Bóg jest dla osób poszukujących o wiele bardziej atrakcyjny niż „wartości chrześcijańskie”. Tymczasem hierarchowie wciąż próbują wrócić do wizji chrześcijaństwa jako religii porządkującej rzeczywistość społeczno-polityczną. Naprawdę szkoda czasu. I szkoda ludzi, którzy stracą do reszty wiarę w Jezusa.
Przed dwoma laty opublikowałem na stronie Klubu Jagiellońskiego tekst o rozpadzie katolickiego imaginarium, który wywołał szereg komentarzy z różnych stron światopoglądowego sporu1. Przez większość czytelników został on odebrany jako przejaw pesymizmu. Nie przeczę, padło w nim wiele obserwacji smutnych z perspektywy wielu katolików, ale ostateczny wydźwięk tamtego artykułu był w moim zamierzeniu pozytywny. Co ciekawe, chyba tylko jedna znana mi osoba odczytała go w kluczu nadziei. Był to o. Adam Szustak OP, który omawiając artykuł, przywołał fragment Ewangelii św. Łukasza: „A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie” (Łk 21,28)2.
Do tych słów chciałbym nawiązać poniżej. Ostatnie dwa lata – naznaczone doświadczeniem lockdownowego wyjścia na pustynię – nie zabiły we mnie tamtej nadziei. Ten tajemniczy czas pozwolił zarówno mnie, jak i osobom, które towarzyszą mi na drodze wiary, „podnieść głowę” i spojrzeć nieco inaczej na samo chrześcijańskie imaginarium. Tym razem już nie z zewnątrz, ale od środka. Pora bowiem zmierzyć się z pytaniem, co rozpad katolickiego imaginarium, czyli zmiana „na zewnątrz” Kościoła, oznacza dla samego Kościoła i wierzących „wewnątrz”.
Nie jestem teologiem. Opisuję tu problemy raczej w perspektywie mojego indywidualnego doświadczenia drogi, którą chcę się podzielić z czytelnikami. Mam bowiem głębokie przekonanie, że pandemia była znakiem czasu, momentem przełomowym, kairos, który miał prowadzić nas, wierzących, do wewnętrznej przemiany, do odgruzowania chrześcijaństwa z tego wszystkiego, co utrudnia nam spotkanie z Jezusem, a przez Niego – z Bogiem Ojcem. Jak mawiają Chińczycy, kryzys zawsze jest szansą.
Rozpad katolickiego imaginarium w sercach wierzących
Mam świadomość, że taka droga zakwestionowania utartych schematów może u wielu chrześcijan budzić zaniepokojenie. Jeden ze znajomych po przeczytaniu pierwszej wersji tego tekstu powiedział mi: „Chrześcijańskie imaginarium umarło nie tylko w świecie, ale niestety także w twoim sercu”. Nawet jeśli tak jest, to jednak nie umarła wiara, która przecież może posługiwać się takim lub innym imaginarium. Jestem zresztą głęboko przekonany, że doświadczenie obumierania chrześcijańskiego imaginarium w sercu było nie tylko moim udziałem.
Ostatnie miesiące obfitowały w różne trudne wydarzenia dla Kościoła i chrześcijan, ale na pierwszy plan wysuwają się ujawniane skandale seksualne. Przykładów jest mnóstwo, a na łamach „Więzi” nie trzeba ich przypominać. Więc tylko pierwsze z brzegu – w lutym 2020 r. pojawiły się zarzuty wobec założyciela ruchu L’Arche Jeana Vaniera, w listopadzie 2020 r. Watykan opublikował raport w sprawie nadużyć kardynała McCarricka w USA, a w październiku 2021 r. światło dzienne ujrzał dokument podsumowujący przestępstwa seksualne w Kościele we Francji.
Także w Polsce nie uniknęliśmy takich skandali – wiosną 2021 r. gruchnęła informacja o przestępczych działaniach o. Pawła M. we wrocławskim duszpasterstwie ojców dominikanów, a także o tym, jak zakon przez lata nie podjął odpowiednich działań zarówno wobec niego, jak i osób przez niego skrzywdzonych. Warto też wspomnieć filmy dokumentalne poświęcone niejasnej roli, jaką w tuszowaniu wielu skandali odgrywał kard. Stanisław Dziwisz.
W tym wszystkim problemem dla mnie były nie tylko same przypadki wykorzystywania seksualnego, ale także, a może przede wszystkim sposób, w jaki Kościół sobie z nimi (nie) radził. Tylko nie mów nikomu – film braci Sekielskich, który swoją premierę miał w maju 2020 r. – świetnie podsumowuje zmowę milczenia, która w Kościele trwała nie przez rok czy dwa, lecz przez długie lata.
W moim odczuciu niezdolność Kościoła – w tym nas, świeckich wierzących – do zmierzenia się ze skandalem wykorzystywania seksualnego, jest dowodem, że problem nie ma charakteru jednostkowego, lecz strukturalny. Coś jest nie tak z Kościołem, który nie był w stanie poradzić sobie z tak ogromnym złem przez tak długie lata.
Klerykalizm, patriarchalizm, paternalizm
Gdy szukam źródła owych struktur grzechu, moje spojrzenie idzie w podobnym kierunku, co u papieża Franciszka, który za jeden z najważniejszych problemów Kościoła uznaje klerykalizm. Pojęcie to na potrzeby tego tekstu definiuję jako schemat mentalny, w którym sposób myślenia wierzących zdominowany jest przez prymat hierarchii i posłuszeństwa władzy sprawowanej przez przedstawicieli kleru – mężczyzn.
Wszyscy jesteśmy przesiąknięci chorobą myślenia klerykalnego. Nawet jeśli po II Soborze Watykańskim powoli odchodzono od wizji Kościoła instytucjonalnego jako pośrednika między człowiekiem a Bogiem, rzeczywistość duszpasterska dalej jest nią przeniknięta. Nadal traktujemy księży jako niezbędnych przewodników w drodze do zbawienia, w jakimś sensie zapominając, że to Jezus jest Drogą.
Pandemia była znakiem czasu, momentem przełomowym, który miał prowadzić wierzących do odgruzowania chrześcijaństwa z tego wszystkiego, co utrudnia nam spotkanie z Jezusem
Można podawać wiele przykładów patologicznego zachowania kościelnej hierarchii, które zmusza do postawienia sobie pytania o wiarygodność owych przewodników. Wystarczy sięgnąć choćby po Sodomę Frédérica Martela albo spojrzeć bliżej na opowieści z polskich diecezji. Nie chodzi jednak o to, aby prześcigać się w licytacji na bardziej „bizantyńskie” sceny z życia biskupów, nawet jeśli ręce opadają na bezradność episkopatu przy kolejnych wyskokach abp. emeryta Sławoja Leszka Głodzia. To wszystko dzieje się bowiem gdzieś daleko od codziennego doświadczenia wierzących, dla których kontakt z Kościołem ogranicza się głównie do rzeczywistości parafii.
Niestety także życie parafialne wciąż nader często toczy się według starego, przedsoborowego, klerykalnego rytmu, który skutkuje raczej wsobnością i koncentracją na księżach niż misyjnym otwarciem na świat. Wielu z nas nawet trudno sobie wyobrazić wiarę w Boga bez księdza. Nie chodzi tu oczywiście o kwestionowanie roli kapłanów jako osób sprawujących Najświętszą Ofiarę, ale o krytycyzm wobec sposobu myślenia, w którym ksiądz dobrodziej jest namiestnikiem Jezusa, sprawującym władzę nad swoimi owcami, od którego zależy nasze „być” albo „nie być” w Kościele.
Tak rozumiany klerykalizm wiąże się ściśle z dwoma innymi grzechami Kościoła: patriarchalizmem, czyli nadrzędną rolą mężczyzn (a tym samym podrzędną rolą kobiet, i to w przeróżnych wymiarach życia Kościoła), oraz paternalizmem, czyli przekonaniem o moralnej i intelektualnej wyższości kleru nad osobami świeckimi. Choć papież Franciszek stara się z tym walczyć, wprowadzając choćby kobiety na eksponowane stanowiska w Kurii Rzymskiej czy też próbując przebić się z bardziej codziennym, świeckim rozumieniem świętości (zob. adhortacja Gaudete et exsultate), wciąż w głowach wielu wierzących pokutuje myślenie, w którym ksiądz niejako z definicji jest bliżej Boga. Inna sprawa, że taki układ jest z oczywistych powodów wygodny nie tylko dla księży, ale także dla świeckich, gdyż pozwala on zrzucić z siebie odpowiedzialność za los wspólnoty wierzących.
Chrześcijaństwo nie jest religią kapłanów
Te trzy grzechy – klerykalizm, patriarchalizm i paternalizm – stały się dla mnie szczególnie wyraźne w czasie, gdy zamknięto kościoły i zostaliśmy zdani na nowe sposoby przeżywania wiary. Doświadczenie to prowokuje mnie do zadania pytania o rolę kapłaństwa instytucjonalnego i powszechnego.
Wczytując się w Ewangelię, widzę wezwanie Jezusa skierowane do wszystkich wierzących, aby szli i głosili Dobrą Nowinę oraz udzielali chrztu (Mt 28,19–20). Jezus, przychodząc na świat, dokonuje transgresji – choć nie znosi Prawa, tylko je wypełnia. Chrześcijaństwo nie jest ani religią świątyni, ani tym samym religią kapłanów. W rozmowie z Samarytanką Jezus zapowiada: „Nadchodzi jednak godzina, owszem już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec” (J 4,23).
Wierzymy, że w chrzcie otrzymujemy godność królewską, prorocką i właśnie kapłańską. Jesteśmy zatem wszyscy powołani i wezwani, by nie tylko głosić Ewangelię, ale także dawać ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz naszej rozumnej służby Bożej (Rz 12,1). Ofiara jest zaś czymś, co przynależy właśnie kapłanom. Nie chodzi tu jednak wcale o to, by zrezygnować z instytucjonalnego kapłaństwa, i to nie tylko ze względu na kwestię sprawowania Eucharystii. Wciąż bowiem będą potrzebni ludzie (mężczyźni, ale także kobiety – siostry zakonne, członkinie instytutów życia konsekrowanego, diakonki itd.), którzy będą w stanie poświęcić cały swój czas na misję. Możliwe, że za sprawą kryzysu powołań do kapłaństwa instytucjonalnego czy też życia zakonnego Bóg zaprasza nas do odkrycia naszego kapłańskiego powołania wypływającego z chrztu.
Zresztą kryzys powołań kapłańskich i zakonnych, który dotarł nad Wisłę, w świecie obecny jest od co najmniej kilkunastu lat i od dawna powinien być dla nas zaproszeniem do przemyślenia, czym ma się stać współcześnie instytucjonalne kapłaństwo i jaka formacja powinna do niego prowadzić. Ten wątek wymagałby odrębnego tekstu. Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że zmienia się zarówno forma życia kapłańskiego, jak i profil samych kandydatów, którzy trafiają do seminariów. Dziś naprawdę mało kto „idzie na księdza”, żeby się życiowo ustawić. Klerycy, z którymi czasem rozmawiam, doskonale zdają sobie bowiem sprawę, że nie tylko czas przywilejów się kończy, ale nawet więcej – muszą się liczyć z przemocą, także fizyczną. Niesie to niestety ze sobą inne, nowe zagrożenie – wzrastanie w mentalności „oblężonej twierdzy”. Nie dość, że kapłanów jest i będzie mniej, wielu z nich jeszcze bardziej okopie się na klerykalnych pozycjach tradycji (pisanej przez małe „t”).
Żyjąca wiara umarłych czy martwa wiara żywych
Spadek liczby powołań ma jednak jeszcze jedną, fundamentalną konsekwencję – nawet jeśli zawsze byli kapłani, którzy nie powinni byli nimi zostać (czy nie spotkaliśmy takich na naszej drodze?), to duchownych było więcej, a więc sakramenty były sprawowane i parafie obsadzone. Kiedy nawet ich zabraknie, pojawi się konieczność łączenia parafii – jeden ksiądz będzie musiał obsłużyć kilka kościołów. Zresztą jest to już rzeczywistość niektórych diecezji w Polsce. Pandemia dołożyła tu swoje trzy grosze, bo część księży, którzy często dość luźno podchodzili do covidowych restrykcji, przypłaciła to życiem.
To jednak oznacza, że w coraz większej liczbie parafii nie będzie już codziennej Mszy, spadnie też liczba innych nabożeństw. Możemy się oczywiście pocieszać, że wciąż mnóstwo księży w Polsce siedzi w kuriach i powinni być skierowani na parafie. Nie ma ich jednak aż tak wielu, a dodatkowo Kościół instytucjonalny niespecjalnie jest przygotowany na taką zmianę. Oznaczałaby ona bowiem konieczność powierzenia wielu zadań w diecezji osobom świeckim, a na to biskupi chyba wciąż nie są gotowi, podobnie zresztą jak proboszczowie.
Niezależnie jednak od tempa zsyłki księży z kurii na prowincję („zsyłki”, bo wielu księży tak to będzie postrzegać) czeka nas poważna dyskusja o formie sprawowania nabożeństw. Możliwe, że wielu z nich będą przewodniczyć wyznaczeni świeccy, nawet jeśli nie zastąpią oni księdza w zakresie sprawowania Eucharystii. Dyskusja ta nie może abstrahować od roli samego budynku kościoła – w wielu parafiach ksiądz będzie tylko dojeżdżać, a zarządzanie obiektem spocznie na wiernych. Dotyczy to zresztą nie tylko kwestii technicznych, ale także wykorzystania świątyni do różnych form kultu sprawowanych bez kapłana.
Rodzi to szanse, ale i zagrożenia. Nie uciekniemy jednak od tych i wielu innych zmian. Spora część polskich, głęboko zakorzenionych pobożnych tradycji nie należy bowiem do istoty ewangelicznego orędzia i może podlegać ewolucji, a nawet więcej – powinny się one zmieniać razem ze zmieniającym się światem. Jak słusznie bowiem napisał kiedyś Jaroslav Pelikan, „Tradycja jest żyjącą wiarą umarłych, tradycjonalizm jest martwą wiarą żywych”3. Tradycja (pisana tym razem przez wielkie „T”) jest czymś, co żyje.
Kryzys południa jako szansa
Wziąwszy pod uwagę opisane wyżej procesy, nie mam wątpliwości, że pewna epoka w historii Kościoła się kończy, a my wchodzimy w czasy „nowej reformacji”. Możemy tę odchodzącą epokę różnie nazywać. Mnie najbliższa jest chyba teza, że upada Kościół pokonstantyński, w którym wiara chrześcijańska była religią w antycznym sensie, czyli ogólnie akceptowanym zestawem zasad porządkujących nie tylko życie duchowe, ale i społeczno-polityczne. Chrześcijaństwo na naszych oczach przestaje być tak rozumianą religią.
To musi powodować szok, mierzymy się bowiem z rzeczywistością nieznaną dla wielu pokoleń katolików. Co więcej, zmiany te nadeszły stosunkowo szybko, choć pewnie ich źródeł można dopatrywać się w historii od czasów oświecenia.
Mniejsza jednak o definicyjne etykietki czy historyczne analizy, wokół których można się godzinami bezproduktywnie spierać. Ważniejsze jest pytanie, co dalej. W tym miejscu z bardzo ciekawą intuicją przychodzi ks. Tomáš Halík. W swojej najnowszej książce Popołudnie chrześcijaństwa czeski myśliciel odwołuje się do wspomnianego już pojęcia kairos, czyli czasu rozumianego nie w sensie chronologicznym, lecz jako moment zwrotny.
Korzystając z koncepcji Carla Junga, Halík porównuje historię chrześcijaństwa do rozwoju człowieka, który w swoim życiu doświadcza przedpołudnia, południa i popołudnia. Przedpołudnie to „młodość i wczesna dorosłość; czas, kiedy człowiek kształtuje podstawowe rysy osobowości […]. Tworzy swój image – wyobrażenie, które chce, aby mieli o nim inni”4. Po tym okresie przychodzi kryzys południa, który w tradycji chrześcijańskiej nazywany bywał również „demonem Południa”. To czas znużenia, zmęczenia, apatii, a nawet postawy zwanej acedią.
Jak pisze Halík, współcześnie (kairos) doświadczamy właśnie kryzysu południa. Kryzysu, który jednocześnie jest szansą na zmierzenie się z tym, co zaniedbaliśmy wcześniej lub co skrzętnie ukryliśmy w naszej podświadomości. Można zaryzykować stwierdzenie, że opisane wyżej przestępstwa seksualne są takim wypartym ze świadomości grzechem, o którym przecież część z nas wiedziała, ale z którym niespecjalnie chciała coś zrobić z obawy przed nieprzewidywalnymi konsekwencjami.
Kryzys południa jest też szansą, by przestać troszczyć się przede wszystkim o swój zewnętrzny wizerunek, złapać dystans do rzeczywistości i wejść w głąb siebie. W chrześcijaństwie powiedzielibyśmy, że to szansa na rezygnację z siebie i zanurzenie się w Chrystusie, do którego spotkania w śmierci się przybliżamy. Takie postępowanie cechuje dojrzałego człowieka przeżywającego swoje „popołudnie”.
W tym właśnie sensie „popołudnie” jest dla chrześcijaństwa szansą na pogłębiony rozwój relacji z Jezusem. Jak jednak pisze Halik, chrześcijaństwu grozi „złe starzenie się” – przegapienie momentu na reformę albo wręcz próba powrotu do modelu sprzed kryzysu, która może wytworzyć formułę jałową i odpychającą. Co więcej, jego zdaniem równie niebezpieczne i nierozważne są powierzchowne próby rozwiązania kryzysu, które nie dbają o głębokie zmiany w duchowości i teologii.
Nie tylko etyka seksualna
Myśląc w tym duchu o odgruzowywaniu chrześcijaństwa i wychodzeniu z kryzysu południa, zadaję sobie od jakiegoś czasu pytanie, czy faktycznie w Kościele właściwie rozkładamy akcenty w duchowości i teologii. Chcemy być w kontrze do świata, zgodnie z oczekiwaniem Jezusa, ale często sprowadzamy ten sprzeciw do kwestii etyki seksualnej, którą sprzedajemy jako najważniejszy element chrześcijaństwa. Nasze imaginarium, używając znów tego określenia, ogranicza się niemal wyłącznie do tej sfery życia.
Przy okazji rozmowy z jednym z wybitnych przedstawicieli polskiej ortodoksji, który wyraził konieczność wyznaczenia jasnej granicy tego, co w Kościele, i tego, co poza nim, spytałem, co ma być tą cezurą. Po chwili doszliśmy do konkluzji, że dla niego taką granicą są przede wszystkim właśnie kwestie etyki seksualnej. Istotniejsze jest dla niego to, czy ktoś przyjmuje nauczanie Kościoła choćby w zakresie antykoncepcji, niż to, czy w praktyce dnia codziennego (nawet świadomie) łamie inne zasady moralne, które deklaratywnie akceptuje. Gdyby traktować takie podejście poważnie, w praktyce małżonkowie stosujący antykoncepcję stawialiby się niejako poza Kościołem, a właściciel firmy niepłacący swoim pracownikom może nawet korzystać z przywileju zasiadania w radzie parafialnej.
Wrócę jeszcze do kwestii zasadności nauczania Kościoła w sprawach seksualności, ale na razie chcę podkreślić, że coraz bardziej zdumiewa mnie znaczenie przypisywane mu przez wielu katolików. Nie ma chyba innego obszaru, w którym nauczanie Kościoła byłoby tak szczegółowe, a zarazem tak obwarowane sankcjami. Sposób realizacji aktu seksualnego w praktyce jawi się jako coś istotniejszego niż np. kwestia wiary w zmartwychwstanie ciała (z czym, jak wiadomo, wielu zdeklarowanych katolików ma problem).
Dostrzegam oczywiście znaczenie zapoczątkowanego przez Jana Pawła II namysłu Kościoła nad teologią ciała – sam w tekście o katolickim imaginarium pisałem o wartości chrześcijańskiego rozumienia pojęcia „miłości”, które jest przez współczesny świat wykrzywiane na prawo i lewo. Obawiam się jednak, że temat ten mimo swojego ogromnego znaczenia został przewartościowany. W efekcie lekceważymy ból z powodu odchodzenia od Kościoła naszych braci i sióstr, którzy co prawda nadal żyją w relacji z Jezusem, ale doświadczają trudności w akceptacji nauczania dotyczącego seksualności. Takich głośnych odejść w ostatnich latach było co najmniej kilka. A ileż jest cichych…
Kiedy sam myślę o tym, co oznacza dziś bycie znakiem sprzeciwu albo co jest największym „skandalem”, jaki przynosi chrześcijaństwo, nie są to bynajmniej kwestie związane z etyką seksualną. Odkrywam bowiem – a w tym samym kierunku idzie, jeśli dobrze rozumiem, nauczanie papieża Franciszka – że największym „skandalem” Ewangelii jest miłosierdzie (Mt 12,7) i przebaczenie (Mt 18,21–22). Historie dobrego łotra (Łk 23,35–43), syna marnotrawnego (Łk 15,11–32), kobiety cudzołożnej (J 8,1–11) czy wreszcie robotników ostatniej godziny (Mt 20,1–16) są doskonałym świadectwem, że Boża sprawiedliwość jest zupełnie inna od tej ludzkiej. Gdyby to bowiem od człowieka zależało, ani zdrajca Szymon nie zostałby pierwszą ziemską głową Kościoła, ani morderca Szaweł nie miałby szans stać się apostołem narodów. To, że sprawca jakiegoś zła, nieraz nawet bardzo wielkiego, ma szansę uzyskać przebaczenie, i to nieobarczone (czasem niemożliwymi do spełnienia) warunkami, a na dodatek, o zgrozo, zacząć od nowa z czystą kartą – jest z perspektywy świata absolutnie nie do pomyślenia.
Budowanie jedności, nie stawianie zasieków
Nie wiem, czy to właśnie jest istota Ewangelii, bałbym się w ogóle ją definiować – bogactwo Dobrej Nowiny wykracza bowiem poza ludzkie zdolności pojmowania, a my możemy bardziej powiedzieć, jaki Bóg nie jest, niż jaki jest, bo poznajemy go w drodze (w końcu Jezus sam powiedział o sobie, że jest Drogą…). Jeśli jednak miałbym gdzieś szukać namiastki tej istoty, patrzyłbym w kierunku modlitwy arcykapłańskiej Jezusa, stanowiącej niejako testament, który Mistrz zostawił swoim uczniom (J 17).
Dla mnie szczególne znaczenie mają dwa jej fragmenty. W pierwszym Jezus definiuje, czym jest życie wieczne: „aby znali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego posłałeś, Jezusa Chrystusa” (J 17,3). Drugi z kolei odnosi się do wspólnoty Kościoła: „Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał” (J 17,20–21).
Parafrazując ostatnie zdanie: jeśli nie staniemy się jednością, świat nie uwierzy, że Bóg posłał Jezusa. W tym sensie zarówno przebaczenie, jak i działalność ekumeniczna – która chce raczej przełamywać granice i budować jedność, niż stawiać zasieki – są warunkiem koniecznym do skutecznego głoszenia Dobrej Nowiny. To nie są żadne dodatki do chrześcijaństwa, jak część z nas chciałaby to widzieć.
Z tej perspektywy ważniejsze jest to, jak wierzę, niż to, w co wierzę. To pierwsze bowiem ma szansę łączyć, podczas gdy to drugie stawia granice. Praktyka wiary i to, jakie ma ona konsekwencje dla moich wyborów i działań, są ważniejsze niż sama deklaracja wiary, z której życiowo może kompletnie nic nie wynikać. Zdarzają się przecież zarówno wierzący niewierzący, czyli osoby będące deklaratywnie poza Kościołem, które mają relację z Jezusem (albo chodzą Jego drogami, nie wiedząc o tym), jak i niewierzący wierzący, czyli nawet praktykujący katolicy, dla których Jezus jest kimś zupełnie obcym.
Bóg jest bardziej atrakcyjny niż „wartości chrześcijańskie”
W ten sposób dochodzę do bardziej przyziemnej części tekstu. Zamiast zastanawiać się nad treścią wiary, chciałbym skupić się dalej na akcie wiary i jego konsekwencjach dla chrześcijańskiego życia w codzienności. Tak rozumiem to wejście w głąb, w nasze prawdziwe „popołudnie”, z dala od medialnych naparzanek. W praktyce dnia codziennego zdecydowanej większości katolików o wiele ważniejsze są bowiem takie zagadnienia jak modlitwa, spowiedź, komunia czy też przeżywanie życia małżeńskiego i rodzinnego (ale także życia samotnego) w relacji z Jezusem niż kwestia formy sprawowania Mszy, celibatu księży, święcenia kobiet, aborcji czy małżeństw osób tej samej płci.
Rozważania o tych „zwyczajnych” sprawach wiary chcę zacząć od modlitwy, która jest oddechem każdego chrześcijanina. Mamy tysiące poradników, jak się modlić, nie roszczę sobie nawet prawa, żeby z nimi konkurować. Chciałbym jednak podzielić się jedną, w moim odczuciu podstawową refleksją. Skoro „w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,20), jak powiedział św. Paweł na ateńskim Areopagu, to modlitwa jest niczym innym jak doświadczaniem Boga w codzienności. Modlitwa to uświadomienie sobie, że trwamy nieustannie w Jego obecności, bo On jest zawsze przy nas. Modlitwa jest poznawaniem Boga, a więc doświadczaniem już tu na ziemi życia wiecznego (J 17,3).
Nie jest to jednak łatwe zadanie. Nawet apostoł Filip po kilku latach chodzenia z Jezusem po palestyńskiej ziemi powiedział do Niego: „Panie, pokaż nam Ojca”, czym wyprowadził Chrystusa z równowagi: „Tak długo jestem z Wami, a jeszcze mnie nie poznałeś?” (J 14,8–9). Jezus chyba doskonale zdaje sobie sprawę, że nie tak łatwo Go rozpoznać, skoro nawet Jego uczniowie mieli z tym spory problem. Dlatego zostawia nam przykazanie miłości Boga i bliźniego, mówiąc: „cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Jak później napisze św. Jan, „kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1 J 4,20).
Wiele z polskich głęboko zakorzenionych pobożnych tradycji nie należy do istoty ewangelicznego orędzia i może podlegać ewolucji, a nawet więcej – powinny się one zmieniać razem ze zmieniającym się światem
Nie chcę przez to absolutnie powiedzieć, że Bóg nie zaprasza nas do intymnej relacji w zamkniętej izdebce naszego serca (Mt 6,6). Sam Jezus dał przecież wiele przykładów indywidualnej modlitwy, zapisanych przez ewangelistów. Tak samo jak nie zniechęcam do uczestnictwa w liturgii, czyli publicznym kulcie, czy też troski o jej właściwy i godny kształt. Chcę jedynie powiedzieć, że problemem wielu wierzących jest nerwicowa postawa „za mało się modlę” albo „źle się modlę”. A przecież na pewnych etapach życia chrześcijańskiego (np. dla rodziców małych dzieci) modlitwą może być uświadomione trwanie przy Bogu i Jego słowie w codzienności – czyli wewnętrzne przekonanie, że On towarzyszy mi przy każdej, nawet najbardziej prozaicznej czynności, w każdym momencie dnia. Co więcej, może to nawet być głębszym doświadczeniem relacji z Nim niż zaliczenie kolejnego nabożeństwa w parafii. W tym sensie pytanie zadawane przez niektórych spowiedników: „A na ilu nabożeństwach majowych Pan był?”, nie jest zbyt mądre.
Zresztą Jezus w swoim wielkim nauczaniu, spisanym na kartach Ewangelii św. Mateusza w jednych z pierwszych rozdziałów, uczy nas prostej i krótkiej modlitwy, przestrzegając przed nadmierną gadaniną (Mt 6,7–15). Co jednak najważniejsze, takie rozumienie modlitwy daje nam szansę włączania w nią ludzi, którzy może nie byli od lat w kościele. Dla nich proste Ojcze nasz i uświadomione trwanie w obecności Boga, który jest blisko, bywa znacznie prostsze niż przekroczenie progu nieraz znienawidzonego budynku kościoła.
W tym sensie modlitwą może być nawet rozmowa o Bogu i wierze z osobą deklarującą się jako niewierząca, bo „gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18,20). Co więcej, sądzę, że do takiej właśnie modlitwy, szczególnie w dzisiejszych czasach, Jezus nas zaprasza. Bóg jest bowiem dla wielu osób poszukujących o wiele bardziej atrakcyjny niż „wartości chrześcijańskie”, a jego celem jest poszukiwanie owiec, które zabłądziły (Mt 18,12–14).
Spowiedź: doświadczenie sądu czy miłosierdzia?
Drugim wielkim tematem chrześcijańskiej codzienności jest spowiedź. Podejrzewam, że większość wierzących ma w swojej życiowej historii doświadczenie spotkania w konfesjonale z księdzem, który żadną miarą nie powinien się tam znaleźć. Zresztą już sama dominująca w Kościele wizja spowiedzi niesie ze sobą masę problemów. Zacznijmy od tego, że od momentu przygotowania dzieci do pierwszej spowiedzi wprowadzamy je w świat widziany z perspektywy zła. W efekcie zamiast oddać Bogu w sakramencie pojednania grzechy i zastanowić się, jakiego dobra przez to nie uczyniliśmy, fiksujemy się na złu. W takiej optyce spowiedź nie jest spotkaniem z miłosiernym Ojcem, któremu zależy na naszej przyszłości, ale bardziej z księdzem-sędzią, który rozlicza nas z naszej przeszłości.
Znowu: nie chodzi o to, aby nie rozpoznawać grzechów w swoim życiu, ani też o to, aby tych grzechów nie wyznawać. Sęk w tym, że spowiedź od najmłodszych lat rodzi w nas strach i bardziej kojarzy się z doświadczeniem przemocy niż miłosierdzia. Nie widać w niej nawet echa spotkania Jezusa z kobietą cudzołożną, dla której ta swoista spowiedź była realnym doświadczeniem wybawienia.
Na marginesie dyskusji o dobru i złu nie można nie wspomnieć o współczesnych problemach z definicją grzechu lekkiego i ciężkiego. Po pierwsze, sporych problemów nastręcza już definicyjna kategoria materii czynu. Po drugie, opierając się na aktualnej wiedzy psychologicznej, trudno jednoznacznie ocenić, co tak naprawdę oznaczają pojęcia „świadomie” i „dobrowolnie”, a to one decydują, czy jakiś czyn w ogóle można uznać za grzech. W efekcie nie da się wykluczyć, że ten sam czyn popełniony przez dwie różne osoby może być zaklasyfikowany w diametralnie różny sposób.
Wracając jednak do samego doświadczenia spowiedzi: niestety wielu duchownych, zwłaszcza starszej daty, taki jej „sądowy” obraz podtrzymuje, bo wzmacnia on ich pozycję klerykalnej władzy. Pal licho, gdyby jeszcze ograniczali się do udzielenia rozgrzeszenia. Często silą się jednak na pouczenie, które może przynieść więcej szkód niż pożytku, zwłaszcza w przypadku osób o słabszej konstrukcji psychicznej. Pomijam już fakt, że księża nie znają nauczania Kościoła i potrafią rugać w konfesjonale choćby za komunię duchową w czasie, kiedy kościoły były zamknięte z powodu pandemii. Znacznie częściej nie mają oni jednak wystarczającego przygotowania, aby w ogóle prowadzić rozmowę z penitentem we wrażliwych kwestiach.
Dlatego konieczne wydaje się wprowadzenie okresowej weryfikacji spowiedników pod kątem zarówno psychologicznym, jak i duchowym oraz rozdzielenie spowiedzi, której zadaniem jest głównie odpuszczanie grzechów, od kierownictwa duchowego, które zakłada element pouczenia. Kwestie wspomnianego pouczenia (czy raczej wyjaśnienia) w ramach sakramentu pokuty można zarezerwować jedynie dla sytuacji, w której kapłan odmawia udzielenia rozgrzeszenia, lub przypadków, w których penitent wyraźnie sobie tego życzy, bo np. zna spowiednika i ma do niego zaufanie5.
Odklerykalizowane kierownictwo duchowe
Jeśli chodzi o kierownictwo duchowe, podobnie jak w przypadku spowiedników osoby pełniące taką funkcję powinny być regularnie weryfikowane. Nie da się bowiem wykluczyć sytuacji, w której konkretny ksiądz po czasie zacznie doświadczać problemów psychicznych, które mogą mieć katastrofalne skutki dla prowadzonych przez niego osób. Historia Pawła M. jest tego świetnym przykładem. Zresztą podobna zasada weryfikacji powinna dotyczyć tzw. misji kanonicznej, czyli prawa do głoszenia Ewangelii. Mam nieodparte wrażenie, że wielu kaznodziejów już dawno powinno zostać jej pozbawionych. A jak podpowiadają znajomi księża, taka weryfikacja powinna obejmować też biskupów i proboszczów, bo gdy taki delikwent obsadzi urząd na 20 lat, to czasem po jego posłudze nie ma co zbierać.
Inna sprawa, że współcześnie szalenie trudno znaleźć duchownego, który w ogóle chciałby podjąć się kierownictwa duchowego. Wąska grupa tych, którzy się na to decydują, jest mocno oblegana przez wiernych szukających pomocy. Ba, są takie miejsca w Polsce, gdzie znalezienie kierownika duchowego w promieniu 50 km może graniczyć z cudem. Dlatego od zaraz powinniśmy upowszechnić praktykę kierownictwa duchowego sprawowanego przez przygotowane do tego siostry zakonne, zwłaszcza wobec kobiet.
Poszedłbym nawet dalej – w interesie Kościoła jest dziś przygotowanie świeckich do pełnienia takiej roli. Z własnego doświadczenia wiem, że rady starszych małżonków czy samotnych osób świeckich były dla mnie nierzadko o wiele bardziej inspirujące niż pouczenia ze strony księży w konfesjonale. Skoro przez chrzest jesteśmy zaproszeni do kapłaństwa powszechnego, naprawdę nie widzę przeszkód, aby do dzieła kierownictwa duchowego zaprosić właśnie świeckich.
Tak samo jak nie widzę przeszkód, aby odkopać tradycyjne katolickie nauczanie dotyczące prymatu sumienia, choć mam świadomość, że temat ten budzi w Kościele sporo kontrowersji i sami księża się go obawiają, bo zdecydowanie podwyższa on spowiednikom poprzeczkę. W tym jednak kierunku wyraźnie zmierza papież Franciszek, który próbuje zachęcić Kościół do odrzucenia sztywnego, kodeksowego gorsetu na rzecz indywidualnego rozeznawania pojedynczych ludzkich historii.
Skoro już mowa o spowiedzi, to chciałbym przejść do tematu blisko z nim związanego w świadomości przeciętnego wierzącego, a mianowicie Komunii. Banałem jest stwierdzenie, że nadal pokutuje myślenie o Eucharystii jako cukierku dla grzecznych dzieci. Wciąż mierzymy się z problemem wielu ludzi, którzy uczestniczą w niedzielnej Eucharystii i nie przystępują do Komunii Świętej. Co gorsza, mam wrażenie, że od lat niespecjalnie nam to przeszkadza, a przecież przyjęcie Komunii jest fundamentalnym elementem uczestnictwa we wspólnocie łamania chleba.
Dobrze, że odeszliśmy od historycznych aberracji ograniczeń w zakresie udzielania Komunii, takich jak drakoński post eucharystyczny, ale mam wrażenie, że w tych zmianach zatrzymaliśmy się gdzieś w połowie drogi. W tym sensie rozumiem starania papieża Franciszka, aby pogłębić myślenie o Eucharystii jako pokarmie także dla tych, którzy nie zawsze z własnej winy/woli stracili według starych przepisów dostęp do tego sakramentu – mam tu oczywiście na myśli osoby żyjące w powtórnych związkach. Nie uważam, aby co do zasady podważało to nauczanie na temat nierozerwalności małżeństwa, nawet jeśli argumentacja użyta w adhortacji Amoris laetitia pozostawia intelektualnie wiele do życzenia.
Skończyć ze śpiewaniem herezji
Myśląc o znaczeniu Komunii w życiu przeciętnego chrześcijanina, nie sposób pominąć Pierwszej Komunii, która nastręcza nawet więcej kłopotów niż pierwsza spowiedź. Nie chciałbym jednak w tym miejscu rozwodzić się nad pierwszokomunijnymi patologiami, zwłaszcza że poświęciłem im odrębny tekst6 – wystarczy powiedzieć, że uroczystość ta często jest przejawem moneyteizmu, jak celnie nazywa to wspomniany już ks. Halík.
Traktuję to jednak jako przyczynek do poruszenia szerszego problemu obrzędowości katolickiej, w której można znaleźć sporo absurdów niemających nic wspólnego ani z wiarą, ani ze zdrowym rozsądkiem. Doceniam oczywiście znaczenie wielu tradycji, które przetrwały w poszczególnych regionach, nie udawajmy jednak, że są one przejawem czegoś więcej niż dziedzictwa kulturowego.
Podobnie rzecz ma się z kościelną muzyką i szerzej – sztuką. Rację ma choćby znany katolicki youtuber Tomasz Samołyk, regularnie utyskujący na patologie katolickiej „sztuki”, przy czym boleje on głównie nad współczesnym religijnym kiczem. W moim odczuciu warto się jednak także zabrać za tradycyjne pieśni i nabożeństwa, które nierzadko jawnie głoszą tezy sprzeczne z nauczaniem Kościoła. „A nasze serca zimne jak lód i próżny dla nich Twej męki trud” to tylko jeden z dziesiątek przykładów takich muzycznych herezji.
Zresztą problemem są nie tylko herezje, ale i oderwanie od praktyki codziennego życia wierzących, którzy żyją przecież w trzeciej dekadzie XXI wieku. Jak słusznie zauważył Jarema Piekutowski, śpiewanie „zagrody nasze widzieć przychodzi” w trakcie procesji Bożego Ciała zakrawa na coraz większy absurd (chyba że chodzi o grodzone osiedla…). Równie duży, jak rozczytywanie się przez polską szkołę w dziełach Sienkiewicza, które zasadniczo nie niosą żadnego aktualnego przesłania dla współczesnych uczniów.
Sęk w tym, że niespecjalnie mamy alternatywę. Współczesna sztuka religijna to często, mówiąc kolokwialnie, kompletny paździerz. Na tym tle absolutną perłą jest serial The Chosen, nakręcony zresztą przez baptystów, a nie katolików. Bardzo polecam go wszystkim tym, którzy jeszcze nie mieli okazji go zobaczyć. Dla mnie samego był on prawdziwymi rekolekcjami wielkopostnymi i pozwolił zobaczyć, że dziś wraz z Kościołem czasem stoję tam, gdzie 2000 lat temu stali faryzeusze. Jezus bowiem nie bał się „zmącić wody”, kiedy utarte formy oddawania czci Bogu nie miały już z Nim samym wiele wspólnego.
Ewangelia równości
Serial The Chosen jest w moim odczuciu ważny z jeszcze jednego powodu. Sam tytuł sprawia, że nie do końca wiemy, czy serial jest o Jezusie, czy też o jego uczniach. Jeśli popatrzymy na niego z tej drugiej perspektywy, zobaczymy, jak bardzo Chrystus przełamywał ówczesne schematy, włączając do grona uczniów kobiety.
Ktoś może powiedzieć, że to tylko fikcja filmowa. Śledząc jednak zarówno nauczanie samego Jezusa, jak i późniejsze dzieła św. Pawła, mam przemożne wrażenie, że w tym gronie nie było hierarchii opartej na płci. Co więcej, scenarzyści w moim odczuciu genialnie oddali intuicję dotyczącą emancypacji najsłabszych, umiejscawiając początek publicznej misji Jezusa wśród dzieci, a nie dorosłych.
W świetle tej Jezusowej emancypacji kobiet nie da się dłużej utrzymać tradycyjnego modelu rodziny, gdzie mężczyzna jest głową. Zważywszy na kontekst, w jakim działał św. Paweł, jego nauczanie dotyczące małżeństwa zawarte w Liście do Efezjan postuluje absolutną równość małżonków, którzy powinni oboje być poddani Panu. Próbując przedstawić to graficznie, małżeństwo byłoby trójkątem równobocznym, w którego wierzchołkach przy podstawie są żona i mąż, a nie jakiś trzyszczeblowym układem, gdzie Chrystus jest wobec męża nadrzędny, a żona – podrzędna.
Otwartość na życie – inaczej
Skoro już jednak mówimy o poszerzeniu rozumienia małżeństwa o perspektywę kobiecą, nie sposób nie odnieść się do problematyki tzw. naturalnych metod planowania rodziny (NPR). W moim odczuciu to jeden z największych kanałów, w jakie wszedł współczesny Kościół, i to z dwóch powodów.
Po pierwsze, traktując w praktyce duszpasterskiej NPR jako naturalną, zgodną z nauczaniem Kościoła antykoncepcję, od samego początku zniechęca się młodych małżonków do otwartości na życie. Dzieci nie jawią się w tej wizji jako opcja domyślna, a podstawowe przesłanie, które przyszli małżonkowie często słyszą w czasie obowiązkowych wizyt w poradni życia rodzinnego, to: jak się zabezpieczyć przed niechcianą ciążą „po Bożemu”.
Drugi powód jest znacznie poważniejszy. Choć sama nazwa metody mówi o „naturalności”, w rzeczywistości nie ma ona wiele wspólnego z naturą. Wymusza bowiem na kobietach współżycie w tych okresach, kiedy biologicznie nie są do tego skłonne. W skrajnych przypadkach współżycie w okresie niepłodności bezwzględnej (po owulacji), nawet jeśli kobieta wyrazi na nie zgodę, może się w praktyce nie różnić wiele od gwałtu i powodować ogromny ból. Jednocześnie doświadczeniem wielu katoliczek stosujących NPR jest poczucie lęku przeżywanego co kilka cykli, czy aby na pewno nie zaszły w ciążę w momencie, w którym nie są na to przygotowane z różnych przyczyn – fizycznych, psychicznych, społecznych. Doszukiwanie się w tym jakiegoś wyższego dobra, swoistej „teologii NPR”, uważam za kompletny nonsens.
Co najmniej od czasów II Soboru Watykańskiego współżycie seksualne w małżeństwie ma w nauczaniu Kościoła dwa równorzędne cele – przekazywanie życia oraz wzmocnienie więzi małżeńskiej. Doświadczenie wielu katolickich małżeństw wskazuje jednak, że czasem te dwa cele wchodzą ze sobą w konflikt – powstrzymywanie się od współżycia z obawy przed poczęciem dziecka może osłabiać więź między małżonkami, podobnie zresztą jak poczęcie dziecka w sytuacji, w której są oni na to nieprzygotowani. W praktyce duszpasterskiej konflikt ten rozwiązywany jest poprzez nadanie prymatu „równiejszości” celowi prokreacyjnemu kosztem wzmacniania więzi małżeńskiej. Nie widzę jednak przeszkód, by tę relację „równiejszości” odwrócić.
Nikt przecież nie uzna współżycia w ciąży za nieetyczne, choć nie ma wtedy fizycznej możliwości poczęcia nowego życia, zatem akt seksualny nie ma w sobie wówczas potencjału prokreacyjnego. Stąd też nasuwa się pytanie, czy otwartość na życie w małżeństwie powinna dotyczyć wyłącznie konkretnego aktu, czy raczej ogólnej postawy małżonków – w takim rozumieniu współżycie w czasie ciąży nie budziłoby już żadnych wątpliwości logicznych. To jednak oznaczałoby konieczność wzmocnienia zasady prymatu sumienia, jednoczesną pracę ze spowiednikiem/kierownikiem duchowym, a dodatkowo rewizję nauczania w zakresie sztucznych metod antykoncepcyjnych.
Nie pozostawiając niejednoznaczności – w świetle zmian społecznych, jak również niespójności nauczania Kościoła w tym zakresie nie widzę zasadności utrzymywania tego nauczania w niezmienionej formie. Inaczej w moim odczuciu niczym nie będzie się to różnić od nakładania przez uczonych w Piśmie na ludzi ciężarów nie do uniesienia, które Jezus wyraźnie potępił (Łk 11,46). A efektem brnięcia w NPR będą dalsze bezcelowe cierpienia kobiet i mężczyzn, odejścia z Kościoła, a jednocześnie zakorzenianie się wśród wierzących mentalności antykoncepcyjnej.
O wiele lepszym rozwiązaniem byłoby w moim odczuciu dopuszczenie metod nienaturalnych przy jednoczesnym rozwinięciu nauczania na temat wartości, jaką jest z jednej strony otwartość na życie, a z drugiej strony okresowa wstrzemięźliwość – wtedy, kiedy małżonkowie się na to zdecydują, a nie wtedy, kiedy są do tego przymuszeni. Co więcej, mając na uwadze ogromne problemy wielu par z zajściem w ciążę, można by wreszcie podejść do NPR jak do metody ułatwiającej poczęcie, a nie jego brak. Na szczęście wydaje się, że papież Franciszek powoli zmierza w tym kierunku – takie przynajmniej głosy płyną z Watykanu, zwłaszcza po opublikowaniu w czerwcu tego roku książki Teologiczna etyka życia: Pismo, Tradycja i wyzwania praktyczne, wydanej przez Papieską Akademię Życia7.
Bóg w codzienności
Zgodnie z tym, co napisałem wcześniej, nie chciałbym jednak ulegać nadmiernej fiksacji na problematyce etyki seksualnej, bo i małżeństwo to nie tylko przestrzeń, gdzie można realizować swoje potrzeby seksualne. Małżeństwo i życie rodzinne to o wiele więcej – to domowy Kościół, najmniejsza wspólnota, w której przebywa Jezus. Jeśli wierzymy, że małżeństwo jest sakramentem, to w każdej rozmowie, wspólnym posiłku, opiece nad dziećmi czy wspólnym spacerze doświadczymy jego owoców.
W małżeństwie mamy przywilej odkrywania, że codzienność może stać się i sakramentem, i modlitwą, czyli nieustannym doświadczaniem Bożej obecności. To swoją drogą na tyle ważny wymiar małżeństwa, że zasługuje na zdecydowanie więcej uwagi i czasu w ramach przygotowania do tego sakramentu niż techniki weryfikacji jakości śluzu.
Takich przyziemnych spraw, wypełniających codzienne życie wierzących, jest całe mnóstwo i trzeba by było im poświęcić książkę, a nie (nawet przydługi) artykuł. Ze świecą jednak takich tematów szukać w przesłaniach hierarchów, którzy albo zatrzymali się w swoim kryzysie południa, albo próbują na siłę powrócić do wizji chrześcijaństwa jako religii porządkującej rzeczywistość społeczno-polityczną. Naprawdę szkoda czasu.
Gdy my będziemy powstrzymywać walec ideologicznych zmian w prawie, nasi bracia i siostry stracą do reszty wiarę w Jezusa. Zamiast marnować energię na ratowanie „wartości chrześcijańskich” i restaurację głównie kulturowych tradycji religijnych, poświęćmy ją na troskę o jedność Kościoła – Mistycznego Ciała Chrystusa. Zważywszy, że – parafrazując biblijną przypowieść – dziś to raczej 99 owieczek jest zagubionych, przed nami dużo roboty. Metafora szpitala polowego, której papież Franciszek użył na początku swego pontyfikatu, bardzo trafnie oddaje zarówno rzeczywistość, jak i odpowiedź, której powinniśmy udzielić.
Nie zapominajmy jednak o najważniejszym – cokolwiek będzie się dziać, zarówno wokół nas, jak i w nas samych, to zbliża się nasze odkupienie. Nabierzmy zatem ducha i podnieśmy głowy.
1 M. Kędzierski, „Przemija bowiem postać tego świata”. LGBT, Ordo Iuris i rozpad katolickiego imaginarium, https://klubjagiellonski.pl/2020/08/08/przemija-bowiem-postac-tego-swiata-lgbt-ordo-iuris-i-rozpad-katolickiego-imaginarium/ [dostęp: 13.08.2022].
2 Cytaty biblijne według tekstu IV wydania Biblii Tysiąclecia, za biblia.deon.pl.
3 J. Pelikan, Tradycja chrześcijańska. Historia rozwoju doktryny, t. I: Powstanie wspólnej tradycji (100–600), tłum. M. Höffner, Kraków 2008, s. 9.
4 T. Halík, Popołudnie chrześcijaństwa. Odwaga do zmiany, przeł. T. Maćkowiak, Kraków 2022, s. 55.
5 Przy tej okazji warto dodać, że możliwość odmowy rozgrzeszenia stanowi chyba jedyny istotny argument za utrzymaniem indywidualnej spowiedzi usznej, choć znów należałoby przyjrzeć się, jak często i w jakich sytuacjach księża stosują taką praktykę.
6 M. Kędzierski, Kroniki zwykłego człowieka. Pierwszokomunijne hipokryzje, „Dziennik Polski”, https://plus.dziennikpolski24.pl/kroniki-zwyklego-czlowieka-pierwszokomunijne-hipokryzje/ar/c15–16 413 723 [dostęp: 13.08.2022].
7 Etica teologica della Vita. Scrittura, tradizione sfide pratiche, red. V. Paglia, Watykan 2022.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2022 jako część bloku tematycznego „Odgruzowywanie chrześcijaństwa”.
Pozostałe teksty bloku:
Sebastian Duda, Wielkie Tak albo wielkie Nie. Bóg spoza teologicznego słownika
Michał Gołębiowski, Czuły narrator Ewangelii
Marek Kita, Pogorzelcy spod znaku nadziei
Elżbieta Mikiciuk OPs, Przeciw klerykaturze. Stanisława Brzozowskiego „głos wśród nocy” Kościoła