięcie zarzuciło mi część polemistów. Z mojej bowiem perspektywy choćby wzajemna masturbacja, której pragnie oboje małżonków, czy też inne, „niepenetracyjne” formy aktywności seksualnej, mogą być niczym innym, jak właśnie wzajemnym obdarowywaniem się.
Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, w których kobieta nie czerpie przyjemności z „pełnego” współżycia lub kiedy jest zdolna doświadczyć radości zbliżenia, niezwykle ważnej dla małżeńskiej więzi (bardzo celnie pisze o tym Emilia Lichtenberg-Kokoszka w swoim komentarzu), jedynie w okresie płodnym, gdy z różnych przyczyn takiego współżycia chce unikać. Na marginesie: od ponad dekady w dziesiątkach, jeśli już nie setkach tekstów i komentarzy, dopominam się właśnie przyjęcia perspektywy logiki daru w różnych sferach życia politycznego, społecznego czy gospodarczego, więc zarzut ten osobiście wydał mi się paradoksalny.
Żadna metoda antykoncepcyjna nie daje 100 proc. gwarancji braku poczęcia. W tym sensie antykoncepcja, podobnie jak NPR, nie oznacza całkowitego zamknięcia na życie. Antykoncepcja to nie aborcja
Jednocześnie w kontekście zarzutów o brak uwzględnienia logiki daru nie znalazłem w głosach polemicznych argumentów za tak silnym uzależnieniem oceny zachowań seksualnych od kryterium ejakulacji. Czyżby faktycznie dostarczenie plemników do dróg rodnych kobiety było największym darem, jakim mężczyzna może ją obdarować? Czy przypadkiem nie jest to swego rodzaju fetyszyzacja męskiego wytrysku? Czy tylko on powinien decydować o godziwości współżycia (bo przecież nauczanie Kościoła dopuszcza różne formy seksualności, o ile kończą się wytryskiem nasienia w pochwie)? Czy nie jest to jednocześnie redukcja małżeńskiej intymności wyłącznie do wymiaru prokreacyjnego? Na te i podobne pytania niestety nie znajduję odpowiedzi w głosach krytyków.
Jeśli czegoś pragnąłbym od dalszej dyskusji, to właśnie większego nacisku na kwestię znaczenia seksualności dla więzi małżeńskiej, zwłaszcza z uwzględnieniem specyfiki przeżywania seksualności przez kobiety (a pośrednio także ich mężów).
Rozeznawanie zbyt trudne?
Nie oznacza to jednak, że nie znalazłem w głosach krytycznych ciekawych, wartych rozważenia uwag. Niewątpliwie interesującym argumentem, wskazującym na potencjalne zagrożenia związane z pozostawieniem małżonkom możliwości rozeznawania form przeżywania ich seksualności, jest brak właściwych kompetencji do takiego rozeznawania. W takiej sytuacji zdaniem niektórych lepiej pozostawić sztywne normy, aby nie sprowadzić na małżonków większej szkody.
To prawda, że wiele małżeństw nie potrafi ze sobą rozmawiać, przez co seksualność staje się przestrzenią, w której dominuje przemoc. Wbrew pozorom zdolność rozmowy i wzajemnego, małżeńskiego rozeznawania nie jest natomiast, wbrew temu co piszą niektórzy, uzależniona od poziomu wykształcenia. Istnieje bowiem wiele małżeństw osób z wyższym wykształceniem, które kompletnie nie potrafią budować wzajemnej więzi, jak również sporo małżeństw osób z klasy ludowej, które tworzą bardzo udane związki. Nie ma tu żadnej reguły.
Z mojej perspektywy problem ten nie powinien nas jednak prowadzić do ograniczania wolności, lecz raczej do podjęcia działań, choćby z zakresu przygotowania do życia w małżeństwie (ale także edukacji seksualnej), które dadzą małżonkom zdolność i umiejętności do takiego rozeznawania. Paradoksalnie, choć zdaniem krytyków „rozluźnienie” norm będzie stanowiło obniżenie wymagań, to w gruncie rzeczy – ze względu na trudność rozeznawania w małżeńskim dialogu – zmianę taką można postrzegać wręcz jako podwyższenie wymagań. Wiele zależy od perspektywy, z której na to spojrzymy.
Przy okazji chciałbym wyraźnie podkreślić, że brak rzetelnej edukacji seksualnej jest ogromnym problemem, na który nie wolno nam spuszczać zasłony milczenia. W katolickiej apologetyce, sprzeciwiającej się tej złej, „światowej” edukacji seksualnej, dominuje choćby przekaz, że warto powstrzymać się ze współżyciem do ślubu, aby później w pełni doświadczyć nocy poślubnej, bo przecież kobieta i mężczyzna muszą do siebie seksualnie „pasować” i nie ma tu żadnej większej filozofii. Taka narracja zupełnie ignoruje fakt, że seksualności trzeba się uczyć, a współżycie seksualne młodych małżonków przez wiele tygodni, miesięcy, a nawet lat, może rodzić sporo zawodów, nieporozumień i frustracji.
Są zresztą i takie przypadki, w których współżycie z przyczyn psychologicznych (np. nerwice seksualne) lub biologicznych jest bardzo utrudnione lub zwyczajnie niemożliwe. Niestety, w takich sytuacjach zwłaszcza młodzi katoliccy małżonkowie, którzy czekali ze współżyciem do ślubu i byli karmieni przekazem o „naturalnym dopasowaniu”, mogą przeżywać osobiste dramaty, w których nie znajdą właściwego wsparcia.
To nie jest, broń Boże, głos za dopuszczeniem pełnego współżycia przed ślubem, bo znając doświadczenia po poprzednim moim tekście, niektórzy czytelnicy mogą wyciągnąć taki wniosek. Chodzi wyłącznie o to, aby katoliccy małżonkowie już na etapie narzeczeństwa, a także później, mieli dostęp do bardziej praktycznej wiedzy z zakresu seksualności.
Antykoncepcja zawsze szkodzi więzi?
Inny ciekawy głos krytyczny dotyczył problemu negatywnego wpływu sztucznej antykoncepcji (mówimy głównie o prezerwatywie, która nie ma negatywnych skutków dla zdrowia kobiety) na jakość więzi małżeńskiej. Chodzi konkretnie o oczekiwanie, że skoro można podjąć współżycie niezależnie od fazy cyklu, to w przypadku braku współżycia może pojawić się frustracja, a jednocześnie małżonkowie stracą zdolność do wyrażania sobie uczuć i czułości w inny sposób.
Argument ten może wydawać się zasadny, ale znów staram się wskazywać raczej na konieczność rozeznawania w perspektywie relacyjnej. Dokładnie z taką samą frustracją możemy bowiem mieć do czynienia w sytuacji, w której małżonkowie powstrzymują się ze współżyciem aż do czasu tzw. niepłodności bezwzględnej (poowulacyjnej), a w momencie, w którym takie współżycie będzie już „możliwe” (bo nie będzie skutkować poczęciem dziecka), ze względu na brak woli kobiety nie będzie do niego dochodzić. Co więcej, istnieje także ryzyko, że w okresie niepłodności poowulacyjnej małżonkowie będą doświadczać trudności z przeżywaniem bliskości, bo mogą czuć się zdeterminowani, że właśnie teraz powinni uprawiać seks, bo przecież „mogą”.
Oznacza to zatem, że frustracja czy brak zdolności wyrażania czułości w inny sposób nie są związane z kwestią stosowania bądź nie antykoncepcji, lecz raczej z jakością relacji pomiędzy małżonkami. Rozwiązaniem będzie zatem nie tyle automatyczne odstawienie antykoncepcji, ile raczej małżeński dialog. Jeśli w takim dialogu małżonkowie uznają, że antykoncepcja szkodzi ich więzi, powinni z niej zrezygnować.
Nie widzę jednak wystarczających przesłanek za tezą, że istnieje automatyczna zasada „antykoncepcja zawsze szkodzi więzi”. Znów wracamy do tego, co kluczowe: znaczenia dialogu i wzajemnego rozeznawania, także – jak od początku postuluję – wspomaganego perspektywą zewnętrzną (czy to osoby duchownej, czy świeckiej, np. innych małżonków).
Patriarchalny charakter NPR
W ten sposób dochodzę do kwestii zasadniczej, a mianowicie oceny naturalnych metod rozpoznawania płodności, a szerzej patrząc, do opisanej przeze mnie w eseju rozpoczynającym debatę tzw. teologii NPR (skrót od naturalnego planowania rodziny). Chciałbym zacząć od bardzo wyraźnego zaznaczenia, że NPR może być jednocześnie i bardzo skuteczną metodą regulacji poczęć, i doskonałym modus vivendi dla wielu katolickich małżeństw. Nie mogę się jednak zgodzić z tezą, że kwestionowanie uniwersalności NPR jest niemal wyłącznie przejawem nieopanowanej (głównie męskiej) chuci oraz braku szacunku wobec kobiet, a w gruncie rzeczy do tych dwóch argumentów sprowadzała się krytyka mojego tekstu w warstwie praktycznej.
Obalenie pierwszego z zarzutów jest stosunkowo banalne. Przecież małżonkowie stosujący prezerwatywę niekoniecznie będą współżyć zawsze wtedy, kiedy (w domyśle) mężczyzna ma na to ochotę. Jeśli relacja małżonków jest oparta nie na przemocy, lecz na dialogu, do współżycia dochodzi wyłącznie za obopólną zgodą. Jeśli jedno z małżonków jest chore, przemęczone, jeśli ma gorsze samopoczucie, jeśli przeżywa jakąś trudną sytuację zawodową lub rodzinną, jeśli zwyczajnie nie ma ochoty na seksualną bliskość lub jeśli wieczór i noc małżonkowie spędzają nie tylko ze sobą, ale z płaczącymi dziećmi – to zwyczajnie nie podejmują oni współżycia (nota bene: od XIX wieku seks doświadczył procesu intymizacji i ludzie nie współżyją już w obecności innych, w tym własnych dzieci, a „bezpieczeństwo intymności” uznawane jest dziś za jeden z warunków dobrego seksu małżeńskiego).
Co więcej, małżonkowie mogą też zastąpić współżycie w okresie niepłodności poowulacyjnej – kiedy dziś część kobiet z miłości dla męża nieraz zmusza się do zbliżenia – współżyciem w okresie przedowulacyjnym, kiedy oboje tego pragną. Nie ma tu żadnych automatyzmów.
Drugi z zarzutów jest poważniejszy i warto się nad nim zatrzymać chwilę dłużej. Niewątpliwie NPR stanowiło ogromną rewolucję, ponieważ sprawiło, że mężczyzna nie może oczekiwać od kobiety współżycia „zawsze i wszędzie”, w logice tzw. małżeńskiego obowiązku. Co więcej, w okresowej wstrzemięźliwości wyrażał się szacunek wobec kobiety, która mogła nie chcieć w danym momencie zajść w ciążę. Jednocześnie jednak NPR ignoruje kwestię przyjemności kobiety, a w niektórych sytuacjach – zdolności do zbliżenia w okresie niepłodnodności poowulacyjnej.
Szacunek ogranicza się zatem wyłącznie do wymiaru prokreacyjnego, a nie więziotwórczego, i w gruncie rzeczy jest bardzo patriarchalny. Dlaczego? Po owulacji mężczyzna może już bowiem oczekiwać współżycia. „Wyczekał swoje, obdarowywał żonę innymi formami czułości, teraz czeka go nagroda za cierpliwość”. Taka perspektywa dość często prezentowana jest w praktyce duszpasterskiej. Jest to perspektywa, która zupełnie ignoruje emocje i fizyczność kobiety, na co bardzo wyraźnie i celnie zwracało uwagę część komentatorów (zwłaszcza kobiet).
Jeśli kobieta wyraża wątpliwość, czy aby na pewno takie podejście traktuje ją z szacunkiem i w sposób podmiotowy, nierzadko słyszy, że musi jeszcze dojrzeć. Ergo, w takim ujęciu kobieta w jakimś sensie jest powołana (zmuszona?) do ofiary – albo przyjęcia i urodzenia dziecka, albo przyjęcia w swoim ciele męża, nawet pomimo braku pragnienia pełnego współżycia. Trudno to jednak nazwać podmiotowością…
Zdaję sobie sprawę, że kwestia ta stanowi kluczowe napięcie w dyskusji o ewentualnych zmianach nauczania Kościoła. Umiem sobie bowiem wyobrazić, że dla części osób taka „ofiarnicza” wizja kobiecości jest w pełni uzasadniona, co więcej – optymalna.
Jak ludzka biologia wpływa na więź
W tym kontekście warto zwrócić uwagę na postępującą medykalizację NPR – coraz częściej do tradycyjnych metod (pomiar temperatury, obserwacja śluzu i szyjki macicy) dochodzą badania krwi, umożliwiające zmierzenie poziomu progesteronu i wyznaczenie dokładnego momentu owulacji, co w praktyce daje małżonkom kilkadziesiąt godzin więcej na „bezpieczne” współżycie w okresie poowulacyjnym.
Oczywiście jeśli uznamy, że jedynym wymiarem szacunku wobec kobiet jest jej niezapłodnienie wtedy, kiedy nie jest na to gotowa, wówczas wszystko gra. Gdy jednak spojrzymy szerzej, niektóre kobiety mogą czuć się zredukowane do swojej biologiczności. „Patrz, twoje ciało jest już niepłodne, możemy współżyć”.
Takie podejście może być jednak redukcyjne także w stosunku do mężczyzn. Załóżmy, że kobieta mimo braku woli zgadza się na współżycie w okresie poowulacyjnym, tym bardziej, że ma dość silną gwarancję, że nie zajdzie w ciążę. Nawet jeśli jej rozum podejmuje decyzję o współżyciu, niekoniecznie musi się to przekładać na jej ciało, które może odczuwać fizyczny ból związany z penetracją. Nie jesteśmy wszakże aniołami, bytami czysto duchowymi, a nasze ciało nie jest w pełni zdeterminowane naszym umysłem.
![]()
Dlaczego – w imię otwartości na życie, które już zostało im dane – rodzice piątki dzieci, doświadczający trudności ze stosowaniem NPR, nie mogą skorzystać z prezerwatywy albo innych, niepenetracyjnych form przeżywania seksualności jako narzędzia kontroli poczęć?
W efekcie mężczyzna może słyszeć zaproszenie do współżycia, a w jego trakcie będzie całym swoim ciałem odczuwał, że dokonuje gwałtu. Nie sądzę, aby wpływało to korzystnie zarówno na fizyczny wymiar przeżywania przez niego aktu seksualnego (bo wbrew powszechnemu przekonaniu ejakulacji niekoniecznie musi towarzyszyć przyjemność, a dodatkowo mężczyzna może, podobnie jak kobieta, odczuwać fizyczny ból związany z penetracją), jak i wymiar psychiczny (poczucie winy). Kiedy złączymy te dwie perspektywy, kobiecą i męską, naprawdę nietrudno dostrzec, że takie współżycie może nie mieć charakteru więziotwórczego.
Z drugiej strony warto zwrócić uwagę, że nie chodzi wyłącznie o unikanie bólu, ale także o korzystanie, i to pełnymi garściami, z przyjemności towarzyszącej współżyciu seksualnemu. Wbrew potencjalnym zarzutom w przeżywaniu seksualnej przyjemności nie chodzi o jakiś pusty hedonizm. Jesteśmy bytami cielesno-duchowymi. Zostaliśmy przez Boga stworzeni w ciele, wraz z całym „bagażem” różnych funkcji biologicznych czy chemicznych. Dopiero od niedawna poznajemy wpływ takich hormonów, jak choćby oksytocyna czy wazopresyna, które wydzielane są m.in. podczas stosunku seksualnego, na więź między małżonkami.
W tym sensie trwałość więzi małżeńskiej nie musi być determinowana wyłącznie aktem rozumnej woli, ale może być wspomagana w bardziej „biologiczny” sposób. Zresztą w tej materii mamy prawdopodobnie jeszcze dużo do odkrycia i to samo w sobie powinno stanowić dobre uzasadnienie, by zadawać pytania o sposób rozumienia i przeżywania seksualności. Jeszcze 100 lat temu niewiele wiedzieliśmy bowiem o cyklu płodności kobiety, nie wspominając o całej gospodarce hormonalnej czy feromonach i ich wpływie nie tylko na nasze ciało, ale też nasze mózgi, a tym samym psychiczną warstwę naszej egzystencji.
Ludzie są różni
Idąc dalej, wydaje mi się, że trzeba dodatkowo wyraźnie podkreślić kwestię różnorodności ludzkich doświadczeń, które w bezpośredni sposób przekładać się mogą na praktykę stosowania metod NPR. Spróbuję wskazać je syntetycznie w punktach:
- popęd seksualny (od silnego popędu do częściowego aseksualizmu);
- płodność „indywidualna” (jakość komórek jajowych oraz jakość/liczba plemników);
- płodność „kobieca” (długość i regularność cykli, długość fazy lutealnej, zdolność do jednoznacznej interpretacji objawów płodności, związana choćby z ich wyrazistością);
- płodność „męska” (długość przeżywalności plemników i ich zdolność do zapłodnienia);
- płodność „relacyjna” (za sprawą dopasowania o charakterze biochemicznym jedna, zdrowa para będzie potrzebować co najmniej kilku owulacji do zapłodnienia, podczas gdy w przypadku innej zapłodnienie nastąpi przy każdym spotkaniu plemnika i komórki jajowej);
- charakterystyka przeżywania współżycia seksualnego (np. zdolność przeżywania satysfakcji seksualnej w różnych fazach cyklu i w różnych formach aktywności seksualnej);
- inne okoliczności zdrowotne (np. terapie hormonalne, karmienie piersią, menopauza, sposób przeżywania ciąży/porodu, w tym historia ciążowo-porodowa, obciążenia genetyczne i ryzyko ciężkiej niepełnosprawności poczętych dzieci, etc.);
- uwarunkowania rodzinne (np. liczba dzieci, wychowanie dzieci z niepełnosprawnościami, etc.);
- uwarunkowania społeczno-ekonomiczne (np. dostępna powierzchnia mieszkalna, bezpieczeństwo ekonomiczne, etc.)
Powyższe czynniki mogą występować w setkach tysięcy, jeśli nie milionach kombinacji. Jedne z nich będą neutralne z perspektywy możliwości stosowania metod NPR – a w logice „skuteczności” w ich przypadku NPR będzie bardziej skuteczny od metod sztucznych (choć akurat dyskusja o skuteczności nie jest w moim odczuciu najistotniejsza, bo statystyczne prawdopodobieństwo trochę nijak się ma do jednostkowych sytuacji). Inne warianty tych kombinacji mogą ową „skuteczność” wyraźnie utrudniać, a w jeszcze innych przypadkach wykorzystanie NPR może się okazać zwyczajnie dla małżeńskiej więzi szkodliwe.
Pojawia się zatem pytanie, czy należy działać wedle zasady one size fits all (bo tak nam wychodzi z teoretycznej analizy teologiczno-filozoficznej, a wszelkie nieregularności występujące w praktyce dnia codziennego traktujemy jako patologie czy niedojrzałości), czy jednak wielość przeróżnych przypadków i doświadczeń w jakiś sposób powinna wpływać na rozumienie norm tworzonych na poziomie abstrakcji.
Antykoncepcja to nie aborcja
Rozumiem argumenty stojące za obydwiema logikami, choć stoję wyraźnie po stronie podejścia bardziej praktycznego, które skutkuje dopuszczalnością sztucznej antykoncepcji w określonych sytuacjach życiowych, po wcześniejszym rozeznaniu przez małżonków. W sytuacji, w której kobieta nie może sobie pozwolić na zajście w ciążę, rozwiązaniem pozostaje moim zdaniem albo całkowita wstrzemięźliwość, albo ograniczenie się do innych form aktywności seksualnej pomiędzy małżonkami, które nie kończą się penetracją. Trzeba bowiem pamiętać, że żadna metoda antykoncepcyjna nie daje 100 proc. gwarancji braku poczęcia. W tym sensie antykoncepcja, podobnie jak NPR, nie oznacza całkowitego zamknięcia na życie. Antykoncepcja to nie aborcja.
Nie oznacza to wcale, że wzywam do całkowitego zawieszenia istniejących norm. Apeluję raczej o zmianę perspektywy w ich stosowaniu – w taki sposób, aby uwzględniały przeróżne sytuacje życiowe, które nieraz wymykają się sztywnym normom, a które jednocześnie dotykają bardzo intymnej i wrażliwej sfery ludzkiej egzystencji. Tym bardziej, że wiele ze wspomnianych wyżej czynników jest kompletnie niezależnych od woli osoby.
Jednocześnie warto zadbać o lepsze niż dziś uzasadnienie kościelnego nauczania. Ludzie nie mają bowiem problemów z rozeznaniem zła kradzieży, obmowy, pobicia, poniżającego wyzłośliwiania się na kimś, itd. Nie ma zatem żadnej trudności z przekonaniem ich do opinii, że te czyny są faktycznie niemoralne. Część wierzących ma jednocześnie problem z przyjęciem etyki seksualnej Kościoła, ponieważ w najjaskrawszym punkcie – czyli w wypadku nauczania o antykoncepcji – jawi im się ona jako zupełnie bezzasadna.
Mówiąc wprost: jaką krzywdę czynią sobie małżonkowie, stosując prezerwatywę? Odsyłanie do potencjalnych konsekwencji nie wydaje się w tym przypadku wystarczającym argumentem, bo nie wiadomo, czy owe niepożądane konsekwencje faktycznie zajdą (a jak próbowałem wskazać wyżej, ważniejszą rolę odgrywa raczej relacja i małżeński dialog). Gdybyśmy zgodzili się na taki tryb uzasadniania sądów etycznych, to musielibyśmy przecież zakazać prowadzenia samochodu, gdyż istnieje ryzyko, że spowoduje się śmiertelny wypadek.
Zasady etyki seksualnej jak znaki drogowe?
Kończąc tę część rozważań, chciałbym jeszcze odwołać się do jednej analogii, zaproponowanej przez prof. Błażeja Skrzypulca, którą osobiście uważam za niezwykle trafną.
Wśród krytyków mojego tekstu da się wyróżnić dwie podstawowe grupy: konserwatystów religijnych oraz konserwatystów kulturowych. W przypadku tych pierwszych spór dotyczy w moim odczuciu przede wszystkim rozumienia Tradycji oraz natury i powołania kobiety, co w pewnym stopniu starałem się w tym tekście pokazać.
Nieco inną perspektywę przyjmują natomiast konserwatyści kulturowi. W uproszczeniu traktują oni normy w zakresie etyki seksualnej jak znaki drogowe. Wszyscy wiedzą, że mają one charakter orientacyjny, a wielu osobom zdaje się w prywatnym życiu je przekraczać. Chodzi jednak o to, aby publicznie istniały wyraźne normy, bo inaczej ludzie jeździliby jak wariaci. Zawsze też jest policja, która może nałożyć na nas mandat, jeśli za bardzo przeszarżujemy. I sprawa zamknięta, po jakimś czasie punkty się wykasują.
Co ciekawe, trochę podobną optykę reprezentuje przynajmniej część religijnych konserwatystów, a przynajmniej ja odnoszę takie (może błędne) wrażenie. Możną ją przedstawić w następujący sposób: co prawda wiemy, że ludzie są słabi i grzeszni, i będą upadać, ale jeśli, dajmy na to, mężczyzna nie wytrzyma i dozna wytrysku poza drogami rodnymi kobiety, to zawsze może zaraz potem pobiec do konfesjonału i się z tego wyspowiadać. Sprawa zamknięta, nie trzeba do tego luzować norm.
Takie podejście uważam za bardzo problematyczne, bo w takiej sytuacji nad pożyciem małżeńskim nieustannie wisi widmo grzechu, który małżonkowie mogą popełnić, i z którego będą się musieli wyspowiadać. Życie seksualne funkcjonuje w konsekwencji w aurze nieustannych podejrzeń potencjalnej grzeszności. W moim odczuciu taka perspektywa niespecjalnie ułatwia budowę podmiotowej relacji i małżeńskiej więzi (pomijam już kwestię czytelnej w takim podejściu hipokryzji).
Teologia ciała jednak nieznana
Dotychczasowe rozważania prowadzone były niemal wyłącznie z perspektywy praktycznej i realnych, codziennych problemów, których doświadcza część katolickich małżonków. Na koniec chciałbym się jednak pokrótce odnieść do kwestii (r)ewolucji nauczania Kościoła w postaci teologii ciała Jana Pawła II, bo wokół tego zagadnienia rozgorzał spór pomiędzy komentatorami. Będzie to refleksja raczej osobista, niż teologiczna.
Nie ulega dla mnie większej wątpliwości, że teologia ciała jest w Polsce nieznana. Choć z pewnością są środowiska, w których było się na nią natknąć stosunkowo łatwo (vide: choćby środowisko poznańskie o. Karola Meissnera OSB, z którego wywodzi się część moich polemistów), to dla wielu nawet zaangażowanych i uformowanych katolików stanowiła ona przez lata (albo stanowi do dziś) pewne novum.
To oczywiście przykład czysto anegdotyczny, ale sam usłyszałem o teologii ciała dopiero w wieku 26 lat, po 11 latach formacji w Ruchu Światło-Życie, po pięciu latach formacji w duszpasterstwie akademickim i po roku pracy w Instytucie Tertio Millennio, zajmującym się promocją nauczania polskiego papieża (sic!). Może miałem pecha, może byłem wyjątkowo nieogarnięty, ale przecież znałem zarówno encykliki „Humanae vitae”, jak też „Evangelium vitae”, i byłem już oczytany w literaturze dotyczącej „praktycznego” wymiaru NPR (jako narzeczony przygotowujący się do małżeństwa). Pamiętam jednak, że w duszpasterskiej praktyce przełomu XX i XXI wieku, kiedy wchodziłem w chrześcijańską dojrzałość, głównym motywem nauczania w sprawie seksualności był zakaz stosowania sztucznej antykoncepcji.
Może przesadzam, ale stawiam ostrożnie hipotezę, że gdyby spytać katolików, co Jan Paweł II mówił o seksie, spora większość powiedziałaby, że zakazywał używania prezerwatyw. Zresztą do dziś pamiętam dyskusje o „mikroporach”, które sprawiają, że prezerwatywy wcale nie chronią przed AIDS, a taki był właśnie główny kontekst sporów w tamtym okresie.
Czytelny lejtmotyw mojego eseju – koncentracja na perspektywie relacyjnej – został przez część autorów niemalże niezauważony. A ja przecież zostawiam z boku perspektywę ja-ty, a koncentruję się na małżeńskim MY
Nie wiem, czy to wina Jana Pawła II, czy też nieżyczliwych mu mediów, że pod koniec jego pontyfikatu nie kojarzył się on z rewolucyjną teologią ciała i pogłębionym rozumieniem relacyjności, tylko z kawałkiem lateksu. Nie przypominam sobie jednak, aby na przełomie wieków papież wyraźnie wracał do „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich”. Może uznał, że skoro już to powiedział, to nie trzeba powtarzać?
Ale może być też tak, że uznał za koniecznie usztywnienie przekazu w kwestiach etyki seksualnej, która stawała się coraz bardziej ignorowana. Może właśnie dlatego encyklika „Evangelium vitae” stanowiła bardziej powrót do „Humanae vitae” niż do teologii ciała, nawet jeśli ta ostatnia różniła się bardziej perspektywą niż samym rozumieniem norm. Nota bene podobne wrażenie towarzyszy mi przy ocenie twórczości Josepha Ratzingera i później Benedykta XVI. Ratzinger-teolog z czasów II Soboru Watykańskiego był znacznie bardziej progresywny niż późniejszy Ratzinger-prefekt Kongregacji Nauki Wiary (choć akurat encyklika „Deus caritas est” i rehabilitacja erosa, o której pisał w swoim komentarzu ks. Dariusz Piórkowski SJ, były rewolucyjne).
Do czego wzywa otwartość na życie
Niezależnie od powyższych spekulacji, które w gruncie rzeczy nie są aż tak istotne, ważniejsze wydaje mi się zaproszenie do odkrycia teologii ciała i jej dalszego rozwoju. Myślę, że jedną z ważniejszych myśli Jana Pawła II było poszerzenie rozumienia płodności i otwartości na życie. Papież wyraźnie wskazywał, że płodność nie ogranicza się wyłącznie do poczęcia dziecka, a macierzyństwa i ojcostwa mogą doświadczać także osoby bezdzietne.
W tym sensie warto sobie zadawać pytanie, czy rodzice piątki dzieci, doświadczający trudności ze stosowaniem NPR, którzy jednocześnie mają już sporą trudność z opieką nad swoimi pociechami, mogą trwale lub czasowo korzystać z prezerwatywy albo innych, niepenetracyjnych form przeżywania seksualności, jako narzędzia kontroli poczęć. Choćby w imię otwartości na życie, które już zostało im dane, albo na inne dzieło społeczne czy misyjne, które zostało im powierzone. Zresztą taka sama sytuacja może dotyczyć małżonków, którzy mają „tylko” jedno lub dwoje dzieci.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Myślę, że najlepszym zakończeniem tego podsumowania będzie cytat ze wspomnianego już komentarza Emilii Lichtenberg-Kokoszki, która napisała: „W tak delikatnej materii każda wypowiedź wymaga wielkiej roztropności, pokory i świadomości, że nie jesteśmy nieomylni, że jesteśmy tylko poszukiwaczami prawdy, że wciąż jesteśmy w drodze. Ludzka seksualność (podobnie jak ludzka płodność) jest bowiem bardzo krucha – łatwo coś popsuć, a potem bardzo trudno to naprawić. Stąd być może bierze się dotychczasowy dystans i «powolność» Kościoła, w tym Jana Pawła II, w zakresie podejmowania kolejnych kwestii dotyczących tego obszaru. Niewątpliwie nadszedł czas na zrobienie kolejnego kroku”.
Wydaje mi się, że najbardziej adekwatnym podejściem do myślenia o nauczaniu Kościoła w sprawie seksualności jest perspektywa drogi, po której idziemy, która nas przemienia, która zostawia w nas swój wyraźny, nieusuwalny ślad (Tradycja), ale która jednocześnie odkrywa przed nami za każdym kolejnym zakrętem nowy widok i wyzwania. Dotyczy to zresztą również każdego innego wymiaru katolickiej doktryny, która podlega dynamicznej ewolucji wraz z ewolucją naszego myślenia i wiedzy o człowieku i świecie.
Głosy w dyskusji o katolickiej etyce seksualnej:
Marcin Kędzierski, Katolicka etyka seksualna: przed drugim etapem rewolucji relacyjnej
Małgorzata i Tomasz Terlikowscy, Seks w małżeństwie, czyli przyjemność i namiętność koniecznie potrzebne
Agata Rujner, Czystość jest atrakcyjna
Krzysztof Krajewski-Siuda, Katolicka etyka seksualna: nowa antropologia czy stare błędy?
Monika Chomątowska, Kiedy w Kościele przydaje się seksuolog
Dariusz Piórkowski SJ, Eros, agape i seks
Paulina Model, Nie potrzebujemy nakładania na nas ciężarów nie do uniesienia
Magdalena Siemion, Rewolucja już była, ale nikt jej nie zauważył. Jeszcze o teologii ciała
Emilia Lichtenberg-Kokoszka, Prokreacja bez frustracji. Ale jak?
Małgorzata i Łukasz Ferchmin, Agata i Andrzej Mleczko, Teologia ciała: rewolucja relacyjna, która czeka na odkrycie