Ci, którzy nie mogli wytrzymać w Kościele, nie są zdrajcami, lecz ofiarami zdrajców. Nie spieszmy się więc z tezami, że odchodzący wzgardzili Chrystusem. Może odeszli właśnie dlatego, że za Nim tęsknili…
W poprzednich publikacjach wzywałem – w imię troski o przyszłość Kościoła – do odrzucenia ideologiczno-prawnej skorupy nałożonej na katolickość1. Ten autorytarny „system kościelny” bywa traktowany jako forma nadana Kościołowi przez Chrystusa – tyle że w istocie jest on gwałtem na Ewangelii. Sprzeciwiając się mu w imię Dobrej Nowiny, trzeba zaczynać od spraw podstawowych: od opisu, czym w istocie jest świadome chrześcijaństwo, czym jest wiara, czym jest Kościół. Warto to robić z Pismem Świętym w ręku, bo gdzie jak nie tam znajdziemy autentyczne słowo Boga?
W moim rozumieniu wiara w Zmartwychwstałego Jezusa to zaufanie bliskości Absolutnego Przyjaciela i chłonięcie Jego sposobu życia (przyswajanie Jego relacji z Abba–Amma, Ojcem-Matką, por. Ps 27,10). Powszednia, prosta jak oddech mistyka tej wiary ma do dyspozycji „dwa płuca”. Jednym z nich jest modlitwa, jak najczęstsze „stawianie sobie Pana przed oczami” (por. Ps 16,8) oraz wygospodarowane w ciągu dnia chwile nieco dłuższego wyciszenia „w Bogu” (por. Ps 62,2). Drugim płucem tej powszedniej mistyki jest empatyczne oraz troskliwe bycie z innymi.
W Polsce roku 2022 większym problemem jest jednak nie tyle wiara, ile Kościół2. Przyzwoitość każe darować sobie hasła w rodzaju: „kto jest w Kościele z powodu Chrystusa, ten nie odejdzie z powodu księdza”. Jeśli rozumiemy, co się stało – co zrobiono „tym małym, których aniołowie patrzą w oblicze Ojca” (por. Mt 18,10) oraz jakie mechanizmy „władzy duchownej” obnażyła ta sytuacja – to wypada spuścić z tonu.
Ujawnione skandale, w których przemocy seksualnej i nadużyciom autorytetu religijnego towarzyszył proceder (wręcz procedura) tuszowania zajść i krycia sprawców, pokazują nie tylko grzech jednostek, lecz również grzeszność struktur. Tak, uczciwość każe przyznać, że w Kościele istnieją „struktury grzechu” – „sytuacje społeczne i instytucje przeciwne dobroci Bożej”. W klerykalnej piramidzie wybranym wolno więcej, a sama piramida (jej spoistość i splendor) liczy się bardziej niż przeżycia prostaczków. Taki porządek nie tylko urąga współczesnej „demokratycznej” wrażliwości, lecz także kłóci się z nowotestamentową wizją Ekklesii – „Gminy Zwołanych”.
Nie dziwić się oburzeniu
To ważne. Wbrew pokutującym wśród katolików kliszom, przejętym z kultury feudalnej, Ekklesia rozumiana biblijnie to społeczność równych sobie uczennic i uczniów Chrystusa (por. Mt 23,8; Ga 3,28). Nie ma tu mowy o hierarchii „stanów”, lecz absolutnie każda i każdy z nas ma powołanie do rozwijania osobistej charyzmy dla dobra ogółu (por. 1 Kor 12,7; 1 Tes 5,19), a kościelne urzędy (owszem, potrzebne) to stanowiska „serwisantów” wspólnego kapłaństwa wszystkich (por. Ef 4,11–12; 1 P 2,9).
Co więcej, w tej społeczności VIP-ami okazują się najsłabsi i zależni od innych (por. Mt 18,1–5), a także dotknięci biedą, nieszczęściem albo społecznym wykluczeniem (por. Mt 25,35–40). Sposób życia, którego uczy Chrystus, to naśladowanie altruizmu samego Boga (por. Ef 5,1), oddychanie Duchem głębokiej wspólnoty (koinōnia, por. 2 Kor 13,13), łączącej wiecznego Ojca z wiecznym Synem we wzajemnej afirmacji i oddaniu (por. J 17,21–24).
Ekklesia Nowego Testamentu miała być środowiskiem przyswajania oraz transmisji w świat tego właśnie Ducha, szkołą nabywania usposobienia (phronēsis) Chrystusa, który „pilnował nie tylko swoich spraw, lecz i spraw innych” (por. Flp 2,4–5) oraz „nie przyszedł, żeby Mu służono, lecz żeby służyć” (Mt 20,28). Praktykując Jezusowy styl życia, naznaczony życzliwością, współczuciem i ofiarnością, miała emanować „poznaniem Boga” (por. J 17,1–3), czyli – zgodnie z biblijnym rozumieniem „poznania” jako doświadczenia – umożliwiać „smakowanie, jak dobry jest Pan” (Ps 34,9). Miała otwierać na przeżywanie wzajemnej miłości, będącej odbiciem charakteru Boga i świadectwem więzi z Nim: „Każdy kochający urodził się z Boga i zna Boga. […] Boga nikt nigdy nie widział; jeśli się wzajemnie kochamy, Bóg przebywa w nas […]. Bóg jest miłością i kto trwa w miłości, trwa w Boga, a Bóg w nim trwa” (por. 1 J 4,7.12.16).
Nie ma się więc co dziwić oburzeniu, a nawet wściekłości ludzi doświadczających całkiem innego oblicza Kościoła. To gorzej niż skandal, że pod znakiem ukrzyżowanego Brata Najmniejszych można tak strasznie krzywdzić małych i słabych, a potem niespecjalnie się przejmować ich cierpieniem. To potworne, że każąc w sobie widzieć reprezentantów Boga, można jednocześnie mieć za nic godność osób, które według Pisma „dziećmi Bożymi zostały nazwane – i nimi są” (por. 1 J 3,1)!
A skoro nadużycia „władzy duchownej” ujawniają defekt całego jej systemu, w naturalny sposób rodzi się pytanie: czy Kościół jako instytucja nie jest jedną wielką pomyłką? I chyba trzeba wreszcie, zdobywszy się na odwagę, przyznać, że Kościół jako system władzy i kontroli to nie tylko błąd, ale wręcz zdrada Ewangelii.
Dlaczego odchodzą?
Jednak czy taka odpowiedź nie sugeruje rozstania z instytucją? Widzimy zresztą, że wiele osób z niej odchodzi – jedni z hukiem, inni po cichu. Uczciwość oraz empatia podpowiadają, by ich nie sądzić. Wypada uszanować traumę zderzenia z hipokryzją, uznać prawo do rozczarowania organizacją powołującą się na Syna Człowieczego (por. Mk 10,45), a poniewierającą człowiekiem. Ci, którzy nie mogli w niej wytrzymać, nie są zdrajcami, lecz ofiarami zdrajców. Zamiast zarzucać im, że „nie byli w Kościele dla Chrystusa”, zauważmy raczej, że zostali od Chrystusa odgrodzeni. Tak, odgrodzeni przez tych, co „wzięli klucz” do Ewangelii, po czym „sami nie weszli” w doświadczenie jej przeżywania, a do tego „zatrzymali wchodzących” (por. Łk 11,52).
Czy nie widać, że wbrew wyraźnym pouczeniom Nowego Testamentu na zarządzaniu Kościołem zaciążyły schematy przejęte od „władców narodów, co dominują, i wielkich, którzy używają władzy” (por. Mt 20,25)? Czy system klerykalny nie powiela stylu wrogich Nazarejczykowi miłośników „długich szat, pozdrowień na rynku i pierwszych krzeseł w domu zgromadzeń” (por. Łk 20,46)? Czy spoza aroganckiej moralistyki, pompatycznych ceremonii, wyniosłego dystansu i urzędniczej oschłości łatwo dostrzec twarz Przyjaciela Ludzi (jak nazywa Zbawiciela wschodnia liturgia)?
Nie spieszmy się więc z mówieniem, że odchodzący wzgardzili Chrystusem. Może odeszli właśnie dlatego, że za Nim tęsknili… Za Mesjaszem uczącym, iż szabat – wyznacznik religijnej tożsamości Izraela (por. Ez 20,12)! – „powstał dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu” (Mk 2,27). Za wizją Boga zamieszkującego ludzkie serca i relacje, za Synem Bożym, który usługuje człowiekowi i dla człowieka poświęca swój komfort, swoją godność, swoje życie…
Tymczasem mentalność klerykalna stawia porządek kultu, święty spokój oraz dobre imię instytucji wyżej niż ludzkie odruchy. Czy instytucja, w której „obarcza się innych ciężarami nie do uniesienia, samemu nie tykając ich palcem” (por. Mt 23,4) – gdzie grupa żyjąca w swoim hermetycznym świecie urządza życie wszystkim innym, umiejąc przy tym płynnie obchodzić własne reguły – naprawdę wygląda na Ciało Chrystusa? Tego Chrystusa, który całym sobą uczył, że Bóg „chce miłosierdzia, a nie ofiary” (por. Mt 9,13; 12,7) – pragnie świadczyć nam miłosierdzie i widzieć, że je „podajemy dalej” w relacjach z innymi?
Zgodnie z Ewangelią prawdziwym wyróżnikiem chrześcijanina jest nie zestaw odpowiednich poglądów i nie dyscyplina w przestrzeganiu przepisów, lecz agapē – bezinteresowna, afirmująca i ofiarna miłość do innych, na wzór Jezusa (J 13,34–35). Skoro wierzymy, że w Nim Bóg się uczłowieczył, to pozytywne cechy ludzkie stają się podstawą ortodoksji (przechodzącej, jak powie współczesna teologia, w ortopraksję). Można by powiedzieć: Chrześcijaninie, twój Bóg stał się człowiekiem – bądź jak twój Bóg! A jeśli nasi prominenci okazali się nieludzcy, jeśli nieludzkie są mechanizmy kościelnego systemu, to nie mamy prawa oskarżać „apostatów” lub ich pouczać.
Wyjść ze schronu przeciwpożarowego
Nie mamy tego prawa tym bardziej, że pewna część odchodzących włożyła wcześniej wiele serca w kościelne zaangażowanie. Te osoby odchodzą, bo coś w nich pękło, bo „już dość je nakarmiono pogardą” (por. Ps 123,3) – i nie jest to moment na prowadzenie z nimi dyskusji. „Nie w mowie, lecz w mocy jest królowanie Boga” (1 Kor 4,20), w dobroczynnej mocy przemiany serca i życia. Jeśli czyjeś siły wyczerpały się w zderzeniach z realiami, których Ewangelia nie zdołała przemienić, to darujmy sobie obronę tych realiów.
Osoby decydujące się odejść lub bliskie rozważenia takiej opcji doświadczają – by sparafrazować tytuł głośnej swego czasu powieści Jana Parandowskiego – „Kościoła w płomieniach”. Parandowski pisał o „niebie w płomieniach”, nazywając tak młodzieńczy kryzys religijny. Bohater jego książki po lekturze nieortodoksyjnej biografii Jezusa nosi w sobie pożar – ale to już nie „serce płonie” wzruszeniem wywołanym Dobrą Nowiną (por. Łk 24,32), lecz obraca się w popiół wizja rzeczywistości nadprzyrodzonej.
Wydaje się, że w przypadku dzisiejszych „apostatów” pożar trawi obraz niekoniecznie samego Boga (choć po części bywa i tak), lecz przede wszystkim reprezentującej Go na ziemi instytucji. Wizja Kościoła jako portyku nieba staje w ogniu przy zetknięciu z realiami, które parzą, gdy zamiast ciepła międzyludzkich relacji czuje się tam gorączkę chorych instynktów.
Gdy duchowy dom Kościoła został sprofanowany i stoi w ogniu, katolicy potrzebują się jakoś odnaleźć na pogorzelisku. Nie mówię tu o gaszeniu pożaru, bo to, co płonie, powinno się spalić do końca
Podkreślmy przy tym, że wspomnianej gorączki nie wywołał (jak to próbowano diagnozować z pozycji kościelnej moralistyki) erotyzm, którym część ludzi Kościoła miałaby się zarazić od współczesnej kultury. To nie erotyka rodzi drapieżców i nie ona każe chronić system kosztem ofiar. Obserwujemy objawy infekcji dużo wcześniejszej, której urzędowe chrześcijaństwo nabawiło się w kontakcie z „zakwasem faryzeuszy i Heroda” (por. Mk 8,15) – z duchowością autorytarną oraz mentalnością przemocową. Tak, palącym problemem Kościoła są autorytaryzm i przemocowość, a osoby, które się na takim Kościele sparzyły, głośno krzyczą i gwałtownie się od nas odsuwają. Ich ból jest bezdyskusyjny i uzasadniony.
Jednak część wiernych (w tym wielu księży) widzi kryzysową pożogę inaczej. Według nich Kościół stanął w płomieniach wskutek miotania ogniem z zewnątrz. Zarówno same nadużycia – rozumiane jako upadki pod naporem zepsutej kultury – jak i rozpalenie antyklerykalnych emocji to efekt działań wrogów „wartości chrześcijańskich” i Boskiego prawa. Mentalność oblężonej twierdzy stała się dla myślących w ten sposób rodzajem schronu przeciwpożarowego. Przesłoniła im związek między zaognioną sytuacją i specyfiką Kościoła, którego aktualną postać traktują jak Boży projekt.
Ludzi ze schronu też nie należy potępiać, choć dialog z nimi bywa trudny. Pozostają członkami rodziny i warto dostrzec, że wśród skarbów, które chcą ratować, są autentyczne klejnoty. Lecz atmosfera zamknięcia nie służy zdrowiu, tym bardziej że wspomniane klejnoty pobożności wciśnięto między produkty przeterminowane, a nawet toksyczne śmieci. Barykadowanie się w dotychczasowych schematach myślenia i działania to błąd. Tragiczny błąd.
Tak czy inaczej, zarówno uciekający z pożogi „apostaci”, jak i „ortodoksi” zamknięci w swym schronie nie będą (choć z odmiennych przyczyn) zainteresowani kwestią „jak teraz zostać w Kościele”. Pierwsi zostać zdecydowanie nie chcą, drudzy nie czują problemu – uważając, że wszystko, czego nam trzeba, to renowacja osmalonej konstrukcji, przywrócenie świetności dotychczasowym formom katolicyzmu.
Wspomniana kwestia nie zainteresuje też chyba osób luźno związanych z życiem Kościoła i niezbyt obeznanych z jego doktryną, choć okazyjnie praktykujących i mających jakąś własną cichą relację ze Stwórcą… Nota bene ich również nie należy osądzać. Mogą być kimś podobnym do galilejskich am-haaretz, dla Kajfasza stanowiących „motłoch nieznający Tory” (J 7,49), a przez Jezusa traktowanych jako „ubodzy, którym się głosi Dobrą Wiadomość” (por. Mt 11,5). Powstaje tylko pytanie, kto ma tę Bożą Wiadomość ogłaszać w sytuacji, gdy wielu duszpasterzy „pasie samych siebie” (por. Ez 34,2), a gorliwcy zamykają się w mentalnych bunkrach…
Jak się odnaleźć na pogorzelisku
Lecz są też katoliczki i katolicy, którzy mając ze swym Kościołem problem – wręcz podzielając większość odczuć tych, którzy odchodzą – nie chcieliby jednak porzucać „duchowego domu” (oikos pneumatikos, 1 P 2,5), sakramentalnej przestrzeni bycia razem jako Społeczność Przymierza. Mimo złych doświadczeń z instytucją zdołali jednak posmakować „trwania w nauce apostolskiej i we wspólnocie, w łamaniu chleba i modlitwach” (Dz 2,42). Gdy duchowy dom został sprofanowany i stoi w ogniu, te osoby potrzebują się jakoś odnaleźć na pogorzelisku.
Nie mówię tu o gaszeniu pożaru, bo to, co płonie, powinno się spalić do końca. Zapożyczając metaforę od świętego Pawła, można powiedzieć, że w ogniu stanęła konstrukcja z „drewna, trawy i słomy”, nadbudowana na fundamencie, którym pozostaje Chrystus, oraz na apostolskiej kondygnacji z „drogich kamieni” (por. 1 Kor 3,11–13). Oczywiście te słomiane i drewniane atrapy „Bożej budowli” (por. 1 Kor 3,9) przeplatają się niejednokrotnie z jej cennymi elementami autorstwa wyznawców ze wszystkich epok – aż do czasów najnowszych. Również w ścianach z marnego budulca tkwią w różnych miejscach klejnoty. Nie wszystko więc ulegnie spopieleniu, ale i tak przyjdzie nam funkcjonować w radykalnie zmienionej scenerii i urządzać przestrzeń kościelną zdecydowanie inaczej niż dotąd.
Kryzysowa pożoga oznacza, że przeżywamy sąd (to właśnie znaczy biblijne, greckie słowo krisis) nad zastaną formą Kościoła. Zgodnie z Pismem sąd nad światem polega na konfrontacji „światła, które przyszło” z naszymi odejściami w mrok (por. J 3,19). Ten sąd wciąż trwa, aż do ostatecznego podsumowania historii, i nie dziwmy się, że „rozpoczyna się od domu Bożego” (por. 1 P 4,17), ponieważ „komu dano dużo, od tego dużo się będzie wymagać” (Łk 12,48).
Zgodnie z grecką etymologią tego terminu kryzys-sąd polega na rozróżnieniu i oddzieleniu dobra od zła, jest procesem oczyszczenia. Konfrontacja kościelnych realiów ze światłem Bożego Słowa i ludzkich sumień weryfikuje naszą autentyczność jako uczniów Chrystusa i „domowników Boga” (por. Ef 2,19). Boski sąd jest działaniem uzdrawiającym, interwencją wskazującą różnicę między drogą życia i drogą (a właściwie bezdrożem) śmierci: „Patrz, kładę dziś przed tobą życie i dobro, śmierć i zło. […] Wybierz życie…” (por. Pwt 30,15–20).
Zatem jeśli zamkniemy się w chorych lub zdegenerowanych formach bycia Kościołem, grozi nam spłonięcie wraz z nimi lub uduszenie się w naszych schronach ze złudzeń. A jeżeli ktoś uciekł z Kościoła, bo nie zniósł toksycznych wyziewów tego, co właśnie stoi w ogniu krytyki, to pozostawmy go (zgodnie z tym, co już wybrzmiało) miłosierdziu Ojca, który umie czekać (por. Łk 15,20). Zresztą taki uchodźca z „Kościoła w płomieniach” mógł zachować duszę domownika, tęsknotę za Ekklesią według Bożego serca… Jego ewentualny powrót w sakramentalną przestrzeń, w ramy kościelnej społeczności, zależy w jakiejś mierze od tego, jaki przykład i świadectwo dadzą pogorzelcy spod znaku nadziei – ci, którzy pod popiołem atrap wyczuwają Fundament i bijące z niego źródło (por. 1 Kor 10,4). Możemy odgarnąć śmieci, uporządkować pobojowisko myśli i znów włożyć serce w projekt Jezusa, pozwolić Jego Duchowi, żeby nas składał jak „żywe kamienie” (por. 1 P 2,5) w konstrukcję tyleż szlachetną, co prostą.
Jeszua, czyli Ratunek
Tak, jeśli „duchowy dom” Ekklesii ma być budowany ze „szlachetnych materiałów” (por. 1 Kor 3,12), to pamiętajmy, że w tym kontekście szlachetność oznacza prostotę, łagodność i pokorę (por. Mt 11,25.29), a nie triumfalizm, twardość i arogancję. Takie budulce Kościoła jak splendor, władza, prawo, obyczajowość, tradycje to w perspektywie Ewangelii właśnie „drewno i słoma”.
Jeśli chcemy zostać w Kościele rozumianym ewangelicznie, w Ekklesii ubogich duchem, w „Kościele Nazareńskim”, to powinniśmy wyjść mentalnie z „Kościoła Dawidowego”, próbującego być „czymś” w świecie doczesnym i naśladującego styl „wielkich tego świata”. Trzeba zostawić toksyczny miraż Kościoła „królewskiego”, triumfującego i po ludzku silnego. Biblia uczy, że z kryzysów Bóg wyprowadza „lud ubogi i znikomy, znajdujący schronienie w imieniu Pana” (So 3,12) – pokorną gromadkę widzącą całe swe zabezpieczenie tylko (i aż) w imieniu brzmiącym „JESTEM” (Wj 3,14). Zgodnie z całą historią biblijną to imię wypada rozumieć jako zapewnienie „JESTEM z wami”, inspirujące nadzieję Ludu Przymierza: „Pan Zastępów jest z nami, nasze schronienie w Bogu Jakuba” (Ps 46,4.8.12).
W pierwszym rozdziale Ewangelii Mateusza ten sens Boskiego imienia wybrzmiewa w przekazanym Józefowi zwiastowaniu dotyczącym Dziecka Marii: „«Urodzi Syna i nadasz Mu imię Jezus, bo On uratuje swój lud od jego zbłądzeń». A wszystko stało się po to, by wypełnić zapowiedź Pana przez proroka, mówiącego: Oto dziewica będzie brzemienna i urodzi syna, i nadadzą mu imię Emmanuel, co się tłumaczy «Z nami Bóg»” (Mt 1,21–23; por. Iz 7,14). Tekst wskazuje na mistyczną równoznaczność imienia Jezus – po hebrajsku Jeszua, czyli „Ratunek” – z imieniem oznajmiającym intymną więź Boga z ludźmi (por. Ap 21,3).
Naszym ratunkiem jest obecność Boga wśród nas, Jego zamieszkiwanie w naszej biedzie, dzielenie jej z nami za pośrednictwem Syna: Chrystus „będąc bogaty, dla nas stał się ubogi, żebyśmy się wzbogacili Jego ubóstwem” (por. 2 Kor 8,9). Bóg-Syn, przyjmując człowieczeństwo, zamieszkał w naszych brakach, żebyśmy nauczyli się mieszkać w Jego miłości, gościnnej i hojnej. Wszedłszy w naszą małość, posmakowawszy jej, zjednoczywszy się z nią, podnosi nas dyskretnie – mocą spokrewnienia się z nami – na swój poziom.
Prawdziwą siłę Ekklesii – Kościoła takiego, jaki kreuje Bóg – stanowi otwartość na Chrystusa ukrytego w prostocie Ewangelii, ubóstwie znaków sakramentalnych i we wszystkich ludzkich biedach, którym Jezus zdecydował się towarzyszyć, bez potępiania, jako Ratunek świata (por. J 3,17). Kryzys Kościoła pewnego siebie i dobrze urządzonego w układach polityczno-społecznych, a na forum wewnętrznym stanowiącego system „zarządzania łaską”, to w gruncie rzeczy dobrodziejstwo. Kryzysowa gorączka ma zabić groźną infekcję – prawdziwe zatrucie „światowością”.
Rewitalizacja „mieszkania Boga” w nas
Wyrazem tego zatrucia nie jest, wbrew tezom konserwatystów, poszukiwanie nowych dróg myśli chrześcijańskiej, dialog ze zmieniającą się kulturą, ewolucja form duchowości, rewizja różnych tradycyjnych schematów obyczajowych, reinterpretacja pewnych punktów nauczania. W tym wszystkim istnieje, jak w każdej dziedzinie aktywności, pewne ryzyko błędów, niemniej życie oznacza rozwój, ewolucję – także w odniesieniu do tradycji wiary. Jak napisał wybitny znawca historii teologii, Jaroslav Pelikan (1923–2006): „Tradycja jest żyjącą wiarą umarłych, tradycjonalizm jest martwą wiarą żywych”3.
Kościół pozostaje, jak przypomniał II Sobór Watykański, Ludem w drodze (preferowana przez ojców soboru kategoria „Ludu Bożego” nawiązuje do wizji Izraela wędrującego ku Ziemi Obiecanej). Nasz wspomniany wyżej Fundament to „wędrująca Skała” (por. 1 Kor 10,4), nasz duchowy dom jest mobilny. Jesteśmy stopniowo „wprowadzani przez Ducha Świętego w całą prawdę” (por. J 16,13) – a Duch dialoguje z nami zarówno poprzez apostolskie pisma i tradycje (por. 2 Tes 2,15), jak i przez późniejsze „proroctwa, których nie należy lekceważyć” (choć trzeba je wspólnie, krytycznie rozeznawać, por. 1 Tes 5,20–21) oraz pojawiające się aktualnie „znaki danej chwili” (sēmeia tōn kairōn, zob. Mt 16,3).
Tak, wbrew tezom radykalnych tradycjonalistów ewidentnym zeświecczeniem ducha okazuje się właśnie gloryfikowana przez nich forma Kościoła jako silnej, autorytarnej instytucji, strzegącej „niezmiennego ładu”, a przy tym mającej wpływy, będącej politycznym graczem. Zeświecczeniem pozostaje też wizja Boga jako „sędziego, który za dobro wynagradza, a za zło karze” oraz pobożności wyrażającej się w przepychu ceremonii i rygoryzmie moralnym. Naszym nieszczęściem jest nie tyle „zanik poczucia grzechu”, „brak poszanowania sacrum” i „upadek dyscypliny kościelnej”, ile raczej mniej lub bardziej subtelne wypaczenie ewangelicznego przesłania w katechezie i kaznodziejstwie. Tragedią jest nadanie Bogu rysów nadziemskiego tyrana oraz sprowadzenie „posłuszeństwa wiary” – to sformułowanie da się też przetłumaczyć jako „posłuszeństwo zaufania” (hypakoēn pisteōs, Rz 1,5) – do poprawności ideologicznej i podporządkowania się systemowi przepisów. Od takiego „Kościoła” wręcz trzeba odejść – tyle tylko, że „na głębię” (por. Łk 5,4).
Tak, trzeba odejść od Kościoła rozumianego po „światowemu” i wrócić do Kościoła według Bożego serca. Żeby w sposób naprawdę sensowny zostać w Kościele, należy się mentalnie przemieścić, przejść „metamorfozę przez odnowę umysłu” (por. Rz 12,2). Pogorzelcy spod znaku nadziei pozostają w przestrzeni doktryny, sakramentów i społeczności swego Kościoła, który „stanął w płomieniach”, lecz wychodzą ze „spalonych”, zdyskwalifikowanych przez kryzys schematów rozumienia i przeżywania tej doktryny, tych sakramentów i tej społeczności. Oczywiście w takim odnajdywaniu się na pogorzelisku „Kościoła osądzonego” (przez Światło obecne w „znakach chwili”, nie przez nas) ważne jest dobre rozeznanie w inspiracjach, które nas pociągają – „badanie duchów, czy są z Boga” (por. 1 J 4,1). Nie chcemy budować nowych atrap, lecz „trudzić się wspólnie z Bożą łaską” (por. 1 Kor 15,10) przy rewitalizacji „mieszkania Boga” w nas.
1 Zob. M. Kita, Czy Kościół to nie pomyłka? Rzecz o rozpuszczaniu pewnej skorupy oraz Kościelne nieposłuszeństwo obywatelskie. Dyskutują M. Białkowska, M. Kita i M. Rogaczewska, „Więź” 2021, nr 3.
2 Dalej w tekście wykorzystano fragmenty pierwszego rozdziału książki Zostać w Kościele / Zostać Kościołem, przygotowywanej do druku w Wydawnictwie Więź.
3 J. Pelikan, Tradycja chrześcijańska. Historia rozwoju doktryny, t. I: Powstanie wspólnej tradycji (100–600), tłum. M. Höffner, Kraków 2008, s. 9.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2022 jako część bloku tematycznego „Odgruzowywanie chrześcijaństwa”.
Pozostałe teksty bloku:
Sebastian Duda, Wielkie Tak albo wielkie Nie. Bóg spoza teologicznego słownika
Michał Gołębiowski, Czuły narrator Ewangelii
Marcin Kędzierski, Święta codzienność w szpitalu polowym, czyli katolicyzm po rozpadzie
Elżbieta Mikiciuk OPs, Przeciw klerykaturze. Stanisława Brzozowskiego „głos wśród nocy” Kościoła