Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Rewolucja Salierich. Narodowe traumy w postromantycznym sosie

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

Rządy PiS oceniam fatalnie. Ale eksperyment z „wymianą elit” obserwowałem nie bez ciekawości. Nie mogłem bowiem wykluczyć, że w okolicznościach politycznie niegodnych wypłynie jednak spod powierzchni dotychczasowej kultury jakiś porywający nurt sztuki klasycyzującej w formie, a konserwatywnej w treści. No i – nic.

To była scena przy świadkach, a przy tym wydarzyła się blisko 40 lat temu, mogę więc chyba używać nazwisk. Jakoś na przełomie 1983 i 1984 r. znalazłem się w grupie młodzieży studenckiej na weekendowych warsztatach dla pisarzy in spe. Zorganizowała te warsztaty redakcja czasopisma „Radar”. Ze zgromadzonego towarzystwa zapamiętałem sympatyczną dziewczynę z psychologii, która nazywała się Olga Tokarczuk. Z kolei w trzymającej się osobno grupie przyszłych pisarzy science fiction zwracał uwagę wygadany młodzieniec w okularach, którego widywałem na korytarzach warszawskiej polonistyki. Chyba tam, w Zaborowie pod Warszawą, dowiedziałem się, że ma na imię Rafał, Rafał Ziemkiewicz.

Zasadniczą atrakcją tego wyjazdu były spotkania z pisarzami, którzy mieli oceniać twórczość ludzi przed debiutem i udzielać nam porad. „Sekcję prozaików” obsługiwał Marek Sołtysik, którego pierwsza książka, mająca wtedy bodaj sześć lat wizyjna powieść Domiar złego, zrobiła na mnie wielkie wrażenie, a tymczasem ukazały się jeszcze m.in. Sztuczne ruiny i Białe okno. „Sekcją liryków” miał zająć się Krzysztof Gąsiorowski. Nie pamiętam, w czyje ręce trafili fantastycy.

Hierarchie literackie wtedy dopiero poznawałem, więc wierszami zachwycałem się – lub nie – bez odnoszenia się do zasłyszanych opinii, czy danego twórcę się ceni i jak bardzo. Wyprawę ratunkową Gąsiorowskiego kupiłem kilka miesięcy wcześniej chyba dlatego, że ukazała się w tej samej serii wydawniczej, co Dom spokojnej młodości Ewy Lipskiej, który bardzo mi się podobał. Kilku utworów z Wyprawy… zacząłem się uczyć na pamięć, co wyrażało najwyższy stopień zachwytu: chciałem je mieć ze sobą już zawsze. Jeden zresztą wciąż umiem odtworzyć: „Dłonią w dłoń z liściem / i przez odsłaniający się las / i na próżno…”.

Więc siedzimy dość ciasno wokół poety, który ma czarną brodę, wąsy i krzaczaste brwi. Rzuca spod nich gniewne spojrzenia, ale w jego słowach słyszy się życzliwą rzeczowość. Odsłania mi zupełnie nowe perspektywy (m.in. dopiero wtedy zrozumiałem budowę wiersza wolnego: możliwości ekspresji tkwiące w przyznaniu sobie prawa do kończenia wersu w pozornie dowolnym miejscu). Nagle zaczyna opowiadać o tym, że choć istnieje, oczywiście, norwidowska perspektywa pisania dla „późnego wnuka”, to jednak poezja winna funkcjonować tu i teraz i jest niezwykle frustrujące dla twórcy, gdy nie może doczekać się poważnego traktowania przez krytykę, od której w ogromnym stopniu uzależnione jest dotarcie z wierszami do czytelników. „I ja właśnie – korzystam w tej chwili z konwencji doskonałej pamięci, która jest oszustwem, ale taki był mniej więcej sens jego słów – uświadomiłem sobie, że jeśli w najbliższym czasie nie zostanę wreszcie zauważony, to wszystkie lata spędzone na pisaniu będzie trzeba uznać za zmarnowane. Muszę coś w tym kierunku zrobić”.

Zapowiadanym celem „wymiany elit” miało być „ostateczne zwycięstwo w walce z komunizmem”. W rzeczywistości była to próba uzyskania wsparcia od artystów mających poczucie niedowartościowania przez tzw. Salon

Jerzy Sosnowski

Udostępnij tekst

Nie minął chyba miesiąc od tamtego weekendu, kiedy dowiedziałem się, że Krzysztof Gąsiorowski zapisał się do „reżimowego” Związku Literatów Polskich i został bodaj szefem Oddziału Warszawskiego ZLP. Nie umiałem i wciąż nie umiem pozbyć się wrażenia, że jego słowa zapowiadały ten ruch. Tylko że – co dziś oczywiste – środowiska opiniotwórcze znajdowały się już wówczas po przeciwnej stronie politycznej barykady; ta właśnie strona w 1989 r. wygrała (przynajmniej w kulturze) i koniunkturalne, jak to oceniam, zapisanie się do „neo-ZLePu” nie pomogło poecie, a wręcz pogrzebało jego wizerunek na dekady.

Kiedy umarł w 2012 r., przeczytałem w jednym czy drugim wspomnieniu nieśmiałą wzmiankę, że kto wie, czy nie odszedł jeden z najciekawszych twórców pokolenia „Współczesności”, może nawet drugi po Grochowiaku. Ba, tylko że po drodze były jeszcze inne, prawdę mówiąc: zupełnie idiotyczne decyzje polityczne poety, wśród nich udział w komitecie poparcia jednego z kuriozalnych kandydatów na prezydenta (wiem, że to silnie obsadzona konkurencja…) i nie umiem sobie przypomnieć bodaj jednego dobrego słowa o jego twórczości, jakie usłyszałbym przez poprzednie dwie dekady.

Kolejny przeoczony geniusz?

W tej opowieści skupia się jak w pryzmacie dramatyzm współczesnego życia twórcy. Będąc sam autorem kilkunastu książek, dość szybko przestałem wierzyć w artystowską splendid isolation (jako naturalną postawę; bywa ona efektem ciężkiej pracy nad sobą), w spontaniczne lekceważenie recenzji, nominacji do prestiżowych nagród, a wreszcie – rankingu nazwisk. Przypadek Gąsiorowskiego pokazuje, jak demoralizująco może wpłynąć na artystę poczucie niedocenienia, ale również – jak czynniki pozaartystyczne wpływają na kształtowanie się ocen.

Dla historyka literatury, a taki jest mój wyuczony zawód, nie ma w tym ostatnim niczego bardziej bulwersującego niż w fakcie, że prąd elektryczny płynie z bieguna „–” do bieguna „+”: tak po prostu się dzieje. W loterii, jaką stanowi twórczość i jej recepcja, nie ma gwarancji wygranej. Po dekadach czy stuleciach niektóre sądy współczesnych zostają zweryfikowane, inne nie. Słowacki, Norwid, Witkacy, Modigliani czy Kobro doczekali się pośmiertnej sławy, ale też większość lekceważonych artystów to ani Słowacki, ani Norwid, tylko średniaki. Publiczność czasem nie bywa sprawiedliwa, ale niekiedy owszem, tak – i trudno bez poczucia śmieszności pielęgnować w sobie przekonanie, że się jest kolejnym przeoczonym geniuszem. Kto nie potrafi znieść tych wszystkich okoliczności, powinien znaleźć sobie zawód o bardziej wymiernych efektach: sportowca (najlepiej w konkurencjach indywidualnych) lub mechanika samochodowego, po którego naprawie pojazd albo jeździ, albo nie.

Bieda w tym, że potrzebę tworzenia miewają zwykle ludzie nadwrażliwi i zarazem narcystyczni. Jeśli mamy do wyboru przyznanie, że nasze niepowodzenia są albo efektem niedostatecznego talentu, albo złej woli organizatorów życia literackiego/artystycznego, to trzeba doprawdy niemałej determinacji, żeby wybrać tę pierwszą możliwość. A jeśli w dodatku spotkamy na swej drodze dwóch, pięciu, dziesięciu twórców znajdujących się w podobnej sytuacji co my? Środowiska artystyczne nie są w Polsce wielkie, prawdopodobieństwo takiego spotkania jest ogromne… Jeśli do tego – zbudujmy kompletną pułapkę – nie umiemy wykrzesać w sobie entuzjazmu dla dorobku tych dziesięciu innych i – przerażeni, że nasze dzieła są równie słabe – zagłuszamy to straszne podejrzenie rozgłośnym narzekaniem na koterię, która rozdaje rangi na zasadzie wspierania siebie nawzajem; jeśli zaczniemy słyszeć narzekania koleżanek i kolegów, wynikłe, co prawda, z tego samego mechanizmu, ale jednak sugestywne; jeśli wyśledzimy (a na pewno uda nam się to prędzej czy później), że jakaś jedna entuzjastyczna albo, wprost przeciwnie, miażdżąca recenzja została sprowokowana przez okoliczności pozaartystyczne…

Rezultatem musi być ugruntowane przekonanie, że należymy do grona złośliwie prześladowanych. Jak to bez zbędnych niedomówień ujął na przykład Krzysztof Masłoń: „Przynależność do Salonu uzyskali [nielubiani przez autora artyści] dzięki koneksjom rodzinnym i towarzyskim, niekiedy politycznym; sporadycznie [podkreślenie moje – JS] zawdzięczają ją osobistym osiągnięciom twórczym”1. Wkrótce wzbogaci tę opinię marzenie o odsunięciu prześladujących i ich pupili od nieformalnych ośrodków władzy, o przechwyceniu „rządu dusz”. To znaczy, w dzisiejszych realiach, o przechwyceniu mediów. To o nie przecież chodzi.

Czym się różni sztuka od nie-sztuki?

Tłumaczenie zjawisk kulturowych wyłącznie za pomocą psychologii musi, rzecz jasna, prowadzić na manowce. Tej indywidualistycznej perspektywy nie należy tracić z oczu – podobnie jak w polityce, w której osobiste obsesje wpływowego działacza mogą, jak wiemy, zdestabilizować spory kraj w środku Europy – ale niewątpliwie należy ją umieścić w kontekście uwzględniającym procesy społeczne i cywilizacyjne.

Zacznijmy od kwestii najbardziej oczywistej. Odkąd, jak mówią historycy sztuki, Marcel Duchamp jako własną rzeźbę zaprezentował kupiony w sklepie pisuar, tradycyjne kryteria oddzielające piękno od brzydoty, sztukę dobrą od złej, a w ostatecznej konsekwencji: sztukę od nie-sztuki stały się niewystarczające. W literaturze nastąpiło to prawdopodobnie jeszcze wcześniej, a mianowicie gdy Baudelaire zaproponował jako pożądaną reakcję na wiersz nie zachwyt, ale „nowy dreszcz”. Czy jego Padlina jest utworem pięknym? Z pewnością nie w tym sensie, w jakim o pięknie wolno mówić, charakteryzując pieśń Kochanowskiego Czego chcesz od nas, Panie… czy Do Leukonoe Horacego; a jednak o swego rodzaju pięknie mówić tu trzeba, bo przecież Baudelaire nie pozostawia czytelnika obojętnym i – uwaga! – daje do myślenia.

Mimo kolejnych manifestów artystycznych, mimo ogłaszanych (w okresie największego wzmożenia co parę miesięcy) rewolucji i kontrrewolucji w sztuce, niosących jakoby wyjście z opisanego wyżej pata, nie udało nam się wypracować niczego ponad przytoczone już ogólniki. Przypominanie o tym to jak zawiadamianie, że oddychamy powietrzem: przywykliśmy do niedostatku intersubiektywnych (kto by miał odwagę domagać się obiektywnych) kryteriów, i to tak bardzo, że nauczyciel polskiego w szkole zapytany znienacka przez co bystrzejszych uczniów, dlaczego ta czy tamta lektura jest dobra, ma niekiedy spory kłopot. Minęły czasy Nicolasa Boileau i jego reguł, sformułowanych jasno w Sztuce poetyckiej, trzeba powoływać się na swoisty sensus fidelium uczestników kultury w wątłej nadziei, że pamięć zbiorowa nie przechowuje dzieł słabych, intelektualnie miałkich. Siłą rzeczy tłumaczenie to nie obejmuje jednak utworów najnowszych, niepoddanych weryfikującemu działaniu czasu (o którym skądinąd nie sposób myśleć bez sceptycyzmu). W stosunku do współczesności pozostaje groteskowe kryterium, na które powołał się jeden ze współpracowników legendarnego dla mojego pokolenia pisma „brulion”: zapytany o to, w jaki sposób wybierano tam wiersze do druku, odpowiedział, że akceptowano te, przy których „ciary chodzą” (po plecach, jak rozumiem), a odrzucano te, przy których „ciary nie chodzą”.

W prozie narracyjnej czy filmie fabularnym można jeszcze od biedy powoływać się na rudymentarne wymogi warsztatowe; jak wiadomo jednak, w sztukach wizualnych – obejmujących video art, instalacje, performensy i tak dalej – nie ma nawet tego. Pozostaje zaufanie, że krytycy lojalnie korygują w swoim gronie osobiste wrażenia, jakie wzbudził w nich oceniany utwór, i potrafią oddzielić je od sympatii ideowych, środowiskowych czy zgoła towarzyskich, że już o modzie nie wspomnę; ale zaufanie, nie tylko zresztą do nich, jest dziś towarem luksusowym. Pokusa, by krzycząc „król jest nagi”, domagać się uznania dla dokonań do tej pory pomijanych, jest w tej sytuacji trudna do odparcia.

Retromania i kultura recyklingu

Niewątpliwie odeszło w przeszłość pojmowanie dziejów jako procesu o dającej się zrekonstruować logice. Być może zawodowi historycy żachną się na te słowa, ale mówię nie o nich, lecz o funkcjonowaniu przeszłości w kulturze: przeszłość rozsypała się mianowicie w zbiór izolowanych wydarzeń, wśród których można przebierać jak na półce supermarketu.

Późnym przejawem tego zjawiska jest „retromania” i kultura recyklingu: „uwięzieni w teraźniejszości” wydłubujemy z osobistej lub zbiorowej pamięci to lub tamto2, poddajemy się sentymentom do tego, co było kiedyś, starannie nie dostrzegając, że w obrębie tego samego „kiedyś” znajdują się rzeczy, do których nie sposób serio tęsknić. Wzdychamy więc do wzornictwa lat 60., ale przecież już nie do Gomułki; do prosperity Gierka, ale nie do zadłużenia Polski i „ścieżek zdrowia”; do uroczych sukienek z lat 50. w USA, ale nie do sytuacji kobiet i Afroamerykanów w tamtej epoce… i tak dalej.

Co zaskakujące, ten sam woluntarystyczny stosunek do przeszłości można odkryć w wypowiedziach, które z aprobatą dla jego źródła, czyli postmodernizmu, nie mają z pozoru nic wspólnego. Oto na przykład w książce Pamięć i tożsamość Jana Pawła II3 winą za pooświeceniowe „idelogie zła” (wyliczone jednym tchem: komunizm, nazizm, legalizacja aborcji i formalizacja związków homoseksualnych4) obciąża autor Kartezjusza: „W okresie przedkartezjańskim filozofia, a więc cogito (myślę) czy raczej cognosco (poznaję) była przyporządkowana do esse (być), które było czymś pierwotnym. Dla Kartezjusza natomiast esse stało się czymś wtórnym […]. W logice cogito, ergo sum Bóg mógł pozostać jedynie jako treść ludzkiej świadomości […]. [Tymczasem] Zło […] w znaczeniu realistycznym może zaistnieć tylko w relacji do dobra, a zwłaszcza w relacji do Boga, najwyższego Dobra. […] Skoro człowiek sam, bez Boga, może stanowić o tym, co jest dobre, a co złe, może też zdecydować, że pewna grupa ludzi powinna być unicestwiona5.

I jaką polski papież proponuje receptę? „Jeżeli sensownie chcemy mówić o dobru i złu, musimy wrócić do św. Tomasza z Akwinu, to jest do filozofii bytu”6.

Punktem wyjścia tej książki były rozmowy Jana Pawła II z ks. prof. Józefem Tischnerem i Krzysztofem Michalskim, jakie miały miejsce w roku 1993. Niewiele rzeczy tak bym chciał poznać, jak odpowiedź ks. Tischnera na cały ten wywód, skierowany jawnie przeciwko jego stanowisku wyłożonemu w Schyłku chrześcijaństwa tomistycznego7 (1970). Tymczasem, jak wyjaśnia redakcja wydania z 2005 roku, „Ojciec Święty […] uważał za konieczne rozszerzenie perspektyw wywodu” (s. 7) i w rezultacie głosy rozmówców zostały z tekstu usunięte. Przede wszystkim jednak warto spróbować wyobrazić sobie, jak w praktyce miałby wyglądać gremialny powrót do tomistycznej filozofii bytu w 1993, 2005 czy 2022 r. Musiałoby to oznaczać umówienie się, że nie było nie tylko Kartezjusza i Kanta, ale także Hegla, Marksa, Nietzschego, Freuda i Junga, Levy-Straussa, Foucaulta i Derridy, a z myślicieli chrześcijańskich, bagatela, również Pascala, Kierkegaarda, Szestowa i Bierdiajewa. Należałoby też zapomnieć o rozwoju nauki, bo – wielokrotnie zwracał na to uwagę choćby tylko Czesław Miłosz – tomistyczny obraz rzeczywistości ma się nijak do fizyki po odkryciach Einsteina, Bohra, Heisenberga, do dzisiejszej neurobiologii, kosmologii, by już psychologii tu nie wymieniać.

Nie zdradzam się tutaj z prymitywnym kwestionowaniem dzieł przeszłości dlatego, że są przeszłością. Idzie o coś innego: że ponawianie zerwanych niegdyś wątków (filozoficznych, ideowych, artystycznych, naukowych, a nawet technicznych) nie może opierać się na subiektywnej woli ponawiającego. Rozumienie historii jako procesu pozwala dostrzec, że pewne koncepcje uległy zarzuceniu nie bez powodu lub przynajmniej, że jeśli nawet zarzucono je lekkomyślnie, dalszy bieg dziejów może ułatwiać, utrudniać lub zgoła uniemożliwiać ich współczesną aplikację. Mówiąc obrazowo: jeśli laptop, na którym piszę, przestanie skutecznie porozumiewać się z moją drukarką przez sieć wi-fi, sięgnę oczywiście po któryś z dawno nieużywanych kabli, ale przewód kojarzący mi się z cudownym pecetem sprzed dwóch dekad, niezakończony łączem USB, z całą pewnością nie będzie mi przydatny. Fizyka współczesna, będąca ukoronowaniem (jak dotąd) możliwości intelektualnych homo sapiens, współbrzmi ewentualnie z nurtem zapoczątkowanym przez Platona, nie przez Arystotelesa. Postulowany przez Jana Pawła II powrót do filozofii bytu w rozumieniu (neo)tomistycznym, postarystotelesowskim automatycznie odłącza więc filozofię od obrazu świata, z jakim mamy do czynienia od dobrych stu lat, by o innych, już czysto kulturowych utrudnieniach nie wspomnieć.

Sięgnąłem zuchwale po tekst papieski, bo stanowi on – przynajmniej intelektualnie wyzywający – przykład tendencji, która obecna jest w wielu wypowiedziach myślicieli nieporównanie niższej klasy. „Kulturowo i cywilizacyjnie doniosłym aspektem sztuki europejskiej pozostawało na przestrzeni wieków scalanie wspólnoty w oparciu o ukształtowany kod estetyczno-poznawczy i symboliczny, ufundowany na kontemplacyjnym doświadczeniu estetycznym” – pisze więc z aprobatą nowo powołany dyrektor Zachęty, Janusz Janowski, nie wracając może do XIII wieku, ale najwidoczniej uznając, że po 1850 r. nic się z kodem symbolicznym ani z „kontemplacyjnym doświadczeniem estetycznym” nie stało8. Albo: „Źródeł tego kodu [«terroru szyderców»] należałoby jeszcze szukać w Oświeceniu, zaś jego pierwszych współczesnych śladów – w historii modernistycznych ruchów awangardowych i książkach takich prekursorów jak Gombrowicz czy Mrożek”9 – pisze Wojciech Wencel, dodając kilka stron dalej, że „Dyscyplina, forma, wędzidło nałożone na nasze rozgadane usta, włosiennica dla spasionego brzucha [podkreślenie moje – JS] – oto tajemnica prawdziwej radości”10. Tak się buduje retrospektywną utopię, która uzasadnia pokusę rewolty: nie dość, że nas nie doceniają na podstawie dowolnych kryteriów, to jeszcze można ich unieważnić, przywołując (dowolnie wybraną) przeszłość z jej kryteriami. A że one są niekompatybilne z doświadczeniem współczesnym? Tym gorzej dla doświadczenia.

Wielcy artyści nieszczęśliwej wspólnoty

W realiach rodzimej kultury działa jeszcze jedna okoliczność, ożywiona fatalnym wypadkiem lotniczym z kwietnia 2010 r. Mówię „ożywiona”, bo opisał ją już 112 lat temu Stanisław Brzozowski w Legendzie Młodej Polski: „Są pisarze, których można by nawet ukrzyżować, nie czyniąc przez to prac ich godnymi czytania – ale zupełnie już niewiarygodnym i nie zasługującym na uwzględnienie byłoby żądanie jakiegoś faryzeusza-grafomana, który pragnąłby, aby chwalono i oszczędzano jego utwory, ponieważ i on mieszkał w Jerozolimie w czasie ukrzyżowania Jezusa Chrystusa. Nie, po tysiąckroć nawet pomnożone niedole Polski nie uczynią Jaksy Marcinkowskiego poetą, Stanisława Kozłowskiego dramaturgiem, a nawet doszczętne zniszczenie Warszawy nie pozwoliłoby mi na jedną choćby chwilę powątpiewać, że naród, który wydał Wyspiańskiego, może pozwolić sobie jeszcze na stu Kozłowskich i pomimo to posiadać własny swój teatr, i chociażby Teodor Jeske-Choiński pisał Ostatnich Rzymian, Gasnące słońce itd. nawet w najbardziej zaprzepaszczonym zakątku tajgi jakuckiej, to i wtedy pomimo to czytać ich nie należy11.

W dalszej części książki Brzozowski wraca do tego mechanizmu, który jest wprawdzie zrozumiały w kulturze narodu przez historię pokiereszowanego, pozostaje jednak, a może tym bardziej, szkodliwy. Chodzi o gruntowanie wysokiej samooceny miarą nieszczęść spadających na nas (lub wybranych bliźnich). Brzozowski pisze: „Romantyzm był OCALENIEM WIARY POŚRÓD REALNEJ MĘKI. Dziś zamienia się w widowisko pasyjne dla własnej dumy co dnia odnawiane: – własne swe bezpłodne istnienie. Nie mogę nic zdziałać – a jednak wierzę – wołał romantyzm. Widzicie, JAK WIERZĘ – PRZECIEŻ NIC NIE ROBIĘ – powtarzają dzisiejsi epigoni. Tam była Golgota – tu Oberammergau; tam męczeństwo, tu chęć wykręcenia się «męką» od pracy12.

„Mechanizm Oberammergau” sprzyja pokusie uwierzenia, że jako twórcy jesteśmy prześladowani, ponieważ podpowiada nam, by za temat swoich dzieł wziąć narodowe traumy, podane w postromantycznym sosie. Jeszcze ze stanu wojennego pamiętam rzeczywiste wahanie, które pojawiało się, gdy rozmaite drugoobiegowe przedsięwzięcia artystyczne przychodziło uznać za artystyczną klapę. Ponieważ sztuka ma charakter swego rodzaju komunikacji, skrytykowanie komunikatu, zrodzonego być może ze szlachetnych wzruszeń (choć równie dobrze z mniej lub bardziej świadomego cynizmu), przychodzi z trudnością. „Jesteśmy reprezentantami nieszczęśliwej wspólnoty, ergo jesteśmy wielkimi artystami. Jeśli nas nie doceniacie, waszą winę wzmaga jeszcze haniebne wykorzenienie z tej wspólnoty” – mówią zatem odrzucani, niepomni na aforyzm wielkiego dziewiętnastowiecznego (!) krytyka sztuki, Stanisława Witkiewicza (ojca), który, zirytowany jakimś nieudolnym plastycznie dziełem religijnym, palnął: „Wolę dobrze namalowaną głowę kapusty od źle namalowanej głowy Chrystusa”. A nie był to ani lewak, ani zwiastun „cywilizacji śmierci”.

Po tej stronie nie ma armat

Twierdzę, że zapowiadana otwarcie przez rządzących obecnie Polską „wymiana elit” ma u podstaw chęć spełnienia oczekiwań twórców poddanych opisanym wyżej mechanizmom. Na poziomie deklaracji chodzi, jak zawsze w enuncjacjach polityków PiS, o „ostateczne zwycięstwo w walce z komunizmem”, jakby prestiżem w III RP cieszyli się Bohdan Czeszko, Tadeusz Hołuj, Czesław Petelski i Edward Olearczyk. W rzeczywistości była to próba, dość zresztą udana, uzyskania wsparcia od artystów, pisarzy, intelektualistów, którzy mieli poczucie niedowartościowania przez tzw. Salon (pojęcie skądinąd zmitologizowane). Jak w filmie Miloša Formana według sztuki Petera Shaffera Amadeusz: zbiorowy Salieri zyskał wreszcie szansę na dowiedzenie, że jest lepszy od zwielokrotnionego Mozarta (uczciwie dodajmy, że realny Salieri miał niewiele wspólnego ze swoim filmowym wizerunkiem). W tej rozgrywce na samym początku, u schyłku roku 2015, nic nie było jeszcze zdecydowane: Mozartowie naprawdę mogli się okazać słabszymi kompozytorami od uznawanych dotąd sław. Jak się bowiem rzekło, mechanizmy teraźniejszego opatrywania epitetem „wybitny” określonych twórców są, zgodnie z wiedzą historyka literatury czy sztuki, rozmaite i niekoniecznie motywowane przesłankami wyłącznie artystycznymi.

Ale cóż widzimy po sześciu latach? Gdzie są te wielkie dzieła, usprawiedliwiające fakt, że minister kultury nie zaszczycił obecnością pogrzebu Andrzeja Wajdy, TVP nie transmitowała wręczenia Nobla Oldze Tokarczuk, a z listy lektur szkolnych zniknął Marcin Świetlicki? Jak przedstawia się dorobek „dobrej zmiany” w dziedzinie filmu, sztuk wizualnych, poezji czy prozy? Co przyniosła ta rewolucja Salierich?

Prowizoryczną odpowiedź na to pytanie rysuje, ośmielam się to podkreślić, wasz towarzysz, o, sfrustrowani artyści. Moim alibi podczas pisania tego tekstu jest chroniczna nieobecność moich książek w finałach większości liczących się nagród (z łaskawym wyjątkiem Nagrody Tischnera) – w opisie waszych bólów mogłem więc korzystać z pamięci o własnych. Od ponad dwudziestu lat nie jestem też krytykiem literackim, w tym okresie w „Gazecie Wyborczej” publikowałem wszystkiego ze trzy razy i w stosunku do „mainstreamowego”, jak to lubicie określać, nurtu polskiej kultury współczesnej pozostaję co najmniej od półtorej dekady outsiderem. Przyznaję, co prawda: rządy PiS oceniam fatalnie. Ale eksperyment z „wymianą elit” obserwowałem nie bez ciekawości. Jako historyk literatury nie mogłem bowiem wykluczyć, że w okolicznościach politycznie niegodnych wypłynie jednak spod powierzchni dotychczasowej kultury jakiś porywający nurt sztuki klasycyzującej w formie, a konserwatywnej w treści. Że objawi się naraz polski T. S. Elliot, rodzimy Ezra Pound, nadwiślański Rilke – by tylko o literatach zamarzyć.

Kiedy sztuka staje się służebnicą naszych przekonań, a nie snopem światła, wydobywającym z mroku proces ich narodzin, ulega ograniczeniu i uwiądowi

Jerzy Sosnowski

Udostępnij tekst

No i – nic. Był, oczywiście, zmarły niedawno Jarosław Marek Rymkiewicz, o poglądach doskonale mi obcych, niemniej przyznaję: wielki poeta, a w prozie wybitny stylista… Tyle że trudno serio mówić o nim jako o twórcy zapoznanym czy nieuznawanym przez złowrogi Salon: jego kolejne tomiki były w minionym trzydziestoleciu szeroko komentowane, a za Zachód słońca w Milanówku dostał (i, nawiasem mówiąc, przyjął) w 2003 r. nagrodę Nike. Jest Antoni Libera, ale i jego pozycji nikt wcześniej nie kwestionował, choć autor, nie umiem pozbyć się tego wrażenia, oczekiwałby jeszcze więcej uznania. Wojciech Wencel, w latach 90. autor interesujących wierszy, zabrnął w neomesjanistyczną grafomanię (pamiętam o problemie kryteriów, który jednak nie oznacza kompletnego relatywizmu, tak jak spór, czy samochód cenimy za moc silnika, linię nadwozia, czy za bezpieczeństwo pasażerów, robi się bezprzedmiotowy, gdy ów samochód nie jeździ w ogóle). Jan Polkowski, którego w latach 80. miałem za najwybitniejszego liryka drugiego obiegu, nie odbudował (wyrażając się łagodnie) swojej pozycji, a jego teksty publicystyczne rażą prymitywizmem (by przypomnieć tylko kuriozalny tekst o antypolskości Lalki Prusa). Wśród filmów – katastrofalny Smoleńsk Antoniego Krauzego, kiedyś przecież niezłego reżysera, fatalna Historia Roja Jerzego Zalewskiego. W Centrum Sztuki Współczesnej po ustanowieniu tam nowej dyrekcji nie pojawiło się nic, co byłoby godne choć chwili namysłu (być może zmieni to otwarta w końcu stycznia wystawa malarstwa Jarosława Modzelewskiego, której w chwili pisania tego tekstu jeszcze nie widziałem). Wspomniany już nowy dyrektor Zachęty w swoim groteskowym programie sugeruje, że zamierza upomnieć się o tak przemilczanych przez lewicowo-liberalne elity artystów, jak Edward Dwurnik i Tadeusz Kulisiewicz, co przy pobieżnej choćby tylko orientacji w sztuce ostatniego półwiecza robi wrażenie niemądrej prowokacji.

A kto mianowicie ma być prawicową alternatywą dla Krzysztofa Warlikowskiego, Moniki Strzępki, Jana Klaty? Wymieniam świadomie twórców, których wielkim entuzjastą nie jestem, ale staram się oddzielać swój niedoskonały gust od możliwie zobiektywizowanej miary dla doniosłości ich dokonań. Tymczasem w kolejnych przejmowanych przez „dobrą zmianę” teatrach zamiast wielkich wydarzeń artystycznych miały miejsce skandale i przedstawienia na poziomie scen amatorskich. Gdzie jest żyjący prawicowy prozaik, którego serio miałbym czytać zamiast Andrzeja Stasiuka? Skoro Krzysztof Masłoń twierdzi, że największą umiejętnością naszej noblistki jest „mizdrzenie się”, to – przepraszam – kto się w takim razie nie mizdrzy: naprawdę Bronisław Wildstein? I jeszcze, proszę mi przypomnieć, bo niewątpliwie zapomniałem, jakie wydarzenie muzyczne sprawiło, że słuchacz III Symfonii Pawła Mykietyna, przyjmowanego w Pałacu Prezydenckim przez Bronisława Komorowskiego, zawstydził się swoim niewczesnym podziwem?

To w gruncie rzeczy smutne, gdy władze polityczne ze względu na swój partykularny interes stwarzają okazję do zabłyśnięcia twórcom niemogącym doczekać się słusznych jakoby splendorów i nie pojawia się przez tyle czasu ani jedno dzieło warte uwagi. Na nic poczucie, że nas niesłusznie pominięto, na nic przekonanie, że wobec braku jasnych kryteriów damy radę przekonać innych do naszych dokonań, na nic wspomaganie się polską martyrologią, a nawet poczucie, że bierzemy udział w doniosłej wojnie kulturowej z „cywilizacją śmierci” i że cofnięcie się przed epokę oświecenia, a najlepiej w średniowiecze sprawi, że nad naszym sonetem, tragedią klasyczną czy porządną epiką zaszumią skrzydła aniołów. W tej wojnie po stronie, która miała wreszcie zwyciężyć, nie ma armat. Jest to zjawisko tak zadziwiające, że należy mu poświęcić jeszcze parę słów.

Sztuka nie jest służebnicą

„Coraz częściej gatunkowe dzieło przypomina foremkę do ciasta, która produkuje bardzo podobne rezultaty, ich przewidywalność uważana jest za cnotę, ich banalność za osiągnięcie. Czytelnik wie, czego ma się spodziewać, i dostaje dokładnie to, co chciał” – diagnozuje komercjalizację literatury Olga Tokarczuk w wykładzie noblowskim. I dodaje: „Zawsze intuicyjnie byłam przeciwko takim porządkom, ponieważ prowadzą one do ograniczenia wolności pisarskiej, do niechęci do eksperymentu i transgresji, która jest istotną cechą tworzenia w ogóle. I zupełnie wykluczają z procesu twórczego wszelką ekscentryczność, bez której nie ma sztuki”13.

Mowa o skutkach trzymania się podgatunków, według których ułożone są książki w największych sieciach księgarskich w Polsce: kryminał, powieści obyczajowe (zwane w tajemnicy przed klient[k]ami novels for women), fantastyka, literatura faktu. Ale bardzo podobne skutki pojawiają się w momencie, kiedy autor postanawia udowodnić swoim tekstem słuszność jakiegoś poglądu.

Trucizna działa początkowo dość subtelnie. Nawet jeśli pomysł na fabułę czy esej nie przedstawia się jako ilustracja określonej idei, wyobraźnię pisarza zaczyna ograniczać ostrożność. Czy esej, z natury rzeczy meandryczny i pozostawiający odbiorcy przestrzeń do samodzielnego podjęcia wędrówki po kulturze, nie sprowadzi go na manowce? Czy fabuła nie otworzy się na możliwości interpretacyjne, których bym nie chciał? Z pozoru te i podobne pytania brzmią jak wezwanie do odpowiedzialności, a „wszędzie tam, gdzie mówi się o «zawieszeniu odpowiedzialności», krąży cień diabła”14 – pouczał u schyłku lat dziewięćdziesiątych Wojciech Wencel.

Znów: nie piszę tego spoza własnego doświadczenia. Pamiętam momenty, w których pisząc, zadawałem przedwcześnie pytanie: co sceny, które podsuwa mi wyobraźnia, mogą oznaczać? Tylko że ulegając tej wątpliwości i dokonując selekcji pomysłów z punktu widzenia tego, co chciałbym czytelnikowi powiedzieć, zaczynam mylić narzędzia. Artykuł publicystyczny, taki jak niniejszy, służy rekapitulacji tego, czego już się o świecie dowiedziałem, i (mniej lub bardziej skutecznie) rządzi nim ratio. Gdy tymczasem sztuka stanowi ryzykowne, rzecz jasna, wyruszenie w drogę ex centro,ekscentrycznie,nawet jeśli pozostałe użyte przez Tokarczuk terminy – „eksperyment” i „transgresja” – odniesione do naszej twórczości wydają się nadmierne.

Z niebezpieczeństw z tym związanych zdawał już sobie sprawę Jan Kochanowski, zapewniając adresata swojej fraszki, Mikołaja Firleja, że „ma być stateczny / Sam poeta; rym czasem ujdzie i wszeteczny”. Literatura i sztuka stanowią grę wyobraźni, tworzą ograniczający ryzyko, bo sztuczny świat zmyślonych wydarzeń i nierzeczywistych działań, fikcyjnych emocji i nieprawdziwych (w potocznym sensie) konsekwencji, w które wdajemy się, żeby postąpić w rozumieniu siebie i świata dalej niż do tej pory. Oczywiście oznacza to również – i w tym ograniczonym sensie zgadzam się (!) ze słowami Wojciecha Wencla sprzed dwudziestu lat – że „jeśli gorszą cię […] książki, do których nie jesteś duchowo przygotowany, wystrzegaj się ich”15. Ale Wencel oczywiście już wtedy szedł dalej, orzekając, że „Wydawca i autor tej książki (podobnie jak obrażający religię Serrano) [mowa o Historii oka Bataille’a i mnie również zniesmaczającej instalacji Piss Christ] winni być zatem ścigani prawem i osadzeni w więzieniu, zamiast swobodnie deprawować rzesze europejskich i amerykańskich intelektualistów”16. No, w tej perspektywie naprawdę strach napisać coś bez daleko posuniętej samokontroli. „Gdyby wszystkie pańskie myśli, panie profesorze, którego uważam za mądrego, były spisane, utworzyłyby może tom in folio. Nie byłoby ani jednego adwokata, który by z powodzeniem na podstawie tego foliału nie wyprocesował wzięcie pana pod kuratelę” – jak to ujął bohater opowiadania Prospera Mériméego Lokis17.

Kiedy sztuka staje się zatem służebnicą naszych przekonań, a nie snopem światła, wydobywającym z mroku proces ich narodzin, ulega ograniczeniu i uwiądowi. Nie dzieje się tak, rzecz jasna, jedynie po prawej stronie dzisiejszej wojny kulturowej i zdarzało mi się nieraz ze zniecierpliwieniem dostrzegać po stronie lewej echa poetyki powieści tendencyjnej, by nie powiedzieć brutalnie, że nieuświadomione echo pomysłów na sztukę Andrieja Żdanowa. Jeśli jednak konstatujemy, że w ciągu sześciu lat kurateli konserwatywno-nacjonalistycznego rządu nie pojawiło się ani jedno dzieło godne chociażby poważnej polemiki, to trudno nie podejrzewać w tym działania opisanego właśnie mechanizmu.

Domyślam się, że wspomaga go inny, zarysowany w Dzienniku przez Jeana Guittona: „wymyka nam się to, czego chcemy zbyt natarczywie. Wola natęża się i sama gotuje sobie okowy. […] to, co się nam najlepiej udaje, bywa wynikiem zamierzeń drugoplanowych, pośrednich, zgodnie z metodą świętych czy poetów, którzy w najwyższym uniesieniu duszy wyrzekają się posiadania, a których los wynagradza przez przypadek – przynosząc szczęście18.

Nie jest dobrym początkiem przystąpienie do nowego dzieła z myślą, że teraz wam pokażę, teraz wam udowodnię. A polityczna koniunktura dla Salierich nie będzie trwała wiecznie, z czego przynajmniej niektórzy doskonale zdają sobie sprawę, dochodzi więc jeszcze pośpiech. Tymczasem niecierpliwi akuszerzy „prawdziwej”, nielewicowej sztuki co i raz wygłaszają peany, oczywiście na wyrost, przedwczesne, zastępujące te inne, które by się wygłaszało z pełnym przekonaniem (ale nie ma powodu). Nie jest to atmosfera dla powstania naprawdę wielkiego dzieła, którym to sfrustrowane coraz bardziej środowisko mogłoby się bronić przed wyrokami niedalekiej (daj Boże) przyszłości.

W finale filmu Formana sędziwy Salieri narzeka na Boga, który torturuje ludzi niespełnialnymi pragnieniami. Mówi, że nie może Mu tego wybaczyć, a potem zwraca się prosto do kamery i wykonując gest błogosławieństwa, dodaje: „Przeciętniacy dzisiejsi i przyszli, wam wszystkim wybaczam! Amen, amen, amen”19. Ta scena to podsumowanie, które, jak sądzę, zamknie obecny okres w polskiej kulturze, podsumowanie niepozbawione współczucia dla wielu z nas – z tej i z tamtej strony politycznej barykady.

1  K. Masłoń, Zdrada klerków, „Do Rzeczy” 2016, nr 34.

2  Zob. S. Reynolds, Retromania. Jak popkultura żywi się własną przeszłością, tłum. F. Łobodziński, [bmw] 2018; E. Mazierska, Uwięzienie w teraźniejszości i inne postmodernistyczne stany. Twórczość Wonga Kar-Waia, Warszawa 1996.

3  Papieskie autorstwo Pamięci i tożsamości jest od pewnego czasu kwestionowane, nie należy to jednak do meritum moich rozważań.

4  Zob. Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość. Rozmowy na przełomie tysiącleci, Kraków 2005, s. 19–20.

5  Tamże, s. 16–19.

6  Tamże, s. 21.

7  Zob. J. Tischner, Myślenie według wartości, Kraków 1993, s. 215–238.

8  J. S. Janowski, Zachęta. Narodowa Galeria Sztuki. Program merytoryczny i organizacyjny na lata 2022–2025, https://bip.mkidn.gov.pl/media/docs/Programy Dzialan/2022/Program_merytoryczny_i_organizacyjny_ZNGS_2022-25.pdf [dostęp: 7.02.2022].

9  W. Wencel, Zamieszkać w katedrze, Warszawa–Ząbki 1999, s. 119.

10  Tamże, s. 124.

11  S. Brzozowski, Legenda Młodej Polski, w: tenże, Eseje i studia o literaturze, t. II, Wrocław 1990, s. 745.

12  Tamże, s. 819.

13  O. Tokarczuk, Czuły narrator, Kraków 2020, s. 268.

14  W. Wencel, Zamieszkać w katedrze, dz. cyt., s. 79.

15  Tamże.

16  Tamże, s. 27.

17  P. Mérimée, Lokis, tłum. Z. Jachimecka, w: Fantastyczne opowieści, red. K. Migdalska, Kraków 1975, s. 152.

Wesprzyj Więź

18  J. Guitton, Dziennik 1952–1964, wybór i tłum. A. Olęcka-Frybesowa, Warszawa 1984, s. 12–13.

19  Cyt. za: Amadeus by Peter Schaffer. Final Draft, www.dailyscript.com/scripts/amadeus.html, tłum. własne [dostęp: 7.02.2022].

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022 jako część bloku tematycznego „Bunt uciśnionych w kulturze”.
Pozostałe teksty bloku:
Jarema Piekutowski, „Czego chcą od kultury konserwatyści?”
Piotr Kosiewski, „Zamek Ujazdowski jako narzędzie prawicowego buntu”
„Tęsknię za dobrze podanym patosem”, Jacek Raginis-Królikiewicz w rozmowie z Sebastianem Dudą

Podziel się

Wiadomość