Potrzebujemy duchowości wyjścia w nieznane. Nadzieja dla polskich katolików tkwi nie w obronie cywilizacji czy dobrego imienia papieża rodaka, lecz w wyjściu – z naszej stabilności, z naszych pobożnych przyzwyczajeń, z naszych katolickich oczywistości kulturowych – i wejściu w niepewność.
Skończył się dawny świat, w którym katolikiem w Polsce było się łatwo i bezpiecznie. Bankrutuje system kościelny, który zamiast ewangelicznej katolickości promował katolicyzm jako światopogląd i fundament społeczeństwa. W imię Ewangelii trzeba zrzucić tę ideologiczną skorupę.
Ale oznacza to wyjście w nieznane. Tym bardziej słuszne wydaje się przekonanie, że stoi przed nami opcja Abrahama1 – porzucenie świata bezpiecznego i stabilnego, wyruszenie z Ur chaldejskiego w stronę Bożej obietnicy, bez pewności, dokąd się idzie i czy kiedykolwiek się tam dojdzie.
Modlitwa Mertona
Opisywaliśmy wielokrotnie na łamach „Więzi” różne wymiary tej drogi w nieznane, zwłaszcza związane z kościelną instytucją wymagającą kapitalnego remontu. Tym razem chciałbym się skupić na najgłębszym fundamencie, bez którego wszelka religijna nadbudowa traci sens.
Tym fundamentem jest wiara – a wiara Abrahama to zawierzenie Bogu, pełne zaufanie i powierzenie Mu siebie. Takiej wierze – która wbrew nadziei wierzy nadziei – odpowiada zaś duchowość wyjścia w nieznane. Jak to wyrazić w naszej współczesnej sytuacji?
Po pierwsze: doświadczyć zagubienia – aby je przekroczyć. Po drugie: doświadczyć niepewności – i ją zaakceptować. Po trzecie: doświadczyć bliskości Boga – i zaufać Mu
Zacznę od poziomu egzystencjalnego: jak to wysłowić w osobistej modlitwie? Długo szukałem odpowiednich słów, by móc wypowiedzieć przed Bogiem swoją duchową sytuację (a jestem pewien, że nie tylko moją). Aż natrafiłem na modlitwę Thomasa Mertona (1915–1968), amerykańskiego trapisty, jednego z najwybitniejszych pisarzy duchowych XX wieku, którego twórczość przekładano na kilkanaście języków, a od 1960 r. wydawano ją także po polsku.
Przed rokiem w jednej z książek Mertona znalazłem słowa, które towarzyszą mi teraz na co dzień, gdy usiłuję się modlić:
Panie, Boże, nie mam pojęcia, dokąd zmierzam.
Nie widzę drogi przed sobą.
Nie mogę wiedzieć na pewno, gdzie ona się kończy.
Ani też nie znam tak naprawdę samego siebie.
A fakt, że uważam, iż postępuję zgodnie z Twoją wolą, wcale nie oznacza, że tak rzeczywiście jest.
Ale wierzę, że pragnienie podobania się Tobie istotnie Ci się podoba.
I mam nadzieję, że pragnienie to obecne jest we wszystkim, co robię.
Mam też nadzieję, że nigdy nie zrobię czegoś, co by było niezgodne z tym pragnieniem.
Wiem również, że jeśli tak zrobię, Ty poprowadzisz mnie właściwą drogą, chociaż mogę nic o tym nie wiedzieć.
Dlatego zawsze będę Ci ufał, nawet choćby mi się wydawało, że jestem zagubiony i w cieniu śmierci.
Nie będę się bał, bo Ty zawsze jesteś ze mną i wśród niebezpieczeństw nigdy nie zostawisz mnie samego. Amen2.
Zagubienie – dojmujące, ale nie dominujące
Spotkałem się z opinią, że gdyby słynny amerykański trapista napisał tylko te sto kilkadziesiąt słów, to już zrobiłby w swym życiu dosyć. Modlitwa ta jest dość popularna w świecie anglosaskim. Istnieje nawet jej wersja śpiewana przez męski zespół wokalny w (kompletnie niepasującym do pełnych duchowego napięcia słów) rytmie wesołego tanga.
Nic mi nie wiadomo o okolicznościach, w których Merton zapisał ten tekst, ale można przypuszczać, że przechodził wtedy przez jakąś swoją noc ciemną. Jest przecież w tych słowach tyle nawiązań do sytuacji duchowej niepewności, poczucia zagubienia i braku jasności co do drogi, którą trzeba dalej iść – a zarazem tyle zaufania Bogu, tyle gotowości do odkrywania Jego bliskości w najmniej oczekiwanych okolicznościach. A o cóż innego, jeśli nie o to właśnie najgłębiej chodzi w duchowej drodze przez ciemności nocy, w abrahamowej wędrówce w nieznane?
Dostrzegam w słowach tej pięknej modlitwy trzy kwestie istotne zarówno w wymiarze duchowości indywidualnej, jak i w refleksji nad wspólną drogą polskich katolików w najbliższych latach, a nawet dekadach. Można to nazwać trzema etapami duchowej wędrówki w nieznane. Po pierwsze: doświadczyć zagubienia – aby je przekroczyć. Po drugie: doświadczyć niepewności – i ją zaakceptować. Po trzecie zaś: doświadczyć bliskości Boga – i zaufać Mu.
Punktem wyjścia wyraźnie jest tu zagubienie. Człowiek wyznaje Bogu własną bezradność, rozkłada ręce, przyznając, że porusza się po omacku. Idzie jakąś drogą, dokądś zmierza, podejmuje jakieś decyzje, ale drogi nie widzi, a tym bardziej jej końca/celu.
Zagubienia nie trzeba się wstydzić. Pamiętam, że sam kiedyś przed tym doświadczeniem uciekałem, będąc przekonanym, iż o mojej dojrzałości chrześcijańskiej musi świadczyć mocna pewność, że zawsze jest wyjście3. Tym bardziej jako redaktor poważnego pisma powinienem zawsze znaleźć jakąś dobrą odpowiedź… Teraz rozumiem już, że owszem, wyjście może i jest zawsze, tyle że nie zawsze łatwo je odnaleźć i nie zawsze są tylko dobre wyjścia. A nietrudno też tak się zapętlić w życiu (i to wcale niekoniecznie z własnej winy), że wyjścia zupełnie nie widać.
Merton ma świadomość dodatkowej komplikacji: nie można ufać w pełni nawet własnemu rozpoznaniu sytuacji, bo nie znamy tak naprawdę samych siebie. A będąc człowiekiem wierzącym, nie można wcale być stuprocentowo pewnym, że poznaliśmy wolę Bożą i zgodnie z nią postępujemy. To niesamowicie ważne odkrycie: nawet idąc wedle wskazań, które uznajemy za głos busoli moralnej, jaką jest sumienie – nie można mieć pewności, że idziemy drogą Bożą. Żeby być z Panem, nie wystarczy zatem „być naprawdę sobą” – bo sami nie w pełni siebie znamy, możemy nie dostrzegać własnej przewrotności czy zakłamania.
Zasada ograniczonego zaufania nawet do samego siebie ma szczególne uzasadnienie w Kościele po raportach na temat mistyczno-erotycznych poczynań niektórych autorytetów życia chrześcijańskiego. W swoich sumieniach najprawdopodobniej byli oni „święcie” przekonani, że znajdują się już na tym poziomie mistyki, gdzie tradycyjne zasady moralne nie obowiązują – umieszczali się w przestrzeni poza dobrem i złem. A tymczasem przemoc, krzywda i uprzedmiotowienie osób, które im zaufały w kierownictwie duchowym, były jak najbardziej realne.
Skoro więc nawet własnemu sumieniu nie można ufać bezwarunkowo, tym łatwiej o zagubienie. Merton też tego doświadcza, lecz jego zagubienie zdecydowanie nie ma tu ostatniego słowa. Choć jest wyraźne i dojmujące, to nie jest dominujące – można je przekroczyć dzięki dwóm innym drogowskazom duchowym.
Niepewność zamiast oczywistości
Pierwszym krokiem jest oswojenie i zaakceptowanie niepewności. Stała się ona centralną kategorią współczesności. Banałem jest już stwierdzenie, że żyjemy zanurzeni w niepewności, a niepokoje ostatnich lat – zwłaszcza pandemia i wojna w Ukrainie – pogłębiają tylko ten stan.
Na sytuację niepewności ludzie reagują jednak różnie. Z pomocą przychodzi tu popularne we współczesnej filozofii i socjologii religii rozróżnienie na „zadomowionych” i „poszukiwaczy” (dwellers and seekers). Jego autorem jest amerykański socjolog Robert Wuthnow4. Nawiązując do biblijnej Księgi Wyjścia, opisał on dwa etapy historii Izraela, które przedstawił jako dwie formy duchowości.
Duchowość skoncentrowana na poszukiwaniu to odpowiednik wędrującego ludu Izraela – na jego czele stał Mojżesz jako prorok (lider niezinstytucjonalizowany), a miejscem kultu był namiot, który można było szybko zwinąć i przestawić. Duchowość skoncentrowana na zadomowieniu to natomiast odpowiednik sytuacji, gdy Żydzi osiedli już w Ziemi Obiecanej, a kluczowa stała się Świątynia i kapłani.
W tym ujęciu zadomowieni preferują stabilność, wyraźne granice. Prowadzą życie bardziej osiadłe, chcą funkcjonować w świecie znanym, bezpiecznym, sprawdzonym. Ich wiara koncentruje się wokół Świątyni i kultu. Inaczej wiara poszukiwaczy – ona jest wiarą pielgrzyma. Ci cenią doświadczenie i emocje, możliwość eksploracji nieznanego, swobodę poszukiwań, wciąż tęsknią za czymś więcej.
Rozróżnienie to idzie, rzecz jasna, w poprzek postaw światopoglądowych, jak wielokrotnie wskazywał ks. Tomáš Halík5. Możliwa jest wiara bardziej poszukująca i bardziej zadomowiona. Można też być ateistą „osiadłym” i ateistą poszukującym. Zarazem, niezależnie od dominującego typu, w każdej i każdym z nas są tęsknoty i za zadomowieniem, i za ciągłym poszukiwaniem.
Podcast dostępny także na Spotify i popularnych platformach
Dominujący w Polsce w ostatnich dziesięcioleciach model duchowości wydaje się typowym przykładem religijności zadomowionej. Miało to liczne dobre i złe strony. Z pewnością jednak dominacja „osiadłości” staje się duchową trudnością w epoce błyskawicznych przemian społecznych. Katolicy „zadomowieni” tęsknią za religijnością dającą im poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Narastająca wokół niepewność wzmaga te tęsknoty.
Dlatego potrzebujemy duchowości wyjścia w nieznane. Nadzieja dla polskich katolików tkwi nie w obronie cywilizacji czy dobrego imienia papieża rodaka, lecz w wyjściu – z naszej stabilności, z dobrze nam znanego Ur chaldejskiego, z naszych pobożnych przyzwyczajeń, z katolickich oczywistości kulturowych – i wejściu w niepewność.
Modlitwa Thomasa Mertona podpowiada to właśnie rozwiązanie: od niepewności nie trzeba uciekać. To podejście bliższe duchowości poszukiwaczy. Niepewność jawi się tu jako ex definitione ryzykowna, ale można ją oswoić dzięki wierze, która rodzi zaufanie na poziomie głębszym niż intelektualny – duchowym. Wtedy nawet jeśli świata nadal nie rozumiemy, da się już wyruszyć w drogę.
Chodzić w Obecności
Podczas tej wędrówki widoczność będzie ograniczona, mgły będą zasłaniały znaki drogowe, świat nie będzie czarno-biały, decyzje egzystencjalne i moralne nie będą oczywiste. Trzeba będzie rozstać się z tradycyjnym przekonaniem, że ma być tak, jak jest, bo jest tak, jak ma być. Niepewność stanie się normą życia chrześcijańskiego. Ale zniknie lęk.
Jak to możliwe? Thomas Merton daje odpowiedź, wskazując w głąb. Poczucie bezpieczeństwa w wędrówce w nieznane ma płynąć nie z zewnętrznych wskazówek i widocznych punktów orientacyjnych, lecz z zaufania niewidzialnemu, ale jakże bliskiemu Bogu. To osobista relacja z Nim sprawia, że nadzieję można nazwać nawet pewnością6.
W modlitwie Mertona przykuwa uwagę precyzyjne rozróżnianie między tym, co „rozumiem”, w co „wierzę”, na co „mam nadzieję” i wreszcie – co „wiem”. Ów ostatni, najsilniejszy poziom przekonania dotyczy paradoksalnie tego, co najmniej uchwytne: bliskości z Bogiem, którego miłość i życzliwość są nieodwołalne i bezgraniczne. „Ty poprowadzisz mnie właściwą drogą, chociaż mogę nic o tym nie wiedzieć. Dlatego zawsze będę Ci ufał, nawet choćby mi się wydawało, że jestem zagubiony i w cieniu śmierci” – zapisał amerykański trapista. Dzięki takiemu – iście abrahamowemu – aktowi zaufania ponad ludzką niepewnością pojawia się pewność Bożej bliskości.
Nie jest łatwo o takie duchowe doświadczenie i wynikającą zeń świadomość. Dla niektórych osób takie rozumienie wiary może przekraczać ich dotychczasowe wyobrażenia. W tym ujęciu bowiem duchowość staje się nie tyle pobożnością, wypełnianiem praktyk religijnych czy moralnym postępowaniem, ile chodzeniem w Bożej obecności, przesycaniem całego życia Jego światłem i odkrywaniem duchowego wymiaru spotykanej rzeczywistości7.
Czy tego można się nauczyć? Tak, ale we wspólnocie, która jest szkołą modlitwy i miłości. Dlatego tak mocno podkreślam znaczenie tego, co dzieje się obecnie „w podstawowych wspólnotach kościelnych – tych, za które odpowiadamy i na które mamy wpływ”. One stają się obecnie wspólnotami wiarygodności chrześcijańskiej. Tworzenie i ożywianie takich inicjatyw jest dziś priorytetowym zadaniem polskich katolików, abyśmy w abrahamowej wędrówce nie stali się samotnymi monadami.
Nadzieja odradza się z miłości
W ostatnich latach mam wiele okazji do spotkań i głębokich rozmów z osobami skrzywdzonymi wykorzystaniem seksualnym we wspólnocie Kościoła. Uczę się od nich zmartwychwstawania – ciągłego podnoszenia się, choć sił stale brakuje. A najbardziej jestem zaskoczony, że można się od nich uczyć także ufności. Choć to, przez co przeszli, mogłoby rozbić w drobny pył resztki ich nadziei, oni jednak wciąż ufali.
Skąd czerpali siłę? Najczęściej z miłości, której mogli doświadczyć od najbliższych i którą sami mogli dawać innym. To bardzo ważny trop do refleksji o nadziei dzisiaj. Nadzieja odradza się z miłości. Ludzka relacja miłości może mieć znaczenie paschalne, zwłaszcza ta, która objawia się w przepaści męki. Może otwierać ku czemuś więcej i ku Komuś Większemu, kto jest Miłością.
Przecież to właśnie miłość, rankiem po szabacie, przyprowadziła uczennice i uczniów Jezusa do Jego grobu. Biegli tam, przezwyciężając lęk, jaki przeżyli na Golgocie i którego z pewnością się nie pozbyli. Ale miłość okazała się silniejsza. Bo miłość usuwa lęk (czasem tłumaczą: rozprasza, por. 1 J 4,18).
Św. Jan pisał: „miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga” (1 J 4,7). Każdy, kto miłuje, zna Boga! Zatem każdy, kto miłuje po doświadczeniu wejścia w przepaść męki, ma szansę własnego wstania z martwych. I każdy, kto obdarzy miłością ludzi dotkniętych cierpieniem, może nie tylko ich zacząć wyprowadzać z grobów ku nowej nadziei, lecz i dla samego siebie otworzyć nowe źródła życia.
Niepewność nie musi być straszna. „Nie będę się bał, bo Ty zawsze jesteś ze mną i wśród niebezpieczeństw nigdy nie zostawisz mnie samego”.
1 Zob. Z. Nosowski, Jak iść przez noc ciemną Kościoła, Więź.pl, 29.20.2020, tenże, Opcja Abrahama, „Tygodnik Powszechny” 2021, nr 1–2.
2 T. Merton, Myśli w samotności. Chleb żywy, tłum. F. Zielińska, Kraków 1975, s. 73. Przekład lekko skorygowałem w oparciu o oryginalny tekst zamieszczony w: T. Merton. Thoughts on Solitude, New York 1958, s. 83.
3 Warto przypomnieć ważną książkę ks. Stanisława Adamiaka Zawsze jest Wyjście, wydaną przez Wydawnictwo „Więź”, Warszawa 2017.
4 Zob. R. Wuthnow, After Heaven: Spirituality in America Since the 1950s, Berkeley, 1998. Więcej pisałem na ten temat w: Z. Nosowski, Pójdźmy gdzie indziej, „Więź” 2017, nr 2.
5 Zob. np. Młyn, który klekocze, ale już nie miele, z ks. T. Halíkiem rozmawia T. Maćkowiak, „Więź” 2017, nr 2.
6 Zob. liczne fragmenty w encyklice Spe salvi Benedykta XVI.
7 Zob. J. Nowicka, Duchowość przyszłości. Między Baumanem a Rahnerem, w tym numerze „Więzi”.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2023 pod tytułem „Nadzieja w wyjściu” jako część bloku religijnego „Wyjść w nieznane”.
Pozostałe teksty z tego bloku:
Tomasz Terlikowski, Wyruszyć w drogę po zburzeniu Świątyni;
Sebastian Duda, Wyjść z Kościoła czy wyjść z grobu?;
Justyna Nowicka, Duchowość przyszłości. Między Baumanem a Rahnerem;
ks. Tomáš Halík, Reforma Kościoła nie uda się bez ożywienia duchowości
Trudno mi się znaleźć w świecie, który zdaniem niektórych się skończył. Bo dla mnie nic się skończyło, bo to “skończenie” jeśli jest, nie może zaistnieć nagle, jednym kilkudziesięcioletnim oddechem, a może jego brakiem, w wielowiekowym istnieniu. Nie akceptuję, choć może rozumiem, teologicznej histerii. Jeśli jakiś epokowy koniec się dzieje, to nie dla mnie. Wiara, jeśli jest dotyczy jednostki (osoby dodaję szybko). A to jest wbrew dziejom sprawa indywidualna czyli siła.
A gdzie tu widzi Pan teologiczną histerię, jeśli można spytać? Czyżby autor pisał o końcu wiary? Jakem autor, nie zauważyłem takiej myśli u siebie.
Odpowiem. Nie teraz. Ważny temat dotyczący różnych odejść i zwątpień. Teraz tylko powiem, że “teologiczna histeria” to moja licentia poetica, która zawiera oczywiście sprzeczność. Ale trudno dzisiejsze spanikowane głosy chrześcijan w Polsce tłumaczyć samym kryzysem Kościoła czy religii. To jest kryzys wiary. Proszę o cierpliwość dla mojej szerszej wypowiedzi.
Dobry to tekst choć dziwny. Skąd ta dramatyczna wpadająca w histerię emocja zaraz na początku artykułu (koniec świata, niepewność, mrok, bankructwo kościelnego bezpieczeństwa itp.) skoro zagubiony Autor zdaje się jednak znać drogę wyjścia z tego ciemnego lasu. Pisze przecież o tym dalej. Wiara i miłość są tą drogą. Używa pobudzającego do myślenia paradoksu. Proponuje z ufnością wyjście w nieznane, które jest znane.
To ja też powiem coś w tym stylu: proszę ostrożnie z tą miłością. Im ona większa tym większy późniejszy zawód. A wskazuje na to choćby klimat zgorszenia i zgrozy, który wypływa z wielu dzisiejszych wypowiedzi. Także Autora tego artykułu. A może jest inaczej. Może działa tu strategia: najpierw przestraszyć, potem przytulić. Ten scenariusz bardziej mi odpowiada.
Pytam więc: a jeśli wielki Boski Plan powrotu człowieka do raju na tym właśnie polega? Najpierw starotestamentowy strach przed Bogiem a potem wytwarzająca ufność nowotestamentowa dobroć. Najpierw podporządkowanie się prawu a potem dopiero sumieniu. Na ostatecznym odwołaniu się do wolności i trudności decyzji, nie tylko do złego ale przede wszystkim dobrego wyboru.
Jeśli wybór i związana z tym decyzja ma uratować człowieka to nie możemy tak poważnej sprawy zostawić samym uczuciom. Powiedzmy zatem bardzo ryzykownie: Jezus nie umarł za nas lecz dla nas. Nie stworzył żadnego przymusu dla ludzkiej Bogu odpłaty, żadnej konieczności wykupienia się z długów, lecz wskazał na niezwykle wymagającą drogę do naśladowania. Rzucił wyzwanie.
Nie chcę powiedzieć, że w dziedzinie ufności jestem lepszy. Raczej odwrotnie brak zaufania pobudza mnie do działania. Redukuję więc moje doświadczenie do spraw dotykalnych i namacalnych, powiedzmy bezczelnie – realnych. Tą realnością jest inny człowiek. Dodam szybko – jeden człowiek. Nie ludzkość, nie społeczność, nie zbiorowość, zgromadzenie ale człowiek jako konkret. Liczba pojedyncza.
Jezus złożył ofiarę z siebie i podobnej aktywności oczekuje od nas. Jednak ekstremum Jego daru jest nie do powtórzenia. Ma ono istnieć przed nami, widnieć na horyzoncie i wytyczać szlak wędrówki. Bo niebo to inny człowiek a wędrówka z nim jest okazją do choćby częściowej rezygnacji z siebie i budowania przyszłej wspólnoty. Wspólnota nie powinna być ucieczką, nie jest początkiem ale końcem wybranej przez wędrowca drogi.
Dziękuję za komentarz.
1. Nie potrafię Panu odpowiedzieć, bo nie rozumiem, dlaczego dla Pana przypomnienie (stawianych tu od dawna, także przeze mnie) diagnoz o końcu pewnej epoki, doświadczeniu nocy ciemnej Kościoła, upadku kościelnego systemu jako ideologii jest “dramatyczną, wpadającą w histerię emocją”. Dla mnie to raczej racjonalny opis sytuacji.
2. Nie wiem też, dlaczego uważa Pan, że moim zdaniem nieznane jest znane. Ja jedynie mniej więcej wiem, czego się trzymać w drodze w nieznane, ale czym jest nieznane – zdecydowanie nie wiem.
3. Ciekaw też jestem, gdzie znalazł Pan w moich tekstach “klimat zgorszenia i zgrozy”. Gdzie postulat zostawienia poważnej sprawy “samym uczuciom”?
4. Pena zgoda co do innego człowieka.
Dziękuję za głos. 1) Nie potrafię powiedzieć dlaczego coś jest dla mnie histerią a dla Pana nie jest. Ot tak już jest. 2) Nie zamierzam też wejść w polemikę co jest bardziej, a co mniej znane 3) Odbieram pański tekst jako emocjonalny mimo, że mieści się w od dawna stawianych diagnozach 4) Dużo tez stawianych przez Pana uważam za słuszne 5) Może z tego płaczu coś silnego się narodzi. Pozdrawiam.