W moim przyjacielu, który po cichu odszedł przed kilku laty z Kościoła, widzę autentyczną wiarę zdolną przezwyciężać lęk. O takiej wierze marzyli i próbowali ją w sobie wzmocnić św. Paweł, św. Augustyn, Marcin Luter, św. Teresa z Lisieux oraz wielu innych mistrzów i mistrzyń chrześcijańskiej duchowości.
Czuję w sobie coraz bardziej postępujące znużenie. Zgiełk, który mnie otacza, staje się przeraźliwy. Codziennie przychodzi ktoś z pytaniami o upadający pod ciężarem seksualnych zbrodni i innych nieprawości Kościół, o moją własną (tak twierdzą) kompromitację w związku z trwaniem w skompromitowanej i wciąż coraz bardziej kompromitującej się wspólnocie.
Wyzwoleni z kościelnych okowów moraliści pouczają mnie nieustannie o prawości i złu. Odcięcie się i odejście nie oznaczają dla nich bynajmniej tylko porzucenia kościelnej wspólnoty. Ich żądania idą dalej. Kryje się w nich oskarżenie o przynależność do wspólnoty katolickiej, co ma być żyrowaniem systemu okropnego zła; nie tylko oczekiwanie osądzającego oraz sprawiedliwego komentarza, ale i wezwanie do jasnego odcięcia się od systemowej nieprawości – a więc wyjścia z Kościoła. W końcu okazało się przecież, że wsparcia i zadośćuczynienia osobom skrzywdzonym przez podlegających mu księży pedofilów nie dawał nawet Karol Wojtyła.
Od początku pandemii mam poczucie coraz większego zapadania się systemu klerykalnego w rzymskim katolicyzmie. Wciąż myślę też i piszę o pustym grobie martwego Boga. I nieustannie przywołuję w pamięci to, co w czasie jednego z otwarć pomiędzy kolejnymi lockdownami powiedział mi mój młody przyjaciel, który odszedł z Kościoła przed kilkoma laty: „Ja w tym Kościele znalazłem tylko pustkę”. Moje obecne doświadczenie staje się bardzo podobne. I pytam siebie, czy pusty grób może dawać – temu przyjacielowi i innym dystansującym się teraz coraz mocniej od Kościoła (i od samego chrześcijaństwa przekazanego nam w murszejących formach) – nadzieję na wyjście ku żywemu Bogu.
Wiara, o której mówił Jezus
Mowa szyderstwa w odniesieniu do chrześcijaństwa nie jest jednak obecnie jedyna ani nawet dominująca. W ogólnym zgiełku miesza się bowiem ze słowami, które nie oznaczają już nic poza obojętnością. A takiej pustki nie zapełni żadne kompulsywne przypominanie i nagłaśnianie zgorszeń w imię autentycznie prawdziwego i – pospołu – autentycznie rzekomego (bo wynikającego nie tyle z troski o drugiego człowieka, ile z własnych uraz i antyreligijnych lęków) opowiadania się za dobrem ofiar przeciw ich katom i krzywdzicielom.
Obojętność jest nie tylko córką kompromitacji zaistniałej w wyniku ujawnienia prawdy o systemowym złu w Kościele. Ma ona chyba dużo więcej wspólnego z odrzuceniem w kąt nawet tego martwego, jak mniema wielu, Boga, który okazał się dla tych ludzi jedynie idolem skupiającym w sobie nigdy niespełnialne tęsknoty za ponadludzkim ideałem. Ten ideał zaś coraz powszechniej zaczęto dziś uznawać za niegodny człowieka. Słowo, które stało się ciałem, jest dla nich nie do przyjęcia.
Nie musi to budzić wielkiego zdziwienia. Ostatecznie już przed wiekami zapisano, że „swoi Go nie przyjęli” (por. J 1,11). Ja jednak w tegoroczną Środę Popielcową ze wzmagającym się przerażeniem czytałem znów słowa poety:
Jeżeli słowo przepadłe przepadło
Jeżeli zużyło się słowo zużyte
Jeżeli niesłyszane, niewypowiedziane
Słowo jest niewypowiedziane, niesłyszane;
Jeszcze jest niewypowiedziane słowo. Słowo niesłyszane,
Słowo bez słowa. Słowo dla
Świata i pośród świata,
A światłość w ciemnościach świeci, a
Przeciw światu się toczy świat nieuciszony
Dookoła milczącego Słowa.
Ludu mój, ludu, cóżem ci uczynił.
Gdzie znajdzie się słowo, gdzież się słowo
Odezwie?1
Niepojęty Logos zostawił nam już tylko słowa skargi („cóżem ci uczynił”) i pytanie: „czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (por. Łk 18,8). Czy warto mówić oskarżającym mnie moralistom, że Nazarejczyk nie miał raczej na myśli korpusu „światopoglądowych pewników”, na których opierać się chce system w życzeniowo „bezpiecznej” przystani Kościoła? Może wiara, o której mówił Jezus z Nazaretu, była jedynie prośbą o zaufanie? A może raczej bezradnym błaganiem twarzy: „nie zabijaj mnie!”, z którym (jak utrzymywał Lévinas) każdorazowo wystawiony na odrzucenie i wydanie na śmierć przez drugiego człowiek zwraca się do swego bliźniego?
Kościół, w którym byłem od dzieciństwa (nawet jeśli zamienił siebie w duchowy grób), wciąż nosi w sobie najpiękniejsze dary chrześcijaństwa, choć mocno dziś ukryte w ciemności systemowego zła
A jednak mam wrażenie, że pozostaję wraz z innymi (wszystko jedno, czy trzymającymi się chrześcijaństwa, czy odchodzącymi od niego) w trawionej wyczerpaniem i znużeniem wspólnocie, w której zabiliśmy i zabijamy Go nieustannie. I nawet zapadanie się murszejących kościelnych fantazmatów i struktur nie powinno służyć żadnemu z zabójców za usprawiedliwienie. W tej okaleczonej wspólnocie są zarówno ci, co zostali w Kościele, jak i ci, co od chrześcijaństwa odchodzą, zachowując jednak w sobie tęsknotę za transcendencją wbrew obojętniejącemu na nią światu.
W ogólnym teraźniejszym zgiełku słyszę głównie śmiech, widzę wzruszenie ramion na widok takiego udręczenia. Załatwiamy przecież codziennie dużo ważniejsze na pozór cywilizacyjne spory: wojna, pandemia, demografia, klimat, nierówność i dyskryminacje – cały katalog spraw istotniejszych od losu zabitego przez nas Boga. I tylko czasem szydercy (a nawet ci, którzy nie szydzą, bo kanwą dla ich śmiechu zdaje się obojętność) zaczynają się trwożyć.
Grobowa (pseudo)wolność
Za demona najgorszego ze wszystkich starożytni anachoreci uważali „demona południa” – myśl znużenia, prowadzącą do smutku i nieczucia, a nazywaną przez nich acedią. Wiadomo, że to coś znacznie gorszego od „duchowego lenistwa”, o którym lubił rozprawiać średniowieczny Zachód. Być może takie znużenie i wyczerpanie bliskie jest temu, co w niektórych współczesnych nam opisach przedstawia się jako objawy depresji. A może acedia to tylko jedna z powszechnych idei, które pozwalają nam na nieustanne i iluzoryczne wyzwalanie się ku grobowej (pseudo)wolności?
Zdawałoby się, że rzeczywiście obrazą rozumu jest chęć trwania w „grobach” niczym oszalały Gerazeńczyk, z którego, jak wiemy z Ewangelii, Jezus wyrzucił demona o imieniu „legion”, wpędzając go w stado świń (por Mk 5,1–20). A jednak wielu dziś się właśnie poddaje takiej chęci. Czego bowiem pragną mieszkańcy grobów dla siebie samych i dla innych wokół siebie? Niczego innego jak tylko zatrzymania się we własnej grobowej wolności. Perspektywa uwolnienia z cmentarnej czeluści to dla nich właśnie największe udręczenie. Lepiej zatem pogrzebać ją czym prędzej, byle tylko nie konfrontować się ze świadomością udręki.
Tylko oszalały człowiek może nam czasem rzucić w twarz, że próbujemy się znaleźć po omacku w nie najlepszym z możliwych światów po zabójstwie, któregośmy sami dokonali. Ten szaleniec wciąż nas zapytuje: „Czyż nie błądzimy jakby w jakiejś nieskończonej nicości? Czyż nie owiewa nas pusty przestwór? Czy nie pozimniało? Czy nie nadchodzi ciągle noc i coraz więcej nocy? Nie trzebaż zapalać latarni w przedpołudnie? Czy nie słychać jeszcze zgiełku grabarzy, którzy grzebią Boga? Czy nie czuć nic jeszcze boskiego gnicia? – i bogowie gniją! Bóg umarł! Bóg nie żyje! Myśmy go zabili! Jakże się pocieszymy, mordercy nad mordercami? Najświętsze i najmożniejsze, co świat dotąd posiadał, krwią spłynęło pod naszemi nożami – kto zetrze z nas tę krew? Jakaż woda obmyć by nas mogła? Jakież uroczystości pokutne, jakież igrzyska święte będziem musieli wynaleźć?”2.
Żaden pokutny obrządek jednak nie nastąpi. Mieszkamy w grobach i nie chcemy już posypywać naszych głów popiołem. Chcielibyśmy zostać bogami na miejsce Tego zabitego przez nas i łudzimy jedni drugich, że boskość jest i będzie nam dostępna. Wolimy nie myśleć, że nie damy rady zaufać kolejnej, zdającej się dziś bardziej dla nas adekwatną boskości (choćby była ona absolutnie i wyłącznie „człowieczoboża”), skoro z tak mocnym przekonaniem o słuszności takiego postępku zabiliśmy skutecznie tę, która dana nam była jako pierwsza.
Ja sam jestem w tym samym tłumie pośród obojętniejących na bogobójstwo i cichnących w zobojętnieniu krzyków. I mnie dopada coraz częściej pragnienie, by milknąć razem z krzyczącymi. A jednak mimo wszystko w tegoroczną Środę Popielcową wciąż jeszcze próbowałem się modlić:
Skoro nie mam nadziei, bym jeszcze powrócił
Niech mówią za mnie te słowa
Bo co się stało, już się nie stanie
Niech sąd nad nami nie będzie zbyt srogi
Skoro już skrzydła nie niosą mnie w przestrzeń,
Tylko z wysiłkiem biją powietrze
Teraz już próżne, doszczętnie jałowe,
Próżniejsze i bardziej jałowe niż wola,
Ucz nas jak troszczyć się i jak nie troszczyć
Ucz nas cichości.
Módl się z nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej
Módl się za nami teraz i w godzinę śmierci naszej3.
Albo głębinowa ufność, albo rozpaczliwe zamknięcie
Dyskutuję od dłuższego czasu o wierze, niewierze i Bogu z moim młodym przyjacielem, który odszedł od chrześcijaństwa, dostrzegłszy w Kościele jedynie pustkę (coraz mocniejsza jest we mnie intuicja, że to w gruncie rzeczy „pustka po martwym Bogu”). Ta pustka nie stała się może dla niego dotkliwym bólem fantomowym. Jednak kiedy usłyszałem o takim doświadczeniu bliskiego mi człowieka, poczułem, że jest ono wyrazem bardziej powszechnego zjawiska, w którym skruszenie dotychczasowych duchowych zworników prędzej czy później za skutek ma niepokój i tęsknotę za nieobecną transcendencją. Wyzwolenie od „martwego Boga” do „człowieczobóstwa” okazuje się iluzją, w której nawet wzajemna miłość przemienia się w karykaturę.
Tam, gdzie nie ma autentycznej (opartej na prawdziwym, nieuwarunkowanym własnym interesem wyjściu ku Innemu) relacji z sobą samym i z drugim człowiekiem, jest po prostu pusto. Dobrostan monadycznego, niezdolnego do autotranscendencji „ja” zaczyna zapadać się pod sobą samym. I wówczas właśnie zaczyna takie ludzkie „monady bez okien” dopadać – być może najmocniej – trwoga, od której nie sposób już uciec, ale w której człowiek refleksyjny zaczyna najmocniej doświadczać swojej obnażonej, autentycznej egzystencji.
Dotkniętego trwogą człowieka świat z darowanymi przez siebie przedmiotami pożądania oraz relacjami z innymi, których jedynym celem okazuje się ucieczka od siebie (skutkująca uprzedmiotowieniem bliźnich), nie jest w stanie ostatecznie ocalić. Ocalenie być może jest „poza”, ale pogrążeni w trwodze często nie mają w sobie zdolności, by wydobyć się z takiego otchłannego zatrwożenia. Myślą nawet, że ich własne „dobre działania” wystarczą, by trwogę uspokoić i uciszyć. Zakładają, że owa „cnotliwość” i towarzyszące jej dobre samopoczucie ściśle sprzężone z pozytywnym mniemaniem o sobie wystarczy do zakrycia mroku tej otchłani (co na krótszą czy dłuższą chwilę jest zresztą całkiem możliwe).
Jednak prędzej czy później nieuchronnie przychodzi poczucie niemocy i albo ma się głębinową ufność pozwalającą na ocalenie przez otwarcie się na transcendencję4, albo też trwanie w rozpaczliwym zamknięciu – mimo naszych cnót i innych rzekomych przewag – uznajemy za nasz niezmienialny los ze wszystkimi konsekwencjami takiego uznania. Ta druga opcja, choć doraźnie negowana różnymi zaklęciami konsumpcyjnej przyziemności obecnej cywilizacji Zachodu, staje się dziś w jego społeczeństwach coraz powszechniejsza.
Tam, gdzie nie ma autentycznej (opartej na prawdziwym, nieuwarunkowanym własnym interesem wyjściu ku Innemu) relacji z sobą samym i z drugim człowiekiem, jest po prostu pusto
Być może zamknięcie na ufność wiary ma najmocniejsze przełożenie na współczesny kryzys chrześcijaństwa. Jeśli nawet ludzie dochodzą w trwodze do autentycznego wymiaru własnej egzystencji, „wyjście poza” (w stronę wiary we wcielonego Boga, który cierpi za i dla człowieka) wydaje im się bezsensowne. Jest dla nich bądź to tworem dawnej, naiwnej mitologii, bądź niepoważną próbą pozbycia się wątpliwości w odniesieniu do doświadczanego przez każdego z ludzi – zdolnych wznieść się, przynajmniej od czasu do czasu, ponad codzienną, konsumpcyjną przyziemność – skandalu cierpienia i śmierci5.
Wielu chrześcijan dotyka też dziś niewiara pokrywana przekonaniem o słuszności doktrynalnego korpusu, na który przystają, oraz własnej cnotliwości. Czy im – nawet w trwodze – naprawdę potrzebna jest transcendencja i Bóg, który umiera za i dla każdego człowieka?
Wyjdź z tego grobu!
Jestem pewien, że wspomniany już młody przyjaciel, który znalazł kiedyś w Kościele tylko „pustkę po Bogu” i w ten sposób stał się postwierzącym (przez kilka lat o Boga nie pytał) nie raz dotknął opisanej przed prawie wiekiem przez Lwa Szestowa „straszliwej ciemności”: „Cnoty nie tylko pogan, ale i chrześcijan są jedynie pięknymi wadami i na strasznym, ostatecznym sądzie nie dają człowiekowi żadnych prerogatyw ani żadnych nadziei. Aby połączyć się z Bogiem, unum necessarium est: wiara, tzn. gotowość wyrwania się z kręgu tych wszystkich idei, jakimi zazwyczaj człowiek żyje. Wyrażając się ściślej: wiara i zbawienie to jedno i to samo. Kto uwierzył – ten został zbawiony. Kto dostąpił zbawienia, ten uwierzył, tzn. poczuł, że wszystkie ograniczające prawa, wszystkie podpory, wszystkie podstawy, na których się opierał, zostały rozbite, roztrzaskane, unicestwione. Że wszystkie świece pogasły, wszystkie drogowskazy zniknęły: «Pan powiedział, że będzie mieszkał w mroku» (1 Krl 8,12). Znaczy to, że Pan rzekł, iż Jego rodzimym żywiołem jest ciemność, której człowiek lęka się bardziej niż czegokolwiek innego. Czyżby żądał On od nas, abyśmy dobrowolnie weszli w tę straszliwą ciemność? Nie. Bóg nie żąda od nas niczego. «Byłem przystępny dla tych, którzy o mnie nie pytali»”6.
Choć mój przyjaciel mówi, że jego los i tak jest lepszy od losu wielu innych, niewytłumaczalny i najczęściej przychodzący znikąd ból stał się od pewnego momentu u niego stałym tłem życia. Tłem, którego – mimo konsekwentnie podejmowanych prób uzyskania wewnętrznego pokoju – nie daje się wyrugować do końca z egzystencji. Na owo tło bólu złożyły się cielesne i duchowe choroby najbliższych mojego przyjaciela, a także absurd śmierci jego rażonego piorunem rodzonego brata, który bardzo mocno wierzył w Jezusa Chrystusa i spełnione dzięki Niemu życie.
Zbyt łatwe byłoby w tej sytuacji kaznodziejskie wzywanie, by widzieć w tym wszystkim ślady kochającego, choć przychodzącego z ciemności „Boga”. Taki „Bóg” w sam raz krojony jest na miarę różnych przekonanych o własnej cnotliwości, a w gruncie rzeczy zamkniętych na autentyczną wiarę Bożą członków Kościoła. Oni wciąż wcale nierzadko myślą o sobie, że są w stanie wypracować sobie ocalenie, czyli – w języku tradycyjnej katolickiej teologii – zasłużyć na zbawienie. To pozwala im na wyciszanie trwogi, ale przecież nie likwiduje w nich fundamentu człowieczej kondycji, w którą wpisany jest ciągle strach przed samotnością, byciem niekochanym, cierpieniem i śmiercią jako możliwym ostatecznym spełnieniem losu każdego z nas. Właśnie na tym strachu zasadza się niewiara.
Jednak w moim przyjacielu, który zetknął się z „pustką po Bogu” w Kościele, nie rozpoznaję niewiary. Mówi on do mnie: „Lękałem się przez lata o wiele spraw i ludzi, bałem się odrzucenia i nieraz doświadczałem strachu przed dokonaniem niewłaściwych wyborów lub przed złem, jakie mogło na mnie spaść, ale też zawsze wierzyłem, że moje życie opiera się na dobru i w jego stronę mnie prowadzi. Cokolwiek się wydarza, nie tracę i nie chcę tracić dobra z horyzontu, nawet jeśli targają mną ciągłe wątpliwości”.
Taka postawa to właśnie „prazaufanie”, które przywołuje – jako głębinową wiarę – w Popołudniu chrześcijaństwa ks. Tomáš Halík. W moim przyjacielu, choć po cichu odszedł przed kilku laty z Kościoła, widzę nie co innego jak właśnie autentyczną wiarę zdolną przezwyciężać lęk. Tę wiarę, o której marzyli, świadczyli (nie mając bynajmniej na myśli „bezpiecznego portu”) i którą w sobie próbowali odnaleźć i wzmocnić św. Paweł, św. Augustyn, Marcin Luter, św. Teresa z Lisieux oraz wielu innych mistrzów i mistrzyń chrześcijańskiej duchowości.
Mój przyjaciel, który wciąż mimo tła bólu obecnego w jego życiu stara się odnajdywać w sobie wewnętrzny pokój, mówi mi: „Za życia można wybrać dobro, ale wybierając dobro, można też trafić do otchłani. Nie wiem, czy i ty tam nie jesteś”. Ze smutkiem mu potakuję: „Może w ten sposób próbuję zaradzić swemu niedowiarstwu, a raczej prosić, by zaradził mu Ten, który sam kiedyś do otchłani już trafił?”.
„Wyjdź stamtąd, wyjdź z tego grobu” – słyszę w odpowiedzi. Nieprzekonany potrząsam głową: „Mówisz mi to ciągle, a przecież twierdzisz, że nie jesteś chrześcijaninem”. Patrzymy na siebie smutno. W końcu do moich uszu dobiega szept: „A mimo to dobrze już też wiemy, że zaufaliśmy sobie naprawdę”.
Wraz z Chrystusem zejść do „piekieł”
Wielu cnotliwych chrześcijan nie ma jednak wielkiej ochoty na podejmowanie „otchłannych” dylematów. Nie są hipokrytami (albo nie są nimi wyłącznie), którzy wymachują palcem na „nowych pogan Zachodu”, utwierdziwszy siebie w zamkniętej, dogmatycznej pewności. Czynią dobro (czasem nawet bez podkreślania przed sobą i innymi przeświadczenia o umocowanej w cnocie własnej wyższości).
A jednak dlatego właśnie, że trwają mocno zamknięci w swojej „wspólnocie porządnych” bez jawnogrzesznic i celników, słyszę nieustannie ich głos przerywany sarkastycznym śmiechem: „My jesteśmy w stanie naprawiać własne błędy, wydobywać się z grzechów. To inni schodzą do piekła”. Czy jednak na pewno wiedzą, kto się znajduje pośród innych?
Jerzy Nowosielski, który bardzo obruszał się na taką wyższościową postawę wielu chrześcijan, sugerował, że powinni oni wciąż przypominać sobie szczególne ikoniczne przedstawienie zmartwychwstania Chrystusa w prawosławiu: „Jest to ikona Zejścia do piekieł, powstała w kręgu Dionizego. Przedstawiony jest na niej Chrystus otoczony nimbem. W tym nimbie widoczne są białe kręgi, z których każdy oznacza jakąś cnotę. Te cnoty z kolei powiązane są liniami z czerwonymi kręgami, które znajdują się w czeluści piekielnej, i każdej z tych cnót odpowiada jakiś grzech. […] ikona ta znakomicie dogmatycznie ilustruje pewną jedność ontologiczną, jaka istnieje między grzechem a cnotą. Że grzechu nic innego nie jest w stanie przemianować na cnotę jak tylko fakt zejścia Chrystusa do piekieł, fakt zbawienia rodzaju ludzkiego przez Chrystusa. Bo to jest przemianowanie o charakterze ontologicznym i żadne ludzkie zabiegi, żadne ludzkie wyczyszczanie czy modyfikowanie własnych poczynań nie są w stanie przemienić ludzkich uczynków ze złych na dobre. Może to uczynić tylko przyjęcie tajemnicy Zbawienia przez Zmartwychwstałego Boga, który zszedł na ziemię i do piekła”7.
Czy cnotliwi chrześcijanie gotowi są na to, by wraz z Chrystusem udać się do „piekieł”? Utożsamić się z Tym, który tuż przed śmiercią wykrzyczał na krzyżu „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” (Mk 15,34; Mt 27,46). Zgodzić się na to, że wcielony w człowieka Bóg zaświadczył, iż „nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13), bo nie mógłby być Miłością, gdyby sam nie doświadczył śmierci, wydając się w ręce ludzkich zabójców?
Czy są gotowi przyznać, że sam Jezus jako pierwszy (i być może ostatni) wkroczył do piekła, skoro doświadczył całkowitego opuszczenia przez Boga (a piekło to przecież, jak pouczają teologowie, stan absolutnej i nieodwołalnej Bożej nieobecności)? Że bez tej śmierci na krzyżu nie byłaby możliwa ani do pomyślenia, ani – tym bardziej – do zaistnienia pełnia życia w zwyciężeniu śmierci? Czy cnotliwi chrześcijanie naprawdę są w stanie uznać, że posłuszeństwo Bogu najpełniej objawia się nie w ich cnotach, ale w „posłuszeństwie trupa”8, który zstępuje do otchłani?
Podcast dostępny także na Spotify i popularnych platformach
Te przerażające prawdy wolno oczywiście odrzucić. Można je też przyjąć, ale wtedy musi się pojawić wszechobejmująca trwoga, którą z okrutną ostrością przywołał Rilke w wierszu Chrystus zstępuje do piekieł:
W końcu, wycierpiawszy, jego istota opuściła
straszliwe ciało cierpień. W górze. Uwolniło go.
I ciemność truchlała samotnie
rzucając na całun bladości
nietoperze, wciąż jeszcze drżała w zmierzchu
trwoga w ich locie przed uderzeniem
o jego wystygłą już mękę. Ciemne niespokojne
powietrze omdlewało nad trupem; i w silnych
czujnych zwierzętach nocy była drętwota i niechęć9.
Cnotliwi, pewni swej jedynosłuszności chrześcijanie nie są skłonni zatrzymywać wzroku na tym obrazie. Nie przyjmują go do wiadomości i w stuporze, który biorą za dobrą nadzieję, śpiewają „Ludu mój, ludu, cóżem ci uczynił”, byle tylko uciszyć własną trwogę na widok „wystygłej męki” i czym prędzej wychylać się ku Zmartwychwstaniu. Czy wiedzą, że w ten sposób pospiesznie i w trwodze przed własną śmiercią i samotnością opuszczają martwego Boga, który nie zaznał pośmiertnego odpoczynku?
Wiara głębinowa
W tradycji chrześcijaństwa wschodniego ikona Zejścia do piekieł jest jednym z dwóch wyobrażeń Zmartwychwstania. Drugim jest przedstawienie wejścia kobiet do grobu Jezusa, który okazuje się pusty. Na żadnym z tych obrazów nie pojawia się powstający z grobowej czeluści triumfujący Chrystus (dobrze nam znany z powstałych na chrześcijańskim Zachodzie obrazów i rzeźb heros, unoszący się z ciemności ponad odwalonym kamieniem).
We wschodnich ikonach Zmartwychwstania odsłania się, jak myślę, najbardziej głębinowa treść, którą chrześcijaństwo miało i ma do przekazania ludziom wszystkich czasów. To gorzka prawda o tym, że człowiecza kondycja bazuje przede wszystkim na doświadczeniu wewnętrznej pustki, której nie są w stanie zapełnić ani nietrwałe radości i spełnienia oferowane przez świat, ani wzniosłe idolatrie, jakimi się raczymy w ucieczce od ostatecznie i tak dopadającej nas świadomości nieuchronnego odczuwania trwogi. Tymi idolatriami karmimy się nieustannie: może nią być pęd do sukcesu, szczęście w miłości, pomyślność rodziny (czy ważnego ideowo i tożsamościowo kręgu), dobro ojczyzny bądź też „Bóg”, krojony wyłącznie na miarę naszych ograniczonych pragnień.
Kresem tych złudzeń jest zawsze przerażenie i wyczerpanie. To otchłań, w której „pełnia życia” (jakkolwiek ją sobie wyobrażać) odsłania się jako nieosiągalna, a „człowieczobóstwo” ukazuje się jako iluzja, bo jego celem wydaje się jedynie „bycie ku śmierci”. Takie „zejście do piekieł” jest w gruncie rzeczy oznaczeniem braku sensu egzystencji. W języku teologicznym to rzeczywiście stan opuszczenia przez Boga albo doświadczenie „martwego Boga” – paradoks nie do przyjęcia dla wielu członków Kościoła.
Czy jednak można być chrześcijaninem bez (choćby symbolicznego) „zejścia do otchłani”, skoro owo bycie ma polegać na naśladowaniu Chrystusa? W końcu tam runął, jak zapisał Rilke, Jego duch
całym ciężarem
swego śmiertelnego zmęczenia,
i szedł jak ktoś, kto się spieszy,
pośród zdziwionych spojrzeń pasących się cieni,
wzniósł wzrok ku Adamowi, śpiesznie
zstąpił w głąb, niknął, zamajaczył, przepadł w obrywach
dzikich przepaści. Nagle (wyżej, wyżej) nad centrum
kotłujących się krzyków, na wydłużonej
wieży swej męki ukazał się; bez tchu,
stał, bez oparcia, właściciel cierpień; milczał10.
Tak. To ten sam Chrystus, którego przywołał ongiś niemiecki romantyk Jean Paul, „szlachetna postać z wyrazem nieprzemijającego cierpienia”. Do Niego, jak chciał ten żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku pisarz, „wszyscy umarli zawołali: «Chryste! czy nie ma Boga?». Odrzekł: «Nie ma»”11.
Prawdziwie przerażająca jest ta wizja, ale – choć wielu nie potrafi się na to godzić – ona właśnie współbrzmi najmocniej z głębinową wiarą wierzących, postwierzących czy niewierzących, którą przywołuje ks. Tomáš Halík. Taka kontemplacja martwego Boga jest bowiem podstawową treścią fundamentalnego doświadczenia chrześcijaństwa, punktem wyjściowym jego duchowości.
Nie ma Go tu
Duchowość ta nie zawsze wyrażana jest w teologicznych ekspozycjach i pewnie dlatego ci, którzy mają doświadczenie wiary głębinowej, nie zawsze są w stanie odnaleźć się w chrześcijańskiej doktrynie i światopoglądzie. Pierwsze rozpoznanie tej duchowości to świadomość wewnętrznej pustki, „bycia w grobie” z nieusuwalnym własnym cierpieniem po utracie sensu. W tych właśnie okolicznościach pojawia się trwoga.
Chrześcijaństwo narodziło się z intuicji, że trzeciego dnia po śmierci Nazarejczyka kobiety doświadczyły owej trwogi, gdy udały się do grobu, by płakać nad zabitym, opuszczonym przez Boga Jezusem. Weszły do środka i odnalazły nie co innego jak „pustkę po martwym Bogu”. Ale spotkały też młodego mężczyznę w białej szacie (nie anioła, lecz właśnie, jak jest w greckim oryginale Ewangelii Markowej, „młodzieńca”, neaniskosa,por. Mk 16,5), którego bardzo się przestraszyły.
Dalej czytamy w ewangelicznym tekście, że ów neaniskos „rzekł do nich: «Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego; powstał, nie ma Go tu. Oto miejsce, gdzie Go złożyli. Lecz idźcie, powiedzcie Jego uczniom i Piotrowi: Idzie przed wami do Galilei, tam Go ujrzycie, jak wam powiedział». One wyszły i uciekły od grobu; ogarnęło je bowiem zdumienie i przestrach. Nikomu też nic nie oznajmiły, bo się bały” (Mk 16 5–8).
Takie jest pierwotne zakończenie najstarszej z Ewangelii kanonicznych Nowego Testamentu. Co charakterystyczne, nie znajdziemy w tym tekście chrystofanii Zmartwychwstałego. Jest to bowiem przede wszystkim ekspozycja trwogi. Wyrażają ją trzy greckie określenia: tromos (zdumienie, które jednak raczej niewiele wspólnego ma ze zdziwieniem, za to dużo więcej z traumą – ranliwością, będącą podstawowym wymiarem każdej ludzkiej egzystencji), ekstasis (przestrach, który w swej istocie oznacza „skok poza siebie”, „autotranscendencję”) oraz phobos (lęk wybrzmiewający w czasowniku ephobounto – „bo się bały”, który często w Biblii oznacza bojaźń albo święte przerażenie przy objawiającej się boskości12).
Ten tekst był najprawdopodobniej czytany (wraz z poprzedzającym go opisem męki i śmierci Nazarejczyka) w Rzymie w latach 60. I wieku w wielkosobotnią noc paschalną, gdy zbierali się na pierwotnej liturgii ochrzczeni wraz z katechumenami, którzy chcieli zostać chrześcijanami przez „zanurzenie w śmierć Chrystusa” (tak przecież o chrzcie pisał św. Paweł – por. Rz 6,3). Ów obrzęd to zatem w swej istocie rodzaj symbolicznego wejścia do pustego grobu, tj. do odkrycia własnej duchowej niewystarczalności oraz egzystencjalnej trwogi jako skutku jednoczesnego odkrycia „pustki po martwym Bogu”.
Wspólnota wokół żyjącego Boga
Jednak w takiej konfrontacji z otchłanią zaczyna na nowo pojawiać się też wiara jako podstawowa ufność – ta sama, z którą wychodzi do człowieka Bóg mający nadzieję na wzajemność ze strony człowieka. Bo skoro zabity przez ludzi Bóg schodzi do otchłani, oddawszy za nich życie (tym samym uznał ich za przyjaciół), dopiero wtedy miłość (Jego najgłębsza istota) może się ukazać jako „większa”. Jest potężna jak śmierć i nieprzejednana jako Szeol (por. Pnp 8,6), ale odsłania się w niej też pełnia życia, skoro nawet w śmierci Bóg wciąż pozostaje jedynym jego źródłem (bo nie ma nikogo poza Bogiem, kto mógłby nim być).
Podstawowa opowieść chrześcijaństwa jest właśnie odkryciem takiej Bożej miłości i pełni życia w przeżyciu nieusuwalnej egzystencjalnej trwogi. Na tym polega objawienie zmartwychwstania w chrystofanii Tego, który jako „pierwszy powstał z martwych” (por. 1 Kor 15,20). Może ono dawać nadzieję, że po wyjściu z grobu (ów grób to symbol świadomości, że śmierć zabitego przez ludzi Boga jest ostateczna) doświadczymy pełni przy Bogu żyjącym.
Niemniej trwoga (jako tromos, ekstasis oraz phobos) nawet w takim przejściu (Passze) z grobu do życia nie przestanie być podstawowym wymiarem człowieczej kondycji. Nie przypadkiem bowiem mieszkający w grobach ludzie z podszeptu nakazujących im tam trwać demonów obawiają się kolejnego udręczenia nawet w najbardziej dla nich litościwej teofanii. Chrześcijaństwo nie ogranicza się jednak do uznania owej budzącej trwogę prawdy o przerażeniu wywoływanym w kontakcie z boskością. W głębinowej chrześcijańskiej opowieści pojawia się też zaproszenie do przyjęcia Bożej wiary – ufności, z którą woła do kobiet odkrywających w grobie „pustkę po martwym Bogu” neaniskos: „nie bójcie się!”.
Właśnie dlatego katechumeni słyszeli w Rzymie w latach 60. I wieku ten niesamowity ewangeliczny przekaz. Oni sami mieli stać się (a wraz z nimi wierzący wszystkich wieków) neaniskoi. Skoro słyszeli w wielkosobotnią noc, że w Getsemani „opuścili Go wszyscy i uciekli. A pewien neaniskos szedł za Nim, odziany prześcieradłem na gołym ciele. Chcieli go chwycić, lecz on zostawił prześcieradło i nago uciekł od nich” (zob. Mk 14,50–52), miało się to dokonać poprzez rozpoznanie własnej duchowej nagości przy cierpiącym Chrystusie i owinięcie się w Jego całun w pustym grobie.
Dzięki temu mogli mówić do innych: „nie bójcie się, wyjdźcie stąd” i w ten sposób zapraszać (także nierządnice, celników i wszystkich strwożonych) do tworzenia po wyjściu z grobu wspólnoty wokół żyjącego Boga. Wspólnoty, której członkowie, choć wciąż dotykani najprawdziwiej ludzką trwogą, będą nosić tę samą szatę, którą miał Jezus na górze Tabor. Szatę, która stała się ubraniem Zmartwychwstałego.
Zaufanie jest prawdziwe
Czy ten, kto odchodzi z targanego skandalami i kryzysem Kościoła i nie jest już dłużej w stanie uznawać doktryny i światopoglądu chrześcijańskiego, może być neaniskosem?
Mój młody postwierzący przyjaciel napisał do mnie niedawno: „Drugi człowiek jest tak bardzo potrzebny i to zaufanie, które do siebie mamy, mimo wszystkich trudnych, wypowiadanych do siebie nawzajem słów, jest PRAWDZIWE. Nie musimy się we wszystkim zgadzać, nie musimy mieć tych samych potrzeb, możemy mieć inną dojrzałość i wrażliwość, ale na tym najważniejszym poziomie, w którym zawiera się esencja człowieczeństwa, zaufania, miłości i życia, jest między nami połączenie. WSPÓLNOTA, KOŚCIÓŁ. Wspólnota to jednak nie to samo «przy-wiązanie». Wspólnota to wolność, którą musimy sobie dawać. Instytucja Kościoła, w której byłem wiele lat, opiera się na przy-wiązaniu i dlatego tak wiele w niej lęku. A w prawdziwej wspólnocie, w prawdziwym Kościele jest wolność. Nie bądźmy dla siebie takim kościołem, jak ten, z którego się po cichu wycofałem. Bądźmy Kościołem! Dla siebie i z sobą”.
Czytam te słowa i jestem pewny, że to właśnie mój przyjaciel ma w sobie „prazaufanie”, nosi w sobie światłość, która we mnie ledwo się tli i bez ustanku przygasa. On już dostał w darze to, o co prosił w swej przejmującej modlitwie T. S. Eliot – wie, jak i kiedy „troszczyć się i nie troszczyć się” o świat wszystkich tych obojętnych i szydzących, którzy pogrążają się w znużeniu.
Ufam, że to dzięki niemu i takim neaniskoi jak on – nominalnie niewierzącym, a wychodzącym z lęku przez wiarę głębinową – może naprawdę nadal powstawać i trwać Kościół żyjącego Boga. I coraz bardziej jest dla mnie jasne, że nie może nim być już jednak wspólnota wciąż opierająca się na murszejącym systemie klerykalnej władzy i jej sakralizowanego autorytetu, który nigdy – wbrew iluzjom wielu – nie okazuje się bezgrzeszny.
To nie jest z mojej strony deklaracja wyjścia z Kościoła (ani tym bardziej akt apostazji), lecz wyjścia z grobu – na spotkanie Żyjącego. Wiem, że Kościół, w którym byłem od dzieciństwa (nawet jeśli zamienił siebie w duchowy grób), wciąż mimo wszystko nosi w sobie najpiękniejsze dary chrześcijaństwa, choć zdają się one mocno dziś ukryte w ciemności systemowego zła. Ale doświadczyłem, że dary te mogę odkryć i przyjąć tylko dzięki neaniskosowi, który mi powtarza „nie bój się” – byśmy dzięki jego wierze niewierzącego wychodzili (chyba wspólnie?) na spotkanie Żyjącego.
1 T. S. Eliot, Popielec, w: tegoż, Wybór poezji, tłum. W. Dulęba, Wrocław 1990, s. 179.
2 F. Nietzsche, Wiedza radosna, tłum. L. Staff, Łódź–Wrocław 2010, s. 167–168.
3 T. S. Eliot, Popielec, dz. cyt., s. 172.
4 Tę ufność czy też „prazaufanie” ks. Tomáš Halík za św. Tomaszem z Akwinu uznaje za podstawę doświadczania i odkrywania „wiary Bożej” w chrześcijaństwie. Owa ufność niekoniecznie wiąże się z intelektualną i egzystencjalną zgodą na korpus doktryny Kościoła. Zob. T. Halík, Popołudnie chrześcijaństwa. Odwaga do zmiany, tłum. T. Maćkowiak, Kraków 2022, s. 25–26.
5 Zob. na ten temat: S. Duda, Przesilona wątpliwość, Warszawa 2018.
6 L. Szestow, Sola fide. Tylko przez wiarę, tłum. C. Wodziński, Warszawa 1995, s. 249.
7 Z. Podgórzec, Rozmowy z Jerzym Nowosielskim. Wokół ikony. Mój Chrystus. Mój Judasz, Kraków 2009, s. 126.
8 Por. H. Urs von Balthasar, Teologia misterium paschalnego, tłum. E. Piotrowski, Kraków 2001, s. 168.
9 R. M. Rilke, Chrystus zstępuje do piekieł, w: tegoż, Poezje, wybór i tłum. M. Jastrun, Kraków 1987, s. 315.
10 Tamże.
11 J. Paul, Mowa wypowiedziana przez umarłego Chrystusa ze szczytu kosmicznego gmachu o tym, że nie ma Boga, tłum. M. Żmigrodzka, „Kronos” 2011, nr 1, s. 72–74.
12 Por. A. Gesché, Chrystus, tłum. A. Kuryś, Poznań 2005, s. 156.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2023 jako część bloku „Wyjść w nieznane”.
Pozostałe teksty:
Tomasz Terlikowski, Wyruszyć w drogę po zburzeniu Świątyni;
Zbigniew Nosowski, Nadzieja w wyjściu;
Justyna Nowicka, Duchowość przyszłości. Między Baumanem a Rahnerem;
ks. Tomáš Halík, Reforma Kościoła nie uda się bez ożywienia duchowości