Nie ma wiary bez pytań
- Oprawa: Miękka
- Liczba stron: 192
- Format: 130 × 205 mm
- ISBN: 978-83-65424-71-6
- ISBN e-book: 978-83-65424-72-3
- Formaty e-book:mobi, epub
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 23.40 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 21.06 zł
Od Autorów
Spotkanie, czyli muśnięcie tajemnicy
Z Dąbek widać więcej
I.
Religia i psychoanaliza: walka o rząd dusz?
Religia jako źródło cierpień?
Budujmy na naturze
Jaka terapia jest udana? Dobre pytanie
Mistyka bez Boga
Przegrzana sfera
Nie bać się wejść głębiej
II.
Więzi zastąpione przez więzy, czyli katolickie wychowanie do niedojrzałości
Świecki swój rozum ma
Zgubne matryce
Mamy licencję na dobro?
Niepowtarzalny dramat
III.
Świecki ksiądz
Rodzinna tajemnica
Nie jestem świętszy niż moi parafianie
Celibat zubaża
Znam inny Kościół
Iść z boku
IV.
Obecność przez nieobecność, czyli o życiu, które tańczy
Bramy nieba są wszędzie
Wierzyć… Łatwo powiedzieć
Wszechmocny Bóg?
Aneks
Ogołocony Bóg w pustym kościele
Spis ilustracji
Indeks osób
Damian Jankowski: Wydaje mi się, że dziś wśród niemałej części katolików dostrzec można silne oczekiwanie czy tęsknotę, by Kościół zwierał szeregi, by cementował ze sobą swoich członków i jasno mówił im, jak mają żyć.
Ks. Andrzej Pęcherzewski: I w rezultacie – by zastępował im sumienia. To jeden z naszych największych problemów. Takie podejście to przejaw niedojrzałości! Podobnie jak oczekiwanie, by wszystko w Kościele było ściśle nakreślone, od linijki do linijki – byśmy mieli jasne kryteria katolickości.
Nieżyjący już profesor psychologii ks. Zdzisław Chlewiński napisał przed laty książeczkę pt. „Dojrzałość”. Zwraca w niej uwagę na trzy podstawowe elementy dojrzałej osobowości. Po pierwsze, człowiek jest tym dojrzalszy, im bardziej jest autonomiczny w swoim myśleniu, dążeniach i decyzjach – im bardziej opiera je na własnych przekonaniach i systemie wartości. Po drugie, ma temu towarzyszyć nieinstrumentalne traktowanie każdego człowieka jako osoby, uwzględniające całe bogactwo jego emocjonalnych odniesień do innych. I wreszcie, po trzecie, tym bardziej człowiek jest dojrzały, im lepszy ma wgląd we własną motywację.
A my często słyszymy od współwyznawców: „Jestem słaby, dlatego potrzebuję silnego Kościoła…”
…który swoją siłą mnie zasłoni, zdejmie ze mnie ciężar życiowych decyzji, po prostu zdecyduje za mnie? Fatalne myślenie, ale nierzadkie. Spotykam się z nim nagminnie w konfesjonale. „Proszę księdza, czy to grzech?”. „A jak myślisz? Pomyśl. Zastanów się. Sam spróbuj ocenić” – taka moja odpowiedź często się nie podoba, a ja przecież nie mogę wykonać pracy wewnętrznej za kogoś.
Dochodzi do sytuacji tak absurdalnych, że aż śmiesznych. Pyta mnie pewien mężczyzna: „Proszę księdza, czy mogę się z żoną kochać po francusku?”. Udaję głupiego: „Po francusku? Chcecie sobie państwo rozmawiać w łóżku w tym języku?”. On nieco zmieszany: „Nie, nie…”. W końcu mówię: „A czy pytał pan o to swoją żonę?”. I słyszę: „Żonę?! Ależ skąd! Ja księdza pytam!”.
A jeśli penitent nie daje za wygraną?
Zazwyczaj – gdy ktoś mnie długo męczy i nie rozumie, że to nie ja powinienem w tym obszarze być jego autorytetem – odpowiadam, że rozstrzygnięcie jest dość proste. Wystarczy zadać sobie pytanie, czy coś rozwija naszą relację, czy pomaga nam w bliskości. I – przede wszystkim – trzeba ustalić to między sobą. Słynne „Kochaj i rób, co chcesz” świętego Augustyna ośmiela mnie, by pytać, czy dane zachowanie służy miłości między małżonkami.
Wie pan, nawiasem mówiąc, słucham czasem ludzi w konfesjonale, gdy dotykają sfery seksualności, i zastanawiam się: skąd oni biorą te wszystkie wskazania, co dokładnie wolno, a czego już nie? I skąd to przekonanie, że ja mam być recenzentem ich życia seksualnego?
To akurat proste – przecież Kościół przez całe wieki był takim recenzentem.
Zgoda, tylko że było to sięganie po władzę, której zbyt często używamy, a ona nam, księżom, wcale się nie należy. Zdaję sobie sprawę, że jest w nas mniej lub bardziej wyraźna tęsknota za jednoznacznością, która wynika z prostego odczucia, że świat przyspiesza, że jest wieloznaczny, chaotyczny, płynny. Trzeba więc znaleźć w nim coś stałego, niezmiennego, uporządkowanego. Świat jest z natury rzeczy złożony i kształtowanie dojrzałości musi zawierać w sobie zdolność do udźwignięcia jego różnorodności i ambiwalencji.
Kościół jako instytucja często jednak wchodzi w rolę takiego strażnika porządku…
Gdybyśmy jako Kościół byli takim roztropnym strażnikiem ładu w rozumieniu obrony zasad moralnych, to by było nawet w porządku. Problemem jest obrona naszej księżowskiej władzy nad ludźmi i kompletny brak szacunku dla ich wolności. Niestety, zbyt często my, księża, sprawujący w Kościele posługę sakramentalną, próbujemy dziś nie tyle wspierać sumienie człowieka, co je zastępować. I – przyznajmy – większości wiernych taka sytuacja odpowiada.
W rezultacie jednak robi się w Kościele duszno, a więzi zostają zastąpione przez więzy. Nie dziwmy się, że co rozsądniejsi ludzie mają tego dość.
Pytam czasem dzieci w kościele, czy lubią spacery z rodzicami. Większość odpowiada, że nie, bo rodzice powtarzają im wtedy nieustannie: nie idź tu, nie ruszaj tego, nie chodź tam, bo spadniesz, przewrócisz się. Pokazują świat, który jest nieustannym zagrożeniem. Podobnie jest na gruncie kościelnym: praktyki religijne mogą stać się jarzmem, którego chętnie byśmy się pozbyli.
Mocna diagnoza, chociaż słuszna.
Nierzadko jako Kościół instytucjonalny nie chcemy uznać prostego faktu, że człowiek świecki – kolokwialnie mówiąc – swój rozum ma, nie trzeba go we wszystkim prowadzić za rękę. Zapominamy – to mądre sformułowanie – o autonomii ludzkiego sumienia, które wcale nie jest wiecznie oskarżającym nas wewnętrznym prokuratorem. Warto wiedzieć – a pisał o tym święty Tomasz z Akwinu – że jeśli ktoś dojdzie w swoim sumieniu do przekonania, iż Boga nie ma, musi za tym iść, inaczej będzie kłamcą.
Proszę zwrócić uwagę – dorosły człowiek jest w stanie rozpoznać dobro i zło niezależnie od tego, czy jest wierzący, czy nie. Nie mówimy teraz o przypadkach choroby. Nawet najbardziej zagubiony – po dłuższym wysiłku – potrafi dojść do wniosku, jak powinien był postąpić.
Dobrze byłoby, gdybyśmy potrafili tego właśnie uczyć dzieci – nie grzebać w sumieniu w celu poszukiwania grzechów i wzmacniania skrupułów, ale pomagać im w spokojnej refleksji nad dobrem i złem. Wie pan, jakie wywołałem pewnego roku poruszenie, gdy powiedziałem, że nie musi być spowiedzi pierwszokomunijnej?
Domyślam się tylko, że ogromne.
Oczywiście, skończyło się na tym, że spowiedź była… A przecież – warto to sobie uświadomić – dzieci nie są w stanie popełniać grzechów ciężkich, z których musiałyby się spowiadać. Świadome i dobrowolne popełnienie zła wymaga osiągnięcia pewnej dojrzałości – nieprzypadkowo odpowiedzialność karna w prawie świeckim zaczyna się od piętnastego roku życia. Wtłaczamy im do głów schematy tropienia zła, poddajemy je bez większego namysłu pewnemu rytuałowi. W rezultacie tworzymy traumatyczną religijność.
Pamiętam taką sytuację: sobota, siódma rano, dzwonek do drzwi. Otwieram, przede mną stoi kobieta z zapłakanym i roztrzęsionym dziewięciolatkiem. „Syn wczoraj nie był u spowiedzi w pierwszy piątek, bo nie zdążył po szkole pójść do kościoła. Potem całą noc nie spał, ciągle płakał. Niech ksiądz go wyspowiada” – mówi. Porozmawiałem chwilę z chłopcem, starałem się go uspokoić. A potem wziąłem na bok matkę i mówię: „Co myśmy temu dziecku zrobili?”.
Jeszcze jeden przykład. Spowiada się dziewczynka w wieku zaraz po komunii. Wyznaje, że nie była w ostatnią niedzielę w kościele. Coś mnie tknęło i pytam – zaraz, zaraz, a dlaczego nie byłaś? „Bo mama i tato nie poszli”. Okazało się, że chodziła na msze z rodzicami, a ci akurat tym razem postanowili zostać w domu. I co? Jaki grzech popełnia wtedy dziecko? Żaden. A jednak ktoś – wiemy kto – wbił tej dziewczynce do głowy, że musi pędzić z tym od razu do konfesjonału.
W kościelnym nauczaniu brakuje refleksji, dlaczego coś jest złe. Z tego powodu podnosimy do rangi grzechu coś, co nie ma znaczenia. Trywializując: czy Panu Bogu chodzi o to, żeby w piątek nie jeść kiełbasy? O co chodzi z tym postem, jakie on ma znaczenie? W niektórych krajach nie ma postu piątkowego i są tam całkiem żywotni katolicy.
Mówił ksiądz przed chwilą o naturalnej zdolności człowieka do rozróżniania dobra i zła. Ma to przełożenie praktyczne. Wyobraźmy sobie człowieka, który przychodzi z taką świadomością do konfesjonału.
Tak, i potrzebuje – oprócz rozgrzeszenia – spokojnej rozmowy duchowej, a nie przepytywania według katalogu grzechów sprzed pięćdziesięciu lat czy słuchania gładkich formułek i dydaktycznych przykładów. Taka spowiedź niewątpliwie może być z kolei trudnym doświadczeniem dla spowiednika – nagle się okazuje, że ktoś się go nie boi, że oczekuje co prawda sakramentalnego wsparcia, ale niekoniecznie będzie słuchał jak niema owca czy baran.
Jakiś czas temu zgłosiła się do mnie znajoma. Chciała zostać chrzestną, musiała więc przynieść kartkę od spowiedzi. I tu pojawił się problem, bo mieszka z chłopakiem bez ślubu. Poradziłem jej, by sama z siebie nie poruszała w konfesjonale tego tematu, skoro nie uważa, że popełnia grzech. Co ksiądz myśli o takim podejściu?
No, odważna rada [uśmiech]. Niewątpliwie jesteśmy wychowani inaczej. Mówi się, żeby być „szczerym jak na spowiedzi”. W efekcie stajemy się tak szczerzy, że wyznajemy nawet cudze grzechy. A przecież to głupi mówi wszystko, co wie, a mądry wie, co mówi.
No właśnie, czy nie lepiej wcześniej uczciwie nad sobą pomyśleć – mówiąc językiem kościelnym – rozeznać grzechy we własnym sumieniu?
Jasne, że takiemu indywidualnemu rozeznawaniu grozi subiektywizm i trzeba umieć je konfrontować z osądem zewnętrznym. Zgadzam się jednak co do sedna pana wypowiedzi – cenię sobie przestrzeń wolności penitenta. Jeśli czegoś mi nie mówi, zostawiam to. Różne są sytuacje, trzeba patrzeć indywidualnie. Słowem – zdecydowałeś, że o tym nie mówisz, w porządku, dobrze, masz prawo. Ty musisz się z tym zmierzyć, nie zrobię tego za ciebie.
Spowiednicy na razie mogą spać spokojnie, bo taka postawa jak pańska nie jest w konfesjonale często spotykana. A to z prostego powodu. Nie chciałbym nikogo urazić, ale prawda jest taka, że nasi wierni często pozostają w swoim przeżywaniu religii na poziomie dziecka z czasu pierwszej komunii. W efekcie w dorosłym katoliku powstaje kolosalna nierównowaga między jego religijną świadomością a zdobywanym przez lata wykształceniem.
Ujawnia się to nie tylko w konfesjonale, ale także wtedy, gdy proponuję rodzicom, by to oni przygotowywali swoje dziecko do pierwszej komunii – zazwyczaj są wtedy bezradni i spłoszeni. A więc bywa tak, że inteligentny człowiek, wchodząc do kościoła, tę swoją inteligencję i wiedzę zostawia w kruchcie. Albo też konfrontuje dwa obrazy świata, które nosi w sobie – i ten religijny odrzuca, nie przejmuje się Kościołem. Jak pan doskonale wie, księża ze swojej strony nierzadko wykorzystują ten brak religijnej świadomości u wierzących i mogą nimi manipulować, uzależniać ich od siebie.
Oferować „pięć sposobów na znalezienie dobrego męża”…
Albo trzymać dziewczynę przy pobożnej wspólnocie tak długo, aż się okaże, że czas na znalezienie męża minął…
Często bywa dziś też tak – choć dla wielu spowiedników wciąż jest to nie do pomyślenia – że po obu stronach konfesjonału różnie rozumie się, co jest grzechem, a co nie.
Tak, i to jest wyzwanie dla obu stron! Dotychczas powiedzieliśmy, że człowiek, który przychodzi do spowiedzi, powinien wykonać w sobie wewnętrzną pracę nad rozeznaniem dobra i zła. Ale druga strona – Kościół i jego przedstawiciele – także nie jest zwolniona z namysłu. Kiedy odpowiadam komuś prostym „nie wiem” na jego wątpliwości, czy popełnił grzech i jakiej wagi jest to grzech, to może oznaczać, że naprawdę nie wiem.
A w dodatku nasza praktyka spowiadania jest fatalna. Spowiadamy zwykle przed mszą, a więc – jak można się domyślać – „w pakiecie” z komunią świętą. W mojej uzdrowiskowo-wczasowej parafii zdarza się, że ktoś przychodzi przed samą Eucharystią i chce spowiedzi, mamy więc do dyspozycji zaledwie kilka minut, a okazuje się, że to spowiedź niemal z całego życia. Inny z kolei penitent stanowczo powinien jeszcze trochę pochodzić po lesie albo nad morzem i posłuchać w sobie Ducha, którego Jezus nam posyła na rozeznanie dobra i zła.
Ten proces to bardzo ważne zmaganie się w sumieniu, które jest przecież sądem rozumu, a nie jakąś płytką emocją. W tym właśnie kryje się wartość naszego człowieczeństwa. Spowiedź to nie zabieg kosmetyczny przed komunią i nie ma służyć poprawie samopoczucia. To nie emocjonalne SPA. W takim przeżywaniu domy sanatoryjne lepiej nas obsłużą.
Użył ksiądz przed chwilą słów „nie wiem”. Bardzo ich brakuje w naszej kościelnej przestrzeni.
Niestety. Naszym dramatem jako Kościoła pozostaje to, że wydaje nam się, iż wszystko już wiemy, na wszystko mamy gotowe odpowiedzi. W rezultacie zamiast indywidualnego rozeznawania stosujemy gotowe matryce.
Weźmy na przykład związki jednopłciowe. Słyszymy często z ust biskupów, księży i katolickich działaczy: „Rodzina to kobieta i mężczyzna”. Odpowiadam: zgoda, to jest pewien wzorzec ideału religijnego. Ale w rzeczywistości bywa różnie. Co z tymi, którzy się w tym wzorcu nie mieszczą? Powiemy im, że ich relacja – najczęściej trywialnie redukowana przez nas do seksu – to grzech, wynaturzenie? A co jeśli między tymi dwiema osobami naprawdę jest miłość?
Jaka znowu miłość? – odpowiedzą obrońcy doktryny. To „niezgodne z prawem naturalnym”, obaj znamy te argumenty.
A co to jest „prawo naturalne”? To ogólna zasada: czyń dobro, zła unikaj. Czy mówienie, że dana relacja jest niezgodna z prawem naturalnym, nie wynika z pychy?
Z pychy? A nie z głupoty?
Jedno łączy się z drugim. Mówię o pysze, bo nie szanujemy ludzkiej natury (ilu jest księży z nadwagą?) i jednocześnie uważamy, że właśnie my znamy ją w pełni. Tyle tylko, że człowiek to nie maszyna hydrauliczna, którą wystarczy nacisnąć, by zadziałała. Na przykład współczesna nauka pokazuje, że jest co najmniej kilka orientacji seksualnych, a my idziemy w zaparte, twierdząc, że tylko jedna jest „normalna” – my wiemy lepiej? Nie powinniśmy mówić, że homoseksualność to coś nienormalnego. Możemy najwyżej mówić, że nie każdy sposób przeżywania seksualności mieści się w normie tego, co rozumiemy jako sakrament małżeństwa.
Przychodzi mi do głowy takie skojarzenie: w czasach biblijnych na pograniczu Somalii i Erytrei funkcjonowała tak zwana strefa trędowatych. Ze społeczności usuwani byli tam wszyscy chorzy, nieczyści. I – co ciekawe – przestrzeni tej pilnowali kapłani, to oni decydowali o ludzkim losie. Dany człowiek szedł do kapłana, pokazywał mu się i – jeśli wyzdrowiał – mógł wracać do społeczeństwa. Czy my dziś jako Kościół nie postępujemy podobnie? Czy nie chcemy orzekać o tym, co jest „chore”, a co „zdrowe”, co „normalne”, a co „nienormalne”? Nie mówię, że dosłownie, ale w przestrzeni języka można to zaobserwować. Używamy sformułowań, które wykluczają, które bardzo wielu dotkliwie ranią.
„Tęczowa zaraza”…
Na przykład. Ale też mówienie o „rurach wydechowych” – w odniesieniu do stosunku gejowskiego – lub o „bruzdach dotykowych”, które rzekomo znamionują dzieci poczęte in vitro. Takie słowa naprawdę powodują w ludziach spustoszenie!
Przyszła raz do mnie pewna pani i mówi: „Proszę księdza, nie mogę pokochać mego kilkuletniego wnuczka”. Pytam: „Dlaczego?”. „Bo on jest z in vitro”. Jak pan myśli, gdzie ta kobieta usłyszała, że dzieci z in vitro to gorszy gatunek człowieka? Wsłuchała się w kościelne przekazy dnia…
Tego typu sytuacje i dla mnie są bolesne, bo przecież znam kochające się pary, które doczekały się cudownych dzieci dzięki metodzie in vitro. Ba, mam wśród przyjaciół osoby homoseksualne. Wszyscy oni w szczerych rozmowach przyznają: „Wiesz, jeszcze jesteśmy w Kościele”, z naciskiem na „jeszcze”. Ale są i tacy, których granica wrażliwości została przekroczona i odeszli. Rozumiem ich.
Czy księżom przydałoby się przygotowanie psychologiczne? Czy psychoanaliza zastąpi spowiedź? Skąd popularność mszy o uzdrowienie i egzorcyzmów? Czy religia jest źródłem cierpień? Co zrobić, by Kościół był wspólnotą, a nie korporacją? Czy Bóg jest wszechmocny? Gdzie kończy się przypadek, a zaczyna cud? – odpowiedzi na te i inne trudne pytania szuka ks. Andrzej Pęcherzewski, psychoterapeuta i proboszcz nadmorskiej parafii, w osobistej rozmowie z redaktorem „Więzi” Damianem Jankowskim.