Jeden z naszych podopiecznych, wychodząc z więzienia, był przekonany, że jest zmotywowany do zmiany. Ale zderzył się z rzeczywistością. Był tak przytłoczony, że od razu poszedł do monopolowego, bo tak sobie radził wcześniej z trudnymi emocjami – po prostu pił. A teraz pracuje w naszej fundacji. Karolina Habryło i Edward Szeliga z Fundacji „Pomost” w rozmowie z Ewą Buczek.
Ewa Buczek: Rozmawiamy w starej kamienicy w centrum Zabrza, gdzie od 2012 r. działa Fundacja Pomost i prowadzony przez nią ośrodek readaptacyjny dla byłych więźniów. Znajduje się tu kilka pokoi mieszkalnych, spora sala do spotkań całej społeczności, kuchnia, salon, przed budynkiem grill, szklarnia z warzywami – atmosfera jest raczej domowa.
Karolina Habryło: Mieszkańcy wkładają w tę przestrzeń sporo pracy. Widziała Pani tapetę z dżunglą na ścianie? To pomysł Andrzeja, jednego z podopiecznych. Tak samo jak odlotowa czerwona lodówka w kuchni. Panowie mieszkający w naszym ośrodku często z własnej inicjatywy remontują pomieszczenia, odnawiają meble.
Zauważyłam, że wszystkie drzwi do pokoi są tu otwarte.
Edward Szeliga: Jedną z pierwszych umiejętności, jakich się człowiek musi szybko nauczyć w zakładzie karnym, jest: nie przywiązywać się do nikogo i nie ufać nikomu. Żyć samemu, choć przecież w tłumie ludzi. Dlatego tak ważne jest, aby to miejsce miało charakter jak najbardziej domowy, żeby to była przestrzeń wspólna, otwarta, która pomoże te schematy w głowie odkręcać.
A jakie to są jeszcze schematy? Jakich cech i umiejętności nabywa człowiek w trakcie wyroku, które później przeszkadzają mu w powrocie do społeczeństwa?
Szeliga: Zanim odpowiem, to chciałbym tylko wyjaśnić, że w naszym ośrodku praktykujemy własny, odmienny od powszechnie obowiązującego w kraju model pracy z więźniami. Przez osiem lat wraz z zespołem prof. Iwony Niewiadomskiej z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego budowaliśmy całą diagnostykę, metodykę, strukturę tego miejsca – uczyliśmy się, na co zwracać uwagę albo jakie zachowania należy skorygować, czyli jaki model adaptacyjny dany człowiek przyjął. Wedle teorii „instytucji totalnej” Ervinga Goffmana, która jest podstawą naszej pracy, w więzieniu można przetrwać, tylko przyjmując określone mechanizmy zachowań, które z grubsza dają się uporządkować w pięć modeli adaptacyjnych.
Musi Pani pamiętać, że zakład karny to jest specyficzne miejsce, gdzie człowiek nie decyduje prawie o niczym – gdy chce wyjść do telefonu, to musi się na to zgodzić oddziałowy; gdy chce pójść po nową bieliznę, to dyrektor musi zaakceptować wydanie jej z magazynu. Nawet najprostsze sprawy leżą poza kompetencjami więźnia i do tej sytuacji musi się on dostosować. Przyjęta przez niego taktyka działania w zakładzie karnym sprawdza się w stu procentach, ale na wolności okazuje się zupełnie nieprzydatna. Bo to jest inny świat, inne zasady, inna moralność, tak naprawdę wszystko jest inne. Zatem żebyśmy mogli pomóc komuś odnaleźć się w nowym życiu, musimy najpierw zdiagnozować, który model adaptacyjny przyjął, nad czym trzeba pracować.
Wspomniał Pan o pięciu modelach adaptacyjnych. Może Pan je opisać?
Szeliga: Pierwszy to wycofanie – więzień skupia się na własnym interesie, nikomu nie ufa, obudowuje się wieloma mechanizmami obronnymi. Drugi model to zadomowienie – on jest najczęściej spotykany u recydywistów, bo oni już swoje przeszli i wiedzą, co zrobić, żeby im się dobrze żyło.
Brzmi to zaskakująco, bo wydaje się, że nie da się zadomowić w takim miejscu.
Szeliga: Da się o tyle, że znajomość reguł niesie względne poczucie bezpieczeństwa. Temu modelowi również towarzyszy dbanie o własne potrzeby i czerpanie zysków dla siebie. Trzeci model to konwersja. Co ciekawe, wielu terapeutów twierdzi, że człowiek w konwersji to idealny pacjent – przychodzi na terapię i idzie jak burza. A dzieje się tak dlatego, że taki człowiek zrobi wszystko, żeby otoczenie myślało, że on świetnie się odnajduje w zasadach, które mu się proponuje.
Habryło Czwarty model to zimna kalkulacja, która jest kombinacją różnych modeli, przede wszystkim zadomowienia i konwersji. Jest to wykorzystywanie wiedzy zarówno dotyczącej służby więziennej, jak i informacji o zwyczajach współosadzonych do realizacji własnych celów, w tym zdobywania dostępnych nie dla każdego gratyfikacji.
Szeliga Warto dodać, że w zakładzie karnym człowiek funkcjonuje przez długi czas pomiędzy dwoma grupami i wartościami: z jednej strony są więźniowie i ich normy, a z drugiej jest służba więzienna i jej zasady. I teraz w zależności od tego, z jakim systemem się spotyka, to zachowuje się tak, żeby sobie nie zaszkodzić, a nawet coś dla siebie ugrać.
No i ostatni model to bunt.
Bunt w więzieniu jest możliwy? Przy tak małej przestrzeni wolności?
Szeliga: Oczywiście, zwłaszcza u osób, które są pierwszy raz ukarane. One często w jawny sposób przeciwstawiają się służbie więziennej czy jakimś grupom więźniów. I tu kolejny raz podkreślę: to również jest schemat działania mający na celu obronę własnych interesów.
Habryło: Teoria Goffmana jest oczywiście jedną z wielu przydatnych w pracy z byłymi więźniami. Dla nas jest ona bardzo użyteczna, bo już po paru dniach funkcjonowania nowej osoby w grupie jesteśmy w stanie m.in. po jej zachowaniu rozpoznać taktykę, którą stosowała w zakładzie karnym.
Obserwacja wystarczy?
Szeliga: Ona dużo nam mówi, ale mamy też inne narzędzia – wypracowane w ciągu ośmiu lat kooperacji z zespołem z KUL – wiemy, jakie pytania zadawać, żeby postawić wstępną teorię, kto jaki model przybrał.
Habryło: Weźmy chociażby podejście naszych podopiecznych do ich pokoi – za każdym razem, gdy ktoś do nas dołącza, robimy przetasowania w składzie mieszkańców, żeby nowa osoba była z kimś bardziej doświadczonym, kto może wprowadzić w życie tutaj. I osoby z modelem zadomowienia mają z tym duży problem, bo ktoś wchodzi na ich teren, który przecież już do siebie dostosowały. To niby drobiazg, ale dla nas znaczący.
W ośrodku pokoje są dwu-, trzy- i czteroosobowe. Łatwo się domyślić, że czterech mężczyzn po przejściach w jednym pokoju przez sześć miesięcy to sytuacja dość wybuchowa.
Szeliga: O to właśnie chodzi. Nie chcemy, żeby byli cisi i spokojni, ale żeby byli tacy, jacy naprawdę są. Konflikty są potrzebne, żeby zobaczyli, jak sobie z nimi radzą. Ośrodek to nie jest miejsce, gdzie im będzie pięknie i słodko, tylko przestrzeń ciężkiej pracy.
Mają Państwo wśród podopiecznych ludzi po bardzo różnych wyrokach, co zapewne wiązało się z określonym miejscem w hierarchii więziennej. Czy to się jakoś przekłada na relacje tutaj?
Szeliga: To się przenosi w stu procentach. Tylko znowu: naszym celem nie jest pilnowanie, czy ludzie są grzeczni, ale obserwowanie ich, żeby właściwie zdiagnozować problem i pomóc im stanąć na nogi.
Jeśli nic by się tutaj nie działo, nie mielibyśmy nad czym pracować. Jeżeli ktoś jest przemocowcem, to ten problem musi tu wyjść na wierzch, żebyśmy wiedzieli, jak dalej działać. I musi to zobaczyć cała grupa, żeby móc ułożyć sobie z takim człowiekiem relacje.
A czy te relacje zbudowane tutaj zostają na dłużej? Mają Państwo kontakt z osobami, które ukończyły program?
Szeliga: Tak. Jesteśmy w kontakcie prawie ze wszystkimi osobami, które kiedyś tu mieszkały. Niektórzy wpadają tu dwa razy w tygodniu, inni przyjeżdżają tylko na święta, ale zazwyczaj wiemy, co u nich się dzieje.
Da się oszacować, ilu z nich żyje uczciwie?
Szeliga: Między 75 a 80 proc.
To imponujący wynik.
Szeliga: Myślę, że zawdzięczamy go m.in. przełamaniu bardzo szkodliwego stereotypu w myśleniu społecznym, że jak osoba po zakładzie karnym zacznie pracować, to już cała reszta się ułoży. Zresztą tak myślą sami więźniowie i ich rodziny, a przez to właśnie potem jest tak duży poziom powrotu do przestępstw.
Praca nie wystarczy?
Szeliga: Samo znalezienie pracy nie rozwiąże problemu. Powtórzę, że kluczem jest tu przyjęty w więzieniu model adaptacyjny – trzeba go solidnie przeanalizować i nauczyć człowieka tego, co pomoże mu tę pracę utrzymać, dogadać się z żoną, z mamą, z kumplem.
Habryło: Na poziomie behawioralnym wszystko sprowadza się do odtwarzania pewnych zachowań wyuczonych w więzieniu – człowiek często nawet nie wie, że to nie jest najlepszy sposób osiągnięcia swoich celów. Dopóki nie nabędzie nowych, bardziej pasujących do życia na wolności wzorców, ciągle będzie ponosić porażki. My pomagamy przychodzącym do nas ludziom zmienić ich nawyki.
Szeliga: Bywa, że taki więzień przychodzi do Urzędu Miasta wyrobić dowód i to okazuje się ponad jego siły. Wystarczy, że jakiś urzędnik mu odburknie, i już ma ochotę wyrwać drzwi z futryny i nimi rzucić.
Habryło: Jeden z naszych byłych podopiecznych, który teraz pracuje w fundacji, opowiadał, że gdy wychodził z więzienia, był przekonany, że dokładnie już wie, co chce zrobić, i jest zmotywowany do dokonania zmiany. Ale zderzenie z rzeczywistością szybko mu pokazało, że to nie jest takie proste. Poczuł się tak przytłoczony, że od razu poszedł do monopolowego, bo tak sobie radził wcześniej z trudnymi emocjami – po prostu pił. W sytuacji kryzysu sięgnął po to, co mu się sprawdzało. Dlatego tak ważne jest, żeby byli więźniowie mieli jakąś sieć wsparcia, która ich chwyci, gdy dopadnie ich kryzys. My tu jesteśmy po to, żeby to wszystko sobie ponazywać, żeby ludzie zrozumieli, co się z nimi dzieje. A wtedy będziemy mogli poszukać wyjścia z sytuacji.
Szeliga: Przecież kryzys to naturalna sprawa – nieprzyjemna bardzo, ale nie omija nikogo. Dla byłego więźnia kluczowe jest jednak, czy ma umiejętności, żeby sobie z nim poradzić, czy sięgnie po stare metody – pobije kogoś albo pójdzie pić, a kryzys i tak zostanie.
Trzeba pamiętać o charakterze przemiany, którą przechodzi człowiek w zakładzie karnym. Musi jej dokonać sam, bez wsparcia i w bardzo krótkim czasie, bo jeżeli nie zaadaptuje się dość szybko do otoczenia, to mogą go spotkać różne naprawdę przykre sytuacje ze strony więźniów. Zupełnie inaczej wygląda dynamika zmian u osób żyjących na wolności. Po pierwsze to jest długi proces, nawet kilkuletni, po drugie często mamy przy tym wsparcie, np. psychoterapeuty. Więzień jest tego pozbawiony, więc o jego przemianie możemy myśleć jako o traumie. To jest tak silne, tak szybkie i tak bolesne doznanie, że odkręcenie tego wszystkiego jest bardzo trudne. Człowiek, który wychodzi z więzienia, ma symptomy zbliżone do zespołu stresu pourazowego.
Takim osobom dają Państwo narzędzia do radzenia sobie z traumą, ale zapewne dla wielu to jest pierwszy moment, kiedy ktoś im pokazuje takie możliwości, bo nawet przed wyrokiem nie nauczono ich sobie radzić z kryzysami.
Szeliga: Tak też się zdarza, bo wielu naszych podopiecznych ma za sobą domy dziecka i poprawczaki, czyli od najmłodszych lat wychowywały ich instytucje, więc nie wiedzą, jak wygląda życie w rodzinie. Dla jednego z nich odkryciem było robienie sobie w kuchni kanapki przy innych ludziach, bo u niego w domu jadło się na szybko konserwę prosto z puszki i w ogóle nie było rytuału przygotowywania i jedzenia razem posiłku. On w wieku czterdziestu lat dopiero tego doświadczył i mówi: „Ale super, pierwszy raz w życiu robię sobie kanapkę, poświęcam na to trochę czasu, żartuję z domownikami”.
Habryło: Tutaj też jest ważny aspekt partycypowania w kulturze, spędzania wolnego czasu. Często taki człowiek ma pięćdziesiąt lat i pierwszy raz w życiu idzie do teatru albo do zoo. Wydaje się, że to takie banalne doświadczenia z dzieciństwa, że każdy kiedyś widział pingwiny nie tylko w książce, a tutaj okazuje się, że to kompletnie nie jest oczywiste.
Szeliga Wielu naszych podopiecznych dopiero musi nauczyć się pewnych ról społecznych, w których na co dzień wszyscy funkcjonujemy. My im to proponujemy przez pewną analogię do zakładu karnego. Tam kluczowa jest hierarchia, ale w złym tego słowa znaczeniu. U nas panuje hierarchia odwrócona w stronę człowieka. Przydzielamy każdemu podopiecznemu funkcję w społeczności, pełnioną rotacyjnie przez sześć tygodni. Każdy jest szefem ochrony, szefem kuchni, szefem remontu, gospodarzem domu, ogrodnikiem – w ten sposób zarządza tym miejscem, czyli jest na szczycie hierarchii, ale opartej na szacunku, godności, wymaganiach, a nie na rozkazywaniu. My, kadra, patrzymy na to z boku. Oczywiście interweniujemy, jeśli trzeba, ale nasz program służy temu, żeby podopieczni brali odpowiedzialność za swoje decyzje. Dlatego też chociażby drzwi ośrodka są cały dzień otwarte, podopieczni wchodzą i wychodzą, kiedy chcą, wrócić muszą tylko na noc. Przygotowujemy ich przecież do życia o własnych siłach.
A czy mieszkańcy mogą opuścić ośrodek na dłużej?
Szeliga: Raz w miesiącu przysługuje im przepustka, po trzech miesiącach mogą prosić o dwie.
Czy dla mieszkańców to nie jest frustrujące, gdy dorosły mężczyzna musi tłumaczyć się na przykład z tego, że chce pojechać do swojej dziewczyny?
Szeliga: Paradoksalnie większy problem jest w drugą stronę. Oni wolą, żebyśmy to my podejmowali za nich decyzje, bo w pierwszych miesiącach po wyjściu z aresztu ta swoboda jest czymś przerażającym dla ludzi, którzy przez dłuższy czas byli bardzo mocno kontrolowani i zabrano im prawo do podejmowania jakiejkolwiek większej decyzji.
Habryło: Jesteśmy instytucją, zatem pewne ramy wspólnego funkcjonowania są tu niezbędne. Udział w naszym programie jest dobrowolny, co więcej, trzeba nam pokazać, że naprawdę komuś zależy, żeby się tu dostać. A my na każdym kroku podkreślamy: „Nie musisz tu mieszkać, jeśli jednak się na to zdecydowałeś, będziemy od ciebie wymagać poszanowania zasad, które tu panują”. Jesteśmy przekonani, że te ramy są potrzebne, żeby stworzyć bezpieczne warunki do zmiany, o którą nam wszystkim chodzi.
A jeśli ktoś złamie zasady i na przykład nie wróci w terminie z przepustki?
Habryło: Wtedy rozmawiamy z nim, co się stało. I nie chodzi o nas, kadrę, ale o całą grupę, żeby ktoś powiedział: „Słuchaj, stary, martwiłem się. Dzwoniłem do ciebie, nie odbierałeś, myślałem, że coś ci się stało”. I na tym nam właśnie zależy, żeby taki człowiek dostrzegł, że grupie nie jest obojętne, co on robi. W więzieniu szybko musiał się przyzwyczaić, że nikt się nim nie interesuje, więc czasem nawet mu nie przyjdzie do głowy, że ktoś się może o niego troszczyć. A jeszcze zdarza się, że taki człowiek pochodzi z rodziny wieloproblemowej, gdzie zadaniem dzieci było nie przeszkadzać, więc nikt nigdy nie odpowiadał na jego potrzeby, musiał je tłumić i siedzieć cicho. I dopiero teraz, co mnie niezwykle porusza, dorosły chłop, wydziarany, po pięćdziesiątce, mówi mi, że pierwszy raz w życiu usłyszał coś dobrego na swój temat.
To oznacza, że przeszedł niezauważony również przez cały system edukacji.
Habryło: W instytucjach jest się jednym z wielu dzieci, a tu chodzi o relację bliskości, gdy ktoś spojrzy na takie dziecko i je zobaczy – to konkretne dziecko, a nie kolejną osobę, którą trzeba się jakoś zająć.
I z tych niedostrzeganych dzieci wyrastają dorośli, którzy też nie umieją dostrzegać potrzeb i uczuć innych.
Habryło: Byli więźniowie to bardzo demonizowana w mediach grupa społeczna. Gdy zaczęłam pracę w fundacji, byłam szczerze zaskoczona, że to wszystko nie jest aż takie straszne, jak to opisują w gazetach. Nasi podopieczni często mają za sobą różne tragedie, przeżyli osobiste dramaty, przez co znaleźli się w określonych okolicznościach, które doprowadziły ich do takiej, a nie innej decyzji, a w konsekwencji do więzienia. Nie chcę tutaj nikogo usprawiedliwiać, ale w naszym ośrodku uznajemy, że podopieczni ponieśli już karę za swoje błędy i tutaj mają nowy start.
Szeliga: To naturalne, że ludzie się boją byłych więźniów. W końcu to są przestępcy i nie ma co umniejszać zła, które wyrządzili. Popełniali przestępstwa i znaleźli się w adekwatnym miejscu, czyli w zakładzie karnym. Jednak gdy pozna się ich bliżej, to okazuje się, że za tym ich działaniem stoi odrzucenie w domu rodzinnym, poniżenie, bicie. Stąd bierze się ten ich brak umiejętności radzenia sobie z wyzwaniami, który pchał ich w stronę łamania prawa.
Jako społeczeństwo za rzadko myślimy o tym, że utrzymanie tych ludzi z dala od przestępstw jest przede wszystkim w naszym interesie, bo po pierwsze chodzi tu przecież o nasze bezpieczeństwo, a po drugie to się nam opłaca od strony ekonomicznej, żebyśmy nie musieli więcej płacić za ich odsiadkę. Dlatego powinniśmy się zastanowić, co możemy zrobić, żeby im pomóc w wyjściu na prostą.
Co zatem możemy zrobić?
Szeliga: Przede wszystkim odczarować po części nasze myślenie o zakładzie karnym. Uświadomić sobie, że u człowieka osadzonego dzieją się na poziomie emocjonalnym i mentalnym te wszystkie rzeczy, o których rozmawialiśmy i których nie da się potem wymazać ot tak. Tymczasem wiele osób myśli, że z zakładu karnego więzień wychodzi zresocjalizowany, przygotowany do uczciwego życia – i tego właśnie od niego oczekuje. Trzeba jasno powiedzieć, że w wielu przypadkach bez dodatkowego wsparcia taki człowiek nie ma szans sobie poradzić, więc prędzej czy później znowu wróci za kratki.
Resocjalizacja w więzieniach nie działa?
Szeliga: Więzienie to instytucja totalna, która sprawia, że ludzie zrobią wszystko, by przetrwać. Czy tam możliwa jest zatem resocjalizacja? Nie oceniam tutaj pracy służby więziennej, tylko samą strukturę, jaką jest zakład karny. Jeśli więzienie zmusiło człowieka do przyjęcia jakiegoś modelu adaptacyjnego, to trudno oczekiwać, że samo więzienie potrafi skutecznie z tych mechanizmów wyprowadzić.
Habryło: Łatwiej to zrozumieć przez analogię z pandemią. Większość ludzi rozdziela przestrzeń pracy i życia prywatnego. Gdy wybuchła pandemia, nagle wszystko zostało sprowadzone do obszaru mieszkania. Nie ma przypadku w tym, że akurat wtedy wzrosły statystyki dotyczące rozwodów i rozstań – to naturalny skutek tego, że zostaliśmy zmuszeni, żeby wszystko robić w jednym miejscu i ciągle razem. Oczywiście możemy sobie powiedzieć: „Hej, muszę zadbać o work-life balance i higienę pracy”, ale wszyscy wiemy, że to niemożliwie, gdy cała rodzina tłoczy się na trzydziestu metrach kwadratowych. Stawianie sobie takich celów jest kompletnie nierealistyczne. Szansa na poprawę będzie dopiero wtedy, gdy wrócimy do biur, a dzieci znów pójdą do przedszkola.
Szeliga: Trzeba po prostu zadać pytanie, czy nie żądamy rzeczy niemożliwych. Może zakład karny niech będzie od karania, a resocjalizacją powinny się zająć takie instytucje jak nasza?
Wróćmy zatem do pytania, jak społeczeństwo może wesprzeć Państwa pracę.
Habryło: Jakiś czas temu mieliśmy warsztaty z mieszkańcami, którym zadaliśmy dokładnie to samo pytanie. Na co dzień ciągle rozmawiamy o tym, co oni powinni robić, ale wtedy zapytaliśmy, co mogliby zrobić inni, żeby im ułatwić powrót do życia. Przygotowaliśmy wspólnie szereg postulatów, ale na ich czele stało to podstawowe hasło: „Nie chcemy być dożywotnio więźniami przeszłości!”. Nasi podopieczni podkreślali, że nie chcą być karani w nieskończoność za coś, co kiedyś zrobili – a tym właśnie jest nieustanne postrzeganie ich tylko przez pryzmat tego jednego doświadczenia z przeszłości.
Oczywiście zmiana perspektywy wymaga dużej otwartości i sporych zasobów wewnętrznych, ale tylko w ten sposób możemy pozwolić ludziom na dokonanie w sobie koniecznej zmiany. Mam wrażenie, że czasem to właśnie my im na tę zmianę nie pozwalamy, bo już ich zakwalifikowaliśmy jako margines społeczny i nie wyobrażamy sobie, że mogliby przejść gdzieś indziej. A przecież każdy człowiek ma złożoną historię i w zależności od tego, na jaki fragment jego życia patrzymy, układa się ona w inną opowieść. Wzięcie jakiegoś wycinka i zbudowanie na tej podstawie kompletnego obrazu jest bardzo nie fair.
Szeliga: To właśnie jest kluczowa sprawa, czy jesteśmy w stanie takiemu człowiekowi powiedzieć: „Popełniłeś przestępstwo, odbyłeś za to zasłużoną karę, wyzerowałeś rachunki – co teraz możemy zrobić, żebyś umiał do nas dołączyć?”.
Habryło: Tu pozwolę sobie na małą dygresję. Moim pierwszym kierunkiem studiów była wiedza o teatrze. Na zajęciach z analizy i interpretacji spektaklu uczono nas, że elementarną zasadą jest, aby po wejściu na widownię i zajęciu swojego miejsca „wyzerować się” – nie wnosić swoich oczekiwań względem tego, co chce się tu przeżyć, czego doświadczyć; zapomnieć o wszystkim, co się na ten temat przeczytało. Wypracować w sobie stan zero i wtedy zacząć oglądać. Jeśli człowiek wniesie ze sobą cały bagaż uprzednich wyobrażeń, nie ma szans właściwie odebrać spektaklu.
I tutaj jest podobnie – jeśli się wobec naszych podopiecznych na starcie nie wejdzie w ten stan zero, to nigdy się ich naprawdę nie zobaczy z tym, z czym oni do nas przychodzą. Będziemy cały czas projektować na nich swoje wyobrażenia i z góry zakładać, co im się przytrafiło, jakie mają problemy, jak powinni je rozwiązywać. A przecież my mamy jedynie pomagać człowiekowi znaleźć jego własne cele, a nie narzucać mu swoje.
Pani droga do tego miejsca nie była chyba oczywista. Teatrolożka w ośrodku penitencjarnym?
Habryło: Jako młoda osoba próbowałam w życiu różnych zajęć i to one doprowadziły mnie do szkoły trenerskiej, gdzie poznałam Edwarda, a on po pewnym czasie – wiedziony swoją wizją rozwoju fundacji jako przestrzeni interdyscyplinarnej współpracy – zaproponował mi dołączenie do zespołu. Zaufałam mu, że wie, co robi, i moje doświadczenia mogą się okazać przydatne, że mogę tę Pomostową drużynę wzmocnić.
Czy w domu, gdzie mieszkają sami faceci, płeć ma znaczenie?
Habryło: Oczywiście. Nasza seksualność nie jest czymś niewidzialnym w polu pracy z podopiecznymi. Przecież oni na nas patrzą nie tylko przez pryzmat naszych kompetencji zawodowych, ale odbierają nas po prostu jako kobiety, które są atrakcyjne, z którymi są w stanie nawiązać jakąś bliską relację emocjonalną, którym zaczynają ufać. Zdarza się, że się zakochują.
I co wtedy?
Habryło: My sami, jako kadra, musimy to zauważyć i zaakceptować – takie rzeczy zwyczajnie się dzieją. Po to mamy superwizję i zebrania kliniczne, żeby to wyłapywać i – co jeszcze istotniejsze – umieć o tym rozmawiać w zespole. Potem przychodzi czas na rozmowy indywidualne z samym zainteresowanym, ponazywanie sobie tego, co on czuje, jasne zdefiniowanie naszej relacji – to jest także część tej pracy.
Szeliga: W takich sytuacjach działamy wielopłaszczyznowo. Dla sporej części naszych podopiecznych to jest pierwsze w życiu doświadczenie pozytywnej relacji z kobietą, bo na przykład w ich domu mama była przemocowa i nie zaznali nigdy bliskości. Dlatego ważne jest, żeby zespół był damsko-męski, bo pozwala to na nawiązanie przyjaznej relacji z kobietą. To zróżnicowanie płciowe kadry samo w sobie jest już elementem korekcyjnym. Podobnie jak fakt, że specjalista otwarcie i bez podchodów rozmawia z podopiecznym o jego uczuciach, uczy go nazywania swoich emocji.
Habryło: Fundamentalna w pracy w tym miejscu jest świadomość roli, w jakiej się występuje. Każdy członek naszego zespołu jest w ośrodku w roli specjalisty readaptacji, a nie koleżanki lub kolegi. To wymaga od niej lub niego kontroli i uważnego zawiadywania kontaktem z podopiecznym w każdej sytuacji – niezależnie, czy jest to wspólne gotowanie, warsztat grupowy czy gra w planszówki. My to określamy byciem w postawie korekcyjnej.
To nie jest raczej praca dla każdego. Jaka kompetencja jest tutaj najważniejsza?
Szeliga: Umiejętność stawiania granic i trzymania cały czas ręki na pulsie, żeby nikomu nie pozwolić ich przekraczać. A także wytrzymałość na ciągłe konfrontacje, czasem nawet dwadzieścia razy na dobę, gdy podopieczny na różne sposoby próbuje nami manipulować, bo taki model adaptacyjny z więzienia powiela w stosunkach z nami. Musimy być gotowi w każdej chwili takie zachowania rozbrajać, jasno nazywać to, co on robi. A czasem to są naprawdę silne osobowości i te konfrontacje do lekkich nie należą.
Habryło: Istotna jest też elastyczność i otwartość na zmiany wynikające z różnych faz procesu grupowego. Innego rodzaju interwencji wymaga praca z grupą w pierwszej fazie, gdy dopiero zawiązują się relacje, a innego po paru miesiącach, gdy już można przenosić odpowiedzialność coraz bardziej na grupę. To bywa intelektualnie i poznawczo bardzo absorbujące i trzeba być otwartym na uczenie się, bo tu nie ma prostych recept i każda sytuacja może mieć milion wariantów.
Szeliga: To jest praca, która wymaga ciągłego zaangażowania i świadomości, co się w całym domu dzieje. Trzeba wiedzieć, na jakim etapie jest każdy z podopiecznych i jak funkcjonuje grupa jako całość. Jeśli na samym początku pobytu w ośrodku podopieczny wróci pijany – a na naszym terenie obowiązuje zakaz picia alkoholu – to nie można wymagać od grupy, żeby to udźwignęła. Ale już po paru miesiącach kadra nie musi interweniować, tylko może powiedzieć: „Idź do szefa ochrony, on się tobą zajmie”.
A co on może zrobić?
Szeliga: Szef ochrony ma obowiązek usunąć z ośrodka tę osobę. Wszystko odbywa się zgodnie z zasadami, które każdy podopieczny zaakceptował, podpisując z nami na wstępie kontrakt. To mieszkańcy zarządzają tym miejscem, a my jesteśmy od obserwowania, jak sobie z danymi doświadczeniami radzą, czy potrzebują wsparcia. Nie odsuwamy od nich przykrych konsekwencji ich decyzji, bo przede wszystkim chcemy, żeby wzięli w swoje ręce odpowiedzialność za własne życie.
Karolina Habryło – wiceprezeska zarządu Fundacji „Pomost”, specjalistka readaptacji. Studentka psychologii SWPS, absolwentka wiedzy o teatrze UJ, Holistycznej Szkoły Trenerów, studiów podyplomowych z przygotowania pedagogicznego AHE, trenerka diagnozowania i wdrażania innowacyjnych narzędzi optymalizujących readaptację byłych więźniów. Animatorka z długoletnim doświadczeniem w tworzeniu warsztatów edukacyjnych.
Edward Szeliga – fundator i założyciel Fundacji „Pomost”, obecnie dyrektor prowadzonego przez nią ośrodka readaptacyjnego, prezes zarządu Fundacji i inicjator jej działań, specjalista readaptacji. Certyfikowany terapeuta uzależnień, trener diagnozowania i wdrażania innowacyjnych narzędzi optymalizujących readaptację byłych więźniów, holistyczny trener procesu grupowego, streetworker. Więcej informacji o Fundacji „Pomost”: www.fundacja-pomost.pl.
Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź” zima 2021 jako część bloku tematycznego „Co po zbrodni i karze?”.
Pozostałe teksty bloku:
„Czy kara może być lekarstwem?”, Michał Królikowski w rozmowie z Ewą Buczek
Tomasz Snarski, „Pomiędzy sprawiedliwością, resocjalizacją a miłosierdziem”
Ks. Andrzej Draguła, „Po wyroku. Cztery historie o powrocie”