W Kościele powtarzany jest frazes o ufaniu Bogu, a nie człowiekowi. Rzadko jednak występuje on w postaci: „Dzieci/studenci/wierni, uważajcie na księży, bo mogą nadużywać swojej władzy”.
„Dominikańska recydywa” – reportaż Pauliny Guzik
W sprawie o. Pawła M., dominikanina, który dopuścił się gwałtów i przemocy – podobnie jak wcześniej Jeana Vaniera – powraca pytanie: jak to możliwe, że do tego dochodziło, że tyle osób w duszpasterstwie widziało nadużycia, absurdalną teologię i mistykę niemającą nic wspólnego z nauczaniem Kościoła, i nikt nie reagował?
Przecież – mówi się – na pierwszy rzut oka widać, że „oczyszczanie penisem” albo skórzanym pasem na gołe ciało – to nie jest chrześcijaństwo. To nie jest zgodne z katolicką etyką. Oczywiście, że nie jest. Może i na pierwszy rzut oka to widać. Tyle że nic z tego nie wynika.
Aby grającej na emocjach perswazji „mistrza” i wzajemnemu naciskowi we wspólnocie przeciwstawić nauczanie Kościoła, trzeba czasem naprawdę być duchowym herosem lub samotnikiem
Cała sprawa wskazuje na zjawisko psychologiczne i społeczne, o którym czasem się zapomina. Pomijam kwestie całkowicie podstawowe, takie jak doktrynalny odjazd o. Pawła M. i jego mistrza o. Marie-Dominique Philippe’a, który robił podobne rzeczy we Francji (wspomina o tym Tomasz Rowiński w „Christianitas” czy Sebastian Duda w „Więzi”). Pomijam już kwestię sprawności manipulacyjnej i przemocowej zręczności „liderów”, która sprawia, że w sektę potrafią zaplątać się rozsądni ludzie.
Jest inna istotna rzecz. Wydaje się nam często, że katolik czy chrześcijanin to ktoś, kto ma w sercu wyryte Dekalog i nauczanie Kościoła, porównuje niemal matematycznie „lidera” z tym wyrytym wzorcem, i jak coś nie gra, to odrzuca „lidera”.
Otóż nie – wyznawanie danej religii czy idei to w praktyce przede wszystkim zaufanie mistrzom i podążanie za nimi. Tak to działa, choć może ideał jest inny. Tej samej osobie, która zaufała o. Pawłowi, Dekalog i zasady etyki przekazywał kiedyś inny mistrz, któremu zaufała. Słowo przeciwko słowu, mistrz przeciw mistrzowi (zwłaszcza że o. Paweł i podobne postaci starają się pokazać i wmówić, że to właśnie jest kontynuacja tego, czego osoba krzywdzona uczyła się na lekcji religii).
Tak, wiadomo, że każdy odruchowo powie, że przecież w Kościele uczy się, że „mamy ufać Bogu, a nie człowiekowi”. Tyle tylko, że Bóg nie objawia się nikomu fizycznie, a „w jego imieniu” mówią kolejni mistrzowie. Do mistrzów dochodzi cała wspólnota, która przecież mistrza słucha. Bez wspólnoty człowiek zostaje sam albo musi szukać innej, a to jest trudne. Aby grającej na emocjach perswazji „mistrza” i wzajemnemu naciskowi we wspólnocie przeciwstawić jakieś papierowe zapisy (tu: nauczanie Kościoła), trzeba czasem naprawdę być duchowym herosem lub samotnikiem.
Mimo że powtarzany jest frazes o ufaniu Bogu, a nie człowiekowi, to jakoś rzadko występuje on w postaci: „Dzieci/studenci/wierni, uważajcie na księży, bo mogą nadużywać swojej władzy”.
Owszem, mówi się, że uważać trzeba, ale na zagrożenia „ze świata” – ideologię LGBT, Owsiaka, jogę, muzykę rockową, Harry’ego Pottera, Hello Kitty i nie wiadomo co jeszcze. Ale kapłanów czy zakonników na tyle odważnych, by uodparniali swoich wychowanków na zagrożenie płynące ze środka Kościoła, od ich współbraci – jakoś wielu nie widziałem, jeśli w ogóle.
Tekst pierwotnie ukazał się na Facebooku. Tytuł od redakcji
Przeczytaj też: Po sprawie dominikanów zacznijmy budować bezpieczniejszy Kościół
Duszpasterza wiarygodnego można rozpoznać po tym, czy zatrzymuje ludzi dla siebie(czuje się ich właścicielem) czy „uruchamia ludzi” do zaangażowania w Kościele. Często ludzie z dominikańskich duszpasterstw nie odnajdują się w zwykłych parafiach, uważają się za kogoś bardziej.. . A przecież solidne duszpasterstwo powinno uczyć odpowiedzialności za Kościół gdziekolwiek człowiek się znajdzie. Gwiazdorstwo dszpasterza „produkuje” może gwiazdorskich wychowanków dla których zwykła parafia to obciach.