Zima 2024, nr 4

Zamów

Czuły narrator Ewangelii

Siedzący Jezus, autor nieznany, 1875

Moje odkrycie chrześcijaństwa nastąpiło nagle, po długiej fascynacji filozofią Sartre’a, który twierdził, że ludzkie życie jest pustką, psującym się mięsem. To trafny opis pewnego stanu świadomości. Jednak dopiero chrześcijaństwo ujawniło mi spojrzenie na Boga jako Kogoś, kto ratuje stworzenie poprzez czułość.

W swojej mowie noblowskiej Olga Tokarczuk postulowała ideę i konstrukcję „czułego narratora”. Zdaniem pisarki byłaby to jedna z ważniejszych idei, która pozwoli na odnowienie literatury mocą głębokiego potencjału „uosabiania” tkwiącego w istotach żywych. Te rzeczywiście ważne sprawy, wielokrotnie zresztą omawiane, chciałbym tym razem pozostawić na boku. Mnie, jako katolika, zaskoczył bowiem następujący fragment tej mowy: „Czułość jest tą najskromniejszą odmianą miłości. To ten jej rodzaj, który nie pojawia się w pismach ani w ewangeliach, nikt na nią nie przysięga, nikt się nie powołuje”.

Czytając te słowa, pomyślałem, że sprawy mają się dokładnie odwrotnie. Właściwie dość szybko po moim nawróceniu w wieku osiemnastu lat zrozumiałem, że Ewangelia jest tym tekstem, który wielkość i transcendencję Boga harmonizuje z głęboko naszą potrzebą czułości. Była to, mówiąc ściśle, kwestia, która w moim pojęciu stanowiła o wyjątkowości nowiny Jezusa Chrystusa.

Później zapoznałem się z klasycznymi dla naszej kultury tekstami i mitami, w tym także z tymi, które opowiadają o wejściu do otchłani umarłych. Moim ulubionym bohaterem tego typu historii był Eneasz, może ze względu na eksponowaną przez niego solidarność pomiędzy tym, co spoczywa w głębinach ziemi, a tym, co wydarza się na jej powierzchni.

Wedle słów Tokarczuk „czułość sprawia, że imbryk zaczyna mówić”. Racja. Ale też czułość płynąca ze słów ewangelicznego Jezusa sprawia, że człowiek odnajduje swoją wyjątkowość

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Inspirowała mnie również piosenka Żar letnich dni (Hot summer day) hipisowskiego zespołu z San Francisco, It’s A Beautiful Day. Utwór ten doskonale przetworzył mit o zstępowaniu w otchłań, czyniąc to na kontrkulturową modłę. Znalazłem w nim bowiem obraz wnikania w ziemię jako wyobrażenie ciemnej, niezbadanej podświadomości oraz początku i końca istnienia. W warstwie dosłownej mówił on jednak o poszerzaniu świadomości, która odkrywa odwieczny cykl narodzin i śmierci.

Należy uczciwie przyznać, że nasze rozumienie tych mitów zostało zapośredniczone przez zstąpienie Jezusa do piekieł, które zgodnie z kerygmatem chrześcijan dokonało się w Wielką Sobotę, po złożeniu do grobu. Bez tej opowieści, niezależnie od osobistej wiary w jej prawdziwość, wszelkie opowieści o wejściu w głąb ziemi (tzw. katabaza) byłyby dla nas obce i odległe, prawdopodobnie zbyt archaiczne, aby uznać je za ludzkie i dotyczące nas samych. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy w antropologicznym dodatku do powieści Anna In w grobowcach świata przeczytałem, że nasza zachodnia kultura zapomniała, głównie za sprawą chrześcijaństwa, o oczyszczającej obecności żywych w kraju zmarłych.

Wcielenie i „nowy styl słodki”

Etymologicznie „czułość” wywodzi się z „czucia”. Jest to zatem szczególna predyspozycja istot żywych, które jednoczą się ze światem poprzez swoją emocjonalność. Dzięki temu rzeczywistość przestaje być obca. Staje się raczej miejscem, które spontanicznie obdarzamy miłością i troską.

Można chyba uznać, że w rozumieniu Tokarczuk „czuły narrator” nie koncentruje się na immersyjnej autoanalizie, która przyświecała zwłaszcza literaturze modernistycznej. Innymi słowy, nie jest to ktoś wyniesiony ponad maluczkich, celebrujący własny geniusz bądź samoudręczenie, lecz ktoś, kto wychodzi poza siebie, aby ukazać intersubiektywność najgłębszych wymiarów ludzkiego doświadczenia, takich jak narodziny, miłość czy śmierć.

W dziejach religijności katolickiej można bez wątpienia wskazać przestrzenie „czułości”, które stanowią podstawę dla pojmowania Wcielenia. Jednym z bardziej znanych tego przejawów stał się w okresie średniowiecza, a później także dojrzałego renesansu „nowy styl słodki”, z włoskiego dolce stil novo. Dziś możemy go kojarzyć zwłaszcza z kolęd i pastorałek. Jego cechą charakterystyczną jest nagromadzenie zdrobnień, koncentracja na czułości, na pieszczotach między dzieckiem i matką.

„Nowy styl słodki” nie operował na wzniosłej abstrakcji, a przecież w kontekście bożonarodzeniowym mowa była tutaj o kluczowej dla wiary chrześcijan tajemnicy zjednoczenia się Boga z człowiekiem. Być może dla naszej współczesnej wrażliwości estetycznej dolce stil novo to język przesłodzony. Dzieciątko, żłóbek, kołyska, osiołek, matczyne ramiona są typowymi elementami pisanych w tym stylu utworów. Ale zapytajmy wprost: czy jest możliwe, aby o przyjściu Pana Zastępów mówić językiem rodzinnego ciepła? To także, jak zrozumiałem, cecha charakterystyczna chrześcijaństwa. Punkt kulminacyjny dziejów zbawienia ujawnił czułość. Stał się mały, cichy i bliski. Zyskał „nowy styl słodki”.

Czułość nasza powszednia

Już samo słowo abba, stanowiące w Nowym Testamencie podstawę dla nazywania Boga Ojcem, miało pierwotnie charakter potoczny. Było to w zasadzie pieszczotliwe określenie, którym dzieci zwracały się do swojego ojca, któremu zaufały. Słowo to można by w zasadzie przetłumaczyć jako „tatuś”.

Kiedy więc czytamy, że „nie otrzymaliśmy ducha niewoli i bojaźni, lecz ducha dzieci, które mogą wołać do Boga: Abba” (Rz 8,15), to słowa te niosą w kontekście dziejów religii sformułowanie prawdziwie wywrotowe. Dość wspomnieć, że jednym z powodów, dla którego faryzeusze chcieli zabić Jezusa, było właśnie używanie przez Niego słowa abba. W sformułowaniu tym zawiera się bowiem przekonanie o czułej relacji łączącej Stwórcę ze stworzeniem; coś, czego nie potrafiła zaakceptować pobożność wielu przedstawicieli Boga na ziemi w czasie przyjścia Mesjasza.

Nie jest więc prawdą, jak stwierdza Tokarczuk, że na czułość „nikt się nie powołuje”. Czyni to chociażby modlitwa Ojcze nasz; najczęstsza, choć być może najbardziej spowszedniała w naszej tradycji, przez co nie dość dobrze rozumiana. Już pierwsze jej słowa odnoszą nas przecież do abby, czyli dosłownie „naszego Tatusia”, o ile oczywiście sens tego rewolucyjnego tekstu zostanie właściwie pojęty i wypowiedziany.

Jest to „najskromniejsza odmiana miłości”, ta, która dotyka rzeczy małych i nieznaczących, czekająca na „chleb nasz powszedni”, na codzienność i zwyczajność, na nieustanne „teraz” z jego blaskami i cieniami. To szukanie jednej zagubionej owieczki w miejsce tysiąca innych. Jednego małego pieniążka, dla którego gospodyni sprząta w całym domu.

Matczyna miłość Tatusia

Jaki jest stan świadomości człowieka, który odkrył i zrozumiał swoje dziecięctwo przed Bogiem? Psalmy mówią, że przypomina on „niemowlę, które spokojnie zasypia w ramionach matki” (zob. Ps 131,2). Bóg łączy go ze sobą samym „ludzkimi więzami, które są więzami miłości” (zob. Oz 11,4). Jest dla niego „jakmatka, podnosząca do policzków niemowlę”(Oz 11,4). Swoją obecność wyraża nie poprzez grozę gniewu, ale przez przytulenie, „szmer łagodny i lekki”(1 Krl 19,12).

Tę samą matczyną miłość abby, Tatusia, wyrażał zresztą Jezus, mówiąc: „Ileż razy chciałem zgromadzić twoje dzieci, jak kokosz gromadzi swe kurczęta pod skrzydła” (Mt 23,37). Obraz „kokoszy” jest w tej wypowiedzi wyraźnym wskazaniem na czułą troskę, która rozciąga się na świat przyrody, w ten sposób odbijając prawdziwe oblicze jej Stwórcy.

Także ojcostwo Boga znalazło w Piśmie wyjaśnienia przepełnione tkliwą miłością. Warto przy okazji zauważyć, że prorocy właśnie w ten sposób – powołując się na czułość jako zasadę relacji między niebem a ziemią – określali sens mającego nadejść zbawienia. „Ja uczyłem Efraima chodzić, to Ja go brałem na swoje ramiona” (Oz 11,3) – mówi sam Bóg.

Ten Jego rzeczywiście czuły stosunek do człowieka stał się jeszcze bardziej namacalny, kiedy stał się On ciałem. Czytamy, że „jeden z Jego uczniów, ten, którego Jezus miłował, siedział, skłoniwszy głowę na piersiach Jezusa”(J 13,23). Czułość dająca zbawienie była dotykalna, wyrażona w prostym geście bliskości pomiędzy ja i innym.

Większość przedstawionych wyżej fragmentów pochodzi, jak widać, ze Starego Testamentu. Są one zatem dopiero „cieniem przyszłych dóbr”(Hbr 10,1). Pójdźmy dalej, tym razem w ich wypełnienie.

Wzruszony do głębi

Jednym z oczywistych przykładów tak rozumianej czułości jest w Ewangeliach opis wskrzeszenia syna wdowy z Nain. Czytamy, że „jej widok wzruszył Pana do głębi, więc powiedział do niej: Nie płacz” (Łk 7,13). Można zapytać, dlaczego Jezusa poruszył widok kobiety w żałobie i dlaczego osuszał jej łzy, skoro wiedział, że chwilę później przywróci jej syna do życia? Dlaczego było to jednocześnie tak ważne dla narratora Ewangelii? Dlaczego u innego ewangelisty czytamy, że Jezus był „wzruszony do głębi”(J 11,38), widząc płacz nad zmarłym Łazarzem, a następnie „zapłakał”, tak że wszyscy świadkowie tego wydarzenia powiedzieli: „Patrzcie, jak On go miłował”(J 11,36). Przecież i w tym przypadku doszło ostatecznie do wskrzeszenia.

Jedna z oczywistych odpowiedzi brzmi: ponieważ ewangelistom zależało na tym, aby oprócz cudu zrelacjonować także czułą miłość Boga do człowieka. Miłość „najskromniejszą”, ponieważ skierowaną nie tyle do ludzkości jako wielkiej wspólnoty żywych, ale do konkretnego człowieka – do wdowy, której Jezus nie znał i nigdy dotąd nie widział. To jej widokiem „wzruszył się do głębi” (Łk 7,13).

Ewangelia harmonizuje wielkość i transcendencję Boga z głęboko naszą potrzebą czułości. To kwestia, która w moim pojęciu stanowi o wyjątkowości nowiny Jezusa Chrystusa

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Warto jednocześnie wspomnieć, że w kulturze starożytnego Bliskiego Wschodu wdowa symbolizowała osobę społecznie mało znaczącą. Oto idea, która tak bardzo irytowała Fryderyka Nietzschego: każdy jest równy, niezależnie od swojego pochodzenia czy znaczenia u ludzi. Niemiecki filozof nazwał to „dowartościowywaniem miernoty”. W istocie jednak jest to uznanie tego samego życia u każdego, nawet najmniejszego.

Ojciec z przypowieści o synu marnotrawnym również nie jest bezwzględnym sędzią. Nie tylko „wypatruje” swojego syna, gdy jest on jeszcze daleko, ale „wzruszywszy się głęboko” jego widokiem, „wybiega mu naprzeciw” (zob. Łk 15,20), a więc czyni coś, czego w kulturze Bliskiego Wschodu nie wypadało czynić szanującemu się patriarsze. Ten natomiast, gdy tylko dochodzi do spotkania po latach, „wziął go w swe objęcia i ucałował go” (Łk 15,20). O tym ojcowskim geście czułości czytamy, zanim jeszcze syn przyznał się do winy. Wystarczyło zobaczyć twarz tego, którego się kocha.

„Głębokie wzruszenie” poczuł również Samarytanin, który przypadkiem natknął się na leżącego przy drodze, pobitego przez zbójców i okradzionego człowieka. Nieistotna okazała się wielowiekowa religijna nienawiść pomiędzy Izraelem a Samarią. Bóg został rozpoznany w bliźnim jako „drugim ja”. A to rozpoznanie zaowocowało wzruszeniem.

Współpodmiotowość, czyli Ewangelia

Dla Olgi Tokarczuk czułość jest „sztuką uosabiania, współodczuwania, a więc nieustannego odnajdowania podobieństw”. Właściwie od początków mojej wiary, którą później weryfikowałem i potwierdzałem lekturami z zakresu wczesnego chrześcijaństwa, byłem przekonany, że na tym samym polega Jezusowe wskazanie bliźniego. Kiedy mowa o tak rozumianym innym, za każdym razem oznacza on kogoś, kto jest podobny do mnie, a właściwie jest kimś takim jak ja.

„Czułość personalizuje to wszystko, do czego się odnosi” – uściśla noblistka. Tymczasem Jezus nauczający, aby „miłować bliźniego twego jak siebie samego” (Mt 22,39), w istocie wskazywał nie tylko na równorzędność „mnie” i „innego”, ale przede wszystkim na współpodmiotowość wszystkich ludzi. Każdy jest osobą.

Wedle słów Tokarczuk „czułość sprawia, że imbryk zaczyna mówić”. Racja. Ale właśnie ta czułość płynąca ze słów ewangelicznego Jezusa sprawia, że człowiek i świat odnajduje swoją jedyność, wyjątkowość i życie w oczach ich Sprawcy. Na zwróceniu się ku tej prawdzie polega zresztą chrześcijańskie rozumienie zbawienia.

Dość wspomnieć, że jedną z ważnych spuścizn kultury chrześcijańskiej było odkrycie podmiotowości w naszym współczesnym rozumieniu tego terminu. „Tak więc to, co chcecie, by wam inni czynili, wy sami innym czyńcie” (Mt 7,12). Oznacza to nie tyle kierowanie się zewnętrzną sprawiedliwością czynów, ile raczej odkrycie podmiotowości drugiego, takiej, jaką posiadam ja sam.

Kwestii tej nie wyczerpuje zresztą nowożytna podmiotowość. Także nasze pojęcie osoby, tak fundamentalne dla mówienia zarówno o prawach człowieka, jak i o empatii czy wspólnocie, jest spuścizną Ewangelii, która przeobraziła zastaną kulturę grecką i rzymską. Niezależnie od wyznawanej bądź niewyznawanej wiary, trzeba przyznać, że zachodnie rozumienie każdej jednostki ludzkiej jako indywidualnej i nieskończonej wartości samej w sobie zostało usankcjonowane przez słowa Jezusa.

Wcale nie najsmaczniejsze wisienki

„To jest bowiem Prawo i Prorocy” (Mt 7,12): humanizowanie tego, co uśmiercamy i sprowadzamy do roli przedmiotu w naszym ograniczonym myśleniu. Nie jest to jednocześnie wybieranie najsmaczniejszych wisienek z drzewa Ewangelii (takich, które pasowałyby do ustalonej tezy), z pominięciem pozostałych, bardziej cierpkich i twardych. To raczej sama zasada etyki Chrystusowej, zgodnie z którą należy interpretować wszystko inne. Jezus, mówiąc, że „to jest Prawo i Prorocy”, w rzeczywistości sam uczynił „personalizowanie” i „uosabianie” kluczem do rozumienia tekstu całości Pisma.

Moje odkrycie chrześcijaństwa miało miejsce nagle i nieoczekiwanie, po długim czasie fascynacji filozofią Jeana-Paula Sartre’a. Dzieło autora Mdłości współgrało z tym wszystkim, co rodziło się we mnie jako podstawowe rozpoznanie świata. Twierdził on na przykład, że ludzkie życie jest pustką, psującym się mięsem, którego istnienie definitywnie kończy się pozbawionym sensu zgonem, a ja wówczas nie miałem powodu, aby mu nie wierzyć.

W dalszym ciągu sądzę, że filozofia Sartre’a dostarcza trafnego opisu pewnego stanu świadomości. Jednocześnie nie przekonywały mnie wielkie narracje religijne, które uciekały od doświadczanego przeze mnie absurdu istnienia we wzniosłość. Dopiero chrześcijaństwo ujawniło mi inne spojrzenie na Boga jako Kogoś, kto stał się bliski na czuły sposób.

Wesprzyj Więź

W tym czasie pozostawałem również pod silnym wpływem Michelangela Antonioniego oraz Jeana-Luca Godarda jako dwóch mistrzów głębokiego namysłu nad kondycją człowieka. Pierwszy z nich pojmował życie jako pustynię wolności, ale także osamotnienia i alienacji. Drugi natomiast dostrzegał przede wszystkim chaos struktur społecznych, przekonań, odczuć, wartości oraz idei. Godardowi egzystencja kojarzyła się z pop-artowym kolażem. Antonioniemu – z piaszczystym bezkresem. To, w jaki sposób obrazowali oni ludzki los, uznawałem wówczas, będąc jeszcze osobą niewierzącą, za przejaw uczciwości intelektualnej. Mistrzem obu był zresztą, podobnie jak dla mnie, Sartre.

Kiedy jednak zrozumiałem, o czym jest Ewangelia, przed moimi oczyma nie stanął Bóg, który potępiłby dzieło trzech wspomnianych ateistycznych twórców. Mam przynajmniej na myśli to wszystko, co było w twórczości Sartre’a, Antonioniego i Godarda autentycznie czułe. Łaska raczej wniknęła w pustynię, chaos i mięso, tak aby zjednoczyć się z tak doświadczanym życiem jako Obecność. Bóg pochylił się i umniejszył, aby „umyć im nogi i otrzeć je prześcieradłem” (J 13,5). Zobaczyłem, że On ratuje stworzenie poprzez czułość.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2022 jako część bloku tematycznego „Odgruzowywanie chrześcijaństwa”.
Pozostałe teksty bloku:
Sebastian Duda, Wielkie Tak albo wielkie Nie. Bóg spoza teologicznego słownika

Marek Kita, Pogorzelcy spod znaku nadziei
Marcin Kędzierski, Święta codzienność w szpitalu polowym, czyli katolicyzm po rozpadzie
Elżbieta Mikiciuk OPs, Przeciw klerykaturze. Stanisława Brzozowskiego „głos wśród nocy” Kościoła

Podziel się

Wiadomość