Zima 2024, nr 4

Zamów

Ten kto truje, ten też ratuje, czyli patologia troski

Modlitwa

W sekcie teologia lęku łączy się z przemocą duchową ze strony lidera. Programowa indoktrynacja generuje religijną neurozę lękową przed światem, a absolutyzacja władzy duchowej guru neguje wolność członka wspólnoty.

Medycyna zna zaburzenie psychiczne zwane przeniesionym bądź zastępczym zespołem Münchhausena. Polega ono na tym, że rodzic (najczęściej jest to matka, ale może to być również opiekun) podtruwa dziecko lub wmawia mu różne choroby, aby móc się spełniać w opiece nad nim. Trochę upraszczając, można powiedzieć, że ten, kto truje, ten też ratuje.

Myślę, że istnieje religijna odmiana takiego zaburzenia. To na niej opiera się mechanizm kreowania siebie jako guru i budowania sekty. Ta religijna odmiana zaburzenia polega na tym, że „pasterz” poddaje wiernych programowej indoktrynacji, która generuje u nich religijną neurozę lękową przed światem, a siebie samego i założoną przez siebie wspólnotę przedstawia jako jedyny ratunek pośród złego świata. Im większy wzbudzi u wiernych lęk, tym silniejsze uzyska uzależnienie i tym bardziej nieograniczoną władzę może sprawować nad ludźmi. Taka władza staje się przemocą.

Nie da się dzisiaj rozumieć Kościoła jako podzielonego wyłącznie na aktywnych pasterzy i bierne owce. Na tych, którzy tylko mówią, i tych, od których żąda się wyłącznie posłuchu

ks. Andrzej Draguła

Udostępnij tekst

Próba wydobycia kogoś z sekty poprzez dyskredytację działań guru daje najczęściej słabe rezultaty. Ewentualny atak na wybawiciela staje się bowiem zagrożeniem dla jego wyznawców. Bo kto ich ocali, wyzwoli, ustrzeże przed złym światem, gdy zabraknie przywódcy wspólnoty? To jest silnie uzależniająca przemoc duchowa, od której – niestety – bardzo trudno się wyzwolić, ponieważ dla tych, którzy są nią zniewoleni, wydaje się jedynym ratunkiem.

Nadzieja, a nie lęk

Zdaję sobie sprawę, że w tym momencie może pojawić się zarzut, że całe chrześcijaństwo bazuje na tym samym mechanizmie: generuje lęk, by można było nim sterować czy zarządzać. Nieprawda. Jest różnica między diagnozowaniem realnych zagrożeń a generowaniem neurotycznego lęku, który nie ma rzeczywistych podstaw.

Nie ulega wątpliwości, że sam mechanizm wybawienia, zbawienia czy ocalenia – jakkolwiek by go nazwać – polega najpierw na uznaniu, że człowiek żyje w kontekście realnych zagrożeń duchowych, które chrześcijaństwo nazywa grzechem, złem i śmiercią wieczną („od zła wszelkiego, od grzechu każdego, od śmierci wiecznej – wybaw nas, Panie”).

Jednocześnie jednak poprawnie ukształtowany duchowo chrześcijanin żyje wiarą, że dzięki Zmartwychwstaniu Jezusa już został od tych zagrożeń ostatecznie uwolniony. Zbawienie jest wyzwoleniem od lęku przed złem.

Nie znaczy to wcale, że zło przestało być groźne i można je ignorować. Oczywiście, że nie. Znaczy to, że zło zostało ostatecznie pokonane. „Krzyż i Zmartwychwstanie są decydującą bitwą i wojną już wygraną. […] Dlatego też nadzieja pokładana w przyszłości staje się jeszcze bardziej intensywna, ponieważ opiera się na przekonaniu, że decydujące, nowe i początkowe zwycięstwo powszechnego zbawienia zostało już odniesione”[1].

Naturalnym stanem chrześcijanina jest nadzieja, a nie lęk. Historia, w której toczy się nasze życie, nie jest bezbożna, lecz święta, a świat, w którym żyjemy, został już odkupiony.

Manichejska gnoza

Myślenie, które staje się ideowym spoiwem sekty, de facto ignoruje ten stan zbawienia. Guru przypomina wiernym nieustannie, że „walka trwa”, a „przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo by pożreć” (1P 5, 8). Jest to skądinąd prawda, ale prawdą jest także następujące po tej przestrodze wezwanie: „Mocni w wierze przeciwstawiajcie się jemu!” (1P 5, 9).

Tym jednak, co charakteryzuje członków takiej sekty, wcale nie jest „moc w wierze”, ale wyuczona duchowa zależność od guru. To on jest często uważany za tego, który ma bezpośrednie poznanie spraw Bożych, który zna niezawodne, jemu tylko dostępne, metody obrony przed złem. Wszystko to sprawia, że chrześcijaństwo staje się w tym wydaniu manichejską gnozą, a członkowie sekty jej bezwolnymi wyznawcami.

Dopowiedzmy: jest to pokusa, która nie jest obca Kościołowi katolickiemu. Doris Reisinger, która bada kwestię duchowej przemocy w Kościele i podkreśla prymat duchowej autonomii, mówi w letnim numerze „Więzi” w rozmowie z Tośką Szewczyk: „Wyrośliśmy w Kościele, który uczy nas, że wszyscy jesteśmy dziećmi i owcami. Potrzebujemy w związku z tym dorosłych i pasterzy, którzy się nami zaopiekują”[2].

Dzieci i owce

Kiedy opieka ze strony Kościoła – a to znaczy w tym przypadku: duchownych – staje się przemocą? Obie te eklezjalne metafory – rodzina i owczarnia, jakkolwiek same w sobie prawdziwe i głęboko biblijne – bardzo szybko mogą ulec deformacji. Ciekawe, że w sektach bardzo często założyciel domaga się, by nazywać go pasterzem, a z kolei „dzieci Boga” to nazwa jednej z sekt protestanckich działających niegdyś w Ameryce.

Nazwa nie jest przypadkowa. Wiernych w Kościele traktuje się najczęściej jako dzieci w znaczeniu osoby małoletniej, a wtedy przypisuje się im przede wszystkim niedojrzałość, niesamodzielność, a także niezdolność do bycia odpowiedzialnym. Dziecko prowadzi się za rękę, podejmuje się za niego decyzje, wie się od niego lepiej, decyduje się, co dla niego dobre, wszak dziecko – z definicji – niezdolne jest do samodzielnej egzystencji.

Podobnie jest z owcą, która winna jedynie posłusznie beczeć i iść za pasterzem. Dziecko potrzebuje opieki dorosłego, owca – troski pasterza. Tradycyjnie rozumiana funkcja pasterza wydaje się obecnie również już nie do utrzymania.

Nie da się dzisiaj rozumieć Kościoła jako podzielonego wyłącznie na aktywnych pasterzy i bierne owce. Na tych, którzy tylko mówią, i tych, od których żąda się wyłącznie posłuchu.

Może właśnie dlatego papież Franciszek dokonuje daleko idącej reinterpretacji tego biblijnego modelu, mówiąc, że pasterz czasami musi iść przed owcami, czasami pośród nich, a jeszcze kiedy indziej za nimi, ale zawsze musi „pachnieć owcami”, to znaczy być maksymalnie blisko.

Nieszczęsny dar wolności

Skąd biorą się zarysowane tutaj pokrótce mechanizmy sekty? Przede wszystkim z fałszywej teologii zbawienia oraz zdeformowanej teologii wspólnoty i „wywyższonego” kapłaństwa. Ta wizja wcale nie dąży do tego, by „dzieci Kościoła” dojrzewały, wszak zindoktrynowanymi i poddawanymi manipulacji ludźmi rządzi się łatwiej. Dotyczy to także ludu Bożego.

Wiernych w Kościele traktuje się najczęściej jako dzieci w znaczeniu osoby małoletniej, a wtedy przypisuje się im przede wszystkim niedojrzałość, niesamodzielność, a także niezdolność do bycia odpowiedzialnym

ks. Andrzej Draguła

Udostępnij tekst

Bartłomiej Dobroczyński, który zajmuje się psychologią i religią, wskazuje, że chrześcijaństwo nie jest religią, a przynajmniej jest totalnie inne niż pozostałe religie.

Relacja między guru a jego wyznawcami oparta jest na przemocy duchowej, która neguje wolność członka wspólnoty. I to jest drugi newralgiczny punkt w całej konstrukcji sekty. Teologia lęku łączy się z określoną pozycją guru, który absolutyzuje swoją władzę duchową.

Jak podkreśla Dobroczyński, Chrystus jest „Kimś, kto radykalnie zmienia nasze myślenie. Objawia bowiem, na czym w istocie polega nasze zniewolenie i ujawnia działanie mechanizmu prześladowczego, w którego mocy do tej pory znajdowaliśmy się. […] W tym ujęciu myślenie biblijne ma charakter wyzwalający, traktuje bowiem człowieka jako zdolnego do samodzielnego wyboru. Niewielu ludzi jednak jest w stanie to przyjąć. Wolimy traktować chrześcijaństwo jako kolejny system, który podpowie nam szczegółowo, co mamy robić. Wtedy czujemy się bardziej bezpieczni, bo tam, gdzie wolność, zawsze pojawia się ryzyko błędu”[3].

No cóż, dar wolności bywa „nieszczęsny” także w odniesieniu do przestrzeni duchowej czy religijnej. Ci, których wolność – z różnych powodów, także przez nich niezawinionych – przeraża, chętniej szukają azylu tam, gdzie inni zdejmą z nich ten ciężar. Sekta jest do tego odpowiednią przestrzenią, bo guru wydaje się znać wszystkie odpowiedzi.

Antymodel chrześcijaństwa

Sekta jest więc – jeśli można tak powiedzieć – doskonałą realizacją tego antymodelu chrześcijaństwa. Fundamentalny jest dla niej mechanizm prześladowczy, który napędza żywotność sekty poprzez nieustanne generowanie lęku. Jest też wyuczona niezdolność członków wspólnoty do samodzielnego wyboru i pozorne poczucie bezpieczeństwa, będące skutkiem rezygnacji z wolności i bezwzględnego poddania się władzy duchowej pasterza.

Ale co to ma wspólnego z chrześcijaństwem? Moim zdaniem, niewiele. Jest to bowiem zaprzeczenie podstawowych idei chrześcijaństwa: zbawienia i wolności, ku której „wyswobodził nas Chrystus” (Ga 5, 1).

Aby takich sekt w Kościele nie przybywało, potrzebujemy pogłębionej katechezy soteriologicznej o tym, czym naprawdę jest rozumiane po katolicku zbawienie. Ale nie tylko. Potrzeba także – a może przede wszystkim? – dojrzałych wiernych. Użyję tu metafory z książki Tośki Szewczyk „Nie umarłam. Od krzywdy do wolności”. Potrzeba samodzielnych wiernych, którzy będą żyli fundamentalnym doświadczeniem, że są, owszem, dziećmi Kościoła, ale dorosłymi dziećmi Kościoła, które nie chcą być wyłącznie „przedmiotami duszpasterskiej troski”. Troska ta niestety łatwo popada w patologię, ponieważ pokusa władzy duchowej jest wielka.

Oczywiście tego stanu dojrzałości wiernych nie da się osiągnąć bez odpowiedzialnych i dojrzałych księży, którzy – primo – będą rozumieć swoją funkcję jako towarzyszenie i służbę duchową, a nie jako władzę (zob. Mk 10, 42– 43). Secundo – będą wychowywać wiernych do dojrzałości, a nie do uległości. Dojrzały wierny, który zna wartość swojego stanu, obroni się przed zakusami fałszywie rozumianej władzy kapłańskiej i nie ulegnie manipulacji.

Wesprzyj Więź

Eklezjalna wersja zastępczego syndromu Münchhausena jest być może skrajnym przypadkiem troski patologicznej, ale – jak pokazuje historia i współczesność Kościoła – wcale nie takim niemożliwym. Tylko dojrzałość obu stron – wiernego i księdza – pozwoli uniknąć niebezpieczeństwa przemocy duchowej.


[1] „Jezus Chrystus, jedyny zbawiciel świata, wczoraj, dziś i na wieki. Oficjalny dokument Papieskiego Komitetu Obchodów Wielkiego Jubileuszu roku 2000”, tłum. A. Lis, Katowice 1997, s. 30-31.
[2] D. Reisinger, T. Szewczyk [rozmowa:] „Przemoc duchowa po katolicku”, „Więź” 2023, nr 2, s. 76.
[3] B. Dobroczyński, „Listy profana. Między psychologią a religią”, Kraków 2010, s. 193.

Przeczytaj też: Zbigniew Nosowski, Zrozumieć bezbronnych

Podziel się

30
5
Wiadomość

Tak, ale skąd się biorą „poprawnie ukształtowani duchowo chrześcijanie”? Rodzą się na kamieniu? Nie, przychodzą z niedojrzałości najczęściej przyprowadzeni przez dojrzalszych chrześcijan (niekoniecznie duchownych). Więc jednak pasterstwo, przynajmniej do czasu. Przypuszczam, że nie takie były intencje Autora, ale dojrzalsi, ale nie do końca chrześcijanie mogliby znaleźć w artykule argumenty uzasadniające napiętnowanie chrześcijan nie tak dojrzałych jak ja sam i umocnić się w faryzeizmie.

W 2011 polemizowaliśmy ze sobą na podobny temat przy okazji francuskiego filmu „Hadewijch” (https://wiez.pl/2011/01/27/hadewijch-czyli-karykatura-wiary/). Po ponad 10 latach każdy z nas obstaje przy swoim. Nadal uważam, że matka przełożona poszła na łatwiznę, bo nie chciała być pasterzem dla postulantki. To był moment, w którym można było podjąć próbę zatrzymania “odlotu” młodej dziewczyny i krzywd, które nastąpiły. Ja dawniej miałem dobrych pasterzy, dziś już chyba jestem “dorosły w wierze”, ale gdyby Bóg dał mi dziś jeszcze bardziej dojrzałego pasterza, to bym nie uważał za ograniczenie mojej wolności. Żeby powyższa polemika nie zdominowała komentarza dodam, że w wielu ocenach się zgadzam z Autorem, zwłaszcza z wołaniem o dojrzałych kapłanów. Sądząc na podstawie moich relacji z klerykami mam wrażenie, że seminaria nadal jak po Trydencie kształtują kleryków ucząc ich także spraw dziś nieprzydatnych, na przywódców społeczności, co było uzasadnione wtedy, a dziś jest całkowitym anachronizmem. A wielu potrzebnych współczesnym księżom umiejętności nie wpajają.

Wychowywać do dojrzałości a nie do uległości… Czy znam nauczycieli którzy tak robią? Pod mianem “nauczycieli” mam na myśli nauczycieli, rodziców, polityków, szefów, kapłanów. Każdy z nich ma władzę nad pewnym środowiskiem. A władza upaja. Widzę jak porządni ludzie po objęciu stanowiska się zmieniają. Jak łatwo przychodzi korzystanie z przywilejów. Jak szybko zaczyna się niszczyć tych co nie są ulegli. Bo po co się z nimi męczyć. Z dojrzłymi trzeba by rozmawiać dojrzale a po co tracić energię i czas. Instytucjom, w tym instytucji Kościoła, łatwiej jest kierować uległymi. Nawet jak zdarzają się jednostki które towarzyszą w rozwoju to nie zmienią reguł co do całości.

Tak, ale prosiłbym o więcej ostrożności. Osoba która obejmuje stanowisko zyskuje daleko większy dostęp do informacji i często to jest powód zmiany, w imię odpowiedzialności. A ludzie patrzą na to jako na “zdradę”. Dlatego mają dużo racji ci, którzy nie widzą sensu w pisaniu szczegółowych programów politycznych – takie programy są wabiem. Wybierajmy osoby których wiarygodność i prostolinijność jest sprawdzona w próbach ufając, że będą działać według wartości i przeprowadzą realne zmiany, które są możliwe. Tragedią zbliżających się wyborów jest to, że takich kandydatów jest za mało chyba we wszystkich partiach.

Tu i ówdzie pojawiają się komentarze związane z moim ostatnim tekstem na Więź o patologii troski eklezjalnej. Nie mam czasu na dłuższe wywody. Trzy kwestie tylko. Primo, wszelkie ralacje międzyludzkie mogą stać się przemocowe: miłość, przyjaźń, praca, religia, edukacja i co tylko. O przemocy słyszymy nie tylko w Kościele, ale i w małżeństwie, w redakcji gazety, w teatrze, na uczelni wyższej. Władza jest pokusą, a jej skutkiem jest urzeczowienie człowieka. Secundo, czy w religii istnieje naturalny potencjał przemocowy? Wiele napisała o tym Ch. Delsol. Na pewno jest w religii władza, która ulegała, ulega I będzie ulegać patologizacji. Dlatego tak ważna jest refleksa nad dojrzałością laikatu i duchowieństwa, by skonstruować inny typ relacji: wzajemnej służby, a nie władzy. Tertio, diagnozowanie zagrożeń duchowych nie musi i nie powinno oznaczać zarządzania lękiem, dlatego tak bardzo potrzebna jest poprawna soteriologia. A diagnozy takie stawiają nie tylko księża, ale także terapeuci, coachowie, trenerzy, guru religijni, mistrzowie duchowi. Każdy z nich może popaść w tę samą pokusę władzy nad człowiekiem realizowanej poprzez zarządzanie lękiem. Bez względu na to, jak rozumie wybawienie.

Ksiądz w sposób zawoalowany opisuje podstawowy mechanizm funkcjonowania religii, jej animatorów. Już pisałem jak to działa. Religia oględnie mówiąc, określa zasady funkcjonowania swych wyznawców. Umyślnie tak je formułuje by były sprzeczne z naturalnym mechanizmem funkcjonowania w przyrodzie, środowisku. Chcąc nie chcąc wyznawca staje się grzeszny, a ratunek oferuje mu jedynie religia, pod ściśle określonymi warunkami oczywiście. Im więcej zainwestowaliśmy w dane przedsięwzięcie, tym trudniej nas przekonać, że popełniliśmy błąd. Ewentualne wątpliwości leczymy usprawiedliwieniami nawet wątpliwej jakości. Jeśli kogoś wciągniemy do naszego kręgu, mocno poprawia nam to samopoczucie i upewnia w słusznym kierunku naszego działania. O wiele łatwiej jest oszukać kogoś, niż przekonać go, że jest oszukiwany.

https://wiez.pl/2020/12/15/pelanowskich-bedzie-wiecej/

Chodzi za mną ten artykuł – a zatem podaję.
Moim zdaniem strach jest odmianą pychy. A pycha strachem. Coś w tym jest.
Grzech pierworodny. Strach.

Czasem ktoś straszy innych z wyrachowania, czasem naprawdę sam widzi tylko zło czające się w świecie. A Bóg widział, że były dobre, kiedy stwarzał.

Ile razy przy stworzeniu świata to czytamy?
Zatem kto psuje, co psuje ten świat?
Strach.