Zima 2024, nr 4

Zamów

Ks. Grzegorz Strzelczyk: Celebrowanie relacji, nie instytucji

Ks. Grzegorz Strzelczyk, 2016. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

W parafii chodzi o zbudowanie różnych interfejsów do chrześcijaństwa. Dla jednych to będą tradycyjne nabożeństwa. Dla drugich – szansa, że w parafii mogą zostać wysłuchani. A dla trzecich – otwarty kościół, gdzie można przyjść na medytację, nawet jeśli się nie jest chrześcijaninem.

Zbigniew Nosowski: W Twojej ubiegłorocznej książce Krótki przewodnik po duchowości wspólnoty znalazłem bardzo przekonującą argumentację, że we współczesnej kulturze obok mocnego nurtu indywidualistycznego (a może w głębi, pod nim?) istnieje też mnóstwo niewidocznych powiązań i zależności. Piszesz: „żyjemy w gigantycznym paradoksie – potrafimy trwać w przekonaniu o osobistej autonomii i niezależności, podczas gdy prawie we wszystkim od wszystkich zależymy. I to globalnie”. Może idą lepsze czasy dla myślenia o relacjach?

Ks. Grzegorz Strzelczyk: Chyba w żadnej jeszcze epoce w dziejach ludzkości zglobalizowanie zależności nie było tak silne i jednocześnie tak zanonimizowane. Wystarczy uświadomić sobie, skąd pochodzą rzeczy, które składają się na nasze smartfony. Ile kilometrów te elementy muszą przemierzyć, przez ile rąk przejść – aby stać się dla nas przedmiotem codziennego użytku.

Widać, jak bardzo my w Europie zależymy od jakichś ludzi w Afryce, wykopujących tam minerały, z których pochodzi lit niezbędny do telefonicznych akumulatorów. Zależymy też od jakichś ludzi z Chin, Indii czy Bangladeszu, którzy produkują nasze ubrania. Zależymy od jakichś Skandynawów, jeśli chodzi o drewno na papier.

Znamienne jest to „jakichś”…

Bo to wszystko jest zanonimizowane. Zanika kontakt z drugim człowiekiem. Nie znamy tych ludzi, nie widzimy tych powiązań. Dawniej, gdy potrzebowałeś nową podkowę, to szedłeś do kowala i z nim rozmawiałeś. Dzisiaj idziemy do supermarketu i mamy na końcu kasę automatyczną. W całym procesie nabywania przedmiotów możemy tam w ogóle nie wchodzić w interakcję z człowiekiem.

Czyli rzeczy przestały być katalizatorami relacji. Kiedyś wymuszały pewne interakcje społeczne. A dziś można w zasadzie nie wychodzić z domu, by mieć zaspokojone podstawowe potrzeby. Wszystko będzie dostarczone pod drzwi. Nie trzeba spotkania z osobą.

A kluczowe znaczenie ma tu fakt, że choć tak wielu ludzi jest zaangażowanych w stworzenie mojego smartfonu, to ja nie znam ich z twarzy. W starożytności nawet gdy ktoś miał niewolników, to miał ich dotykalnie, miał z nimi fizyczny kontakt. Wiedział, że ich ma. A my dzisiaj mamy niewolników i nawet o tym nie wiemy. Bo przecież wydobywanie metali ziem rzadkich w Afryce odbywa się często w warunkach iście niewolniczych. Ale my tego nie widzimy, nie znamy ich twarzy, więc nawet nie odczuwamy dyskomfortu.

Taka sytuacja rodzi gigantyczne wyzwanie dla kultury, która przestaje być kulturą solidarności. Bo z kim właściwie ja mam być solidarny, skoro nie widzę tej twarzy?

Jak to się przekłada na nastawienie, z którym ludzie przychodzą do kościoła? Albo: nie przychodzą, może z tego właśnie powodu?

Jeśli nie mają dobrego doświadczenia wspólnotowego, to przychodzą do kościoła zupełnie indywidualistycznie albo przestają przychodzić w ogóle – bo im to nie zaspokaja żadnej potrzeby. I wcale się nie dziwię. Przecież na swoje tęsknoty za duchowością mogą znaleźć odpowiedź indywidualnie, a potrzeby więzi wspólnotowych w polskich warunkach przeciętna parafia im nie zaspokoi.

Parafia jest po to, żeby można było doświadczyć bycia Kościołem. A ksiądz jest od stworzenia warunków, żeby ludzie spotkali Boga w konkretnej wspólnocie

Ks. Grzegorz Strzelczyk

Udostępnij tekst

W takiej sytuacji ludzie zadają sobie pytanie: po co? Zadają je także w odniesieniu do chodzenia do kościoła. Po co ja to robię? Idę na 45 minut. Jakiś gość coś gada. Nie do końca rozumiem, o co mu chodzi. Obok mnie są jacyś ludzie, którzy patrzą na mnie z byka albo w ogóle nie zauważają mojej obecności. No to lepiej, żebym sobie poszedł do parku i spróbował pochodzić w obecności Bożej. Przynajmniej nikt mi nie będzie w tym przeszkadzał.

Z tym mierzymy się dzisiaj jako Kościół. No bo jak przejść z poziomu „ten drugi w kościele mi jakoś przeszkadza” do poziomu „Chrystus jest obecny w tej wspólnocie”?

Nie da się do tego przekonać intelektualnie. Co najwyżej można tego doświadczyć.

I wtedy dopiero można zrozumieć, że przychodzę do kościoła nie tylko ze względu na moją duchowość indywidualną, moją prywatną relację z Bogiem – ale jestem tu ze względu na to, że jestem Kościołem. I chcę to przeżyć z braćmi i siostrami.

Jeśli przychodzę tylko dla osobistej duchowości, to drugi człowiek rzeczywiście często jest mi przeszkodą w skupieniu. Bo ktoś ma akurat katar i będzie kichać. A inny ma dzieci biegające po kościele. Ale przecież w znoszeniu tego wyraża się miłość.

Gdy się to dostrzeże, jest szansa odkrycia, że liturgia nie jest w pierwszym rzędzie po to, by oddawać cześć Bogu, bo On jej nie potrzebuje. Liturgia jest po to, żebyśmy my przeżyli, że On nam daje siebie, a dając nam siebie, tworzy z nas jedno Ciało. Przy takim podejściu już nie oczekujemy od drugiego człowieka, żeby nam nie przeszkadzał. Bo przecież ja mam być z tym człowiekiem, a on ze mną – tacy, jacy jesteśmy, z naszymi słabościami, katarami i rozbieganymi dziećmi. Możemy być razem w tym, co wzajemnie przeżywamy.

Tak rozumiana liturgia może się w prosty sposób rozciągnąć na przeżywanie codzienności. Bo taka sama cierpliwa, miłosna uważność na potrzeby innych ma być osią naszego życia. Taki sposób przeżywania liturgii jest odbiciem istoty Kościoła. I do niego trzeba ludzi prowadzić.

I dlatego mówisz, że we wspólnocie Kościoła – zwłaszcza na dole, w parafii – jest miejsce i na celebrację wiary, i na celebrację relacji. Celebracja wiary to, wiadomo: kult, liturgia, nabożeństwa. A co to takiego celebracja relacji?

Właściwie celebracja wiary też jest celebracją relacji, chodzi mi jedynie o odróżnienie wymiaru horyzontalnego od wertykalnego. Celebracja wiary jest wymiarem pionowym, absolutnie fundamentalnym. Ma to nas prowadzić do góry, ku Bogu. Temu służą liturgia i wszelkie nabożeństwa. Natomiast celebracja relacji to przeżywanie więzi wspólnotowych.

Powinno się to wyrażać także w liturgii: że jesteśmy tu jako wspólnota, jako konkretne osoby i celebrujemy to, że jesteśmy Ciałem Chrystusa – przeżywamy to i cieszymy się tym. Następnie ta celebracja relacji ma się przeciągać na życie, żeby świętować też więzi wspólnotowe w parafii.

A może celebrowanie relacji to tylko metoda duszpasterska, sposób łowienia kolejnych duszyczek?

Nie, to właśnie nie jest metoda. To wręcz jest istota sprawy. No bo przecież doświadczenie nieba, które antycypujemy w liturgii, będzie polegało na niezwykłej intensywności relacji – zarówno z Bogiem, jak i z bliźnimi.

Pewnie puryści liturgiczni powiedzą, że w haśle „celebrowanie relacji” jest ryzyko celebrowania samych siebie nawzajem. Te słynne duszpasterskie towarzystwa wzajemnej adoracji…

Owszem, dlatego właśnie powtarzam, że celebracja relacji horyzontalnych ma być konsekwencją wymiaru wertykalnego. Czyli że jesteśmy tam przede wszystkim ze względu na relację z Bogiem, a w tym Bogu odkrywamy bliźniego.

Gdy poczytamy mistyków, znajdziemy tam takie właśnie podejście. Im głębiej wchodzą oni w osobiste doświadczenie Boga, tym wyraźniej widzą Jego stworzenia. I nie chcą od tego uciekać. Wręcz nie mogą od tego uciekać, jeżeli chcą widzieć Boga. Analogicznie, celebrując Eucharystię, nie mogę uciekać od wspólnoty, która ze mną przeżywa to wydarzenie. W centrum jest Chrystus, ale w Nim albo przez Niego widzę wspólnotę. I tak jestem widziany.

Zatem celebrowanie relacji objawia to, czym jest Kościół w swej istocie?

Nawet więcej, niż objawia. „Objawia” to odwołanie bardziej do sfery poznawczej. Ja bym raczej powiedział, że Kościół się uobecnia przez celebrowanie relacji. W relacjach i poprzez nie Kościół staje się szczególnie intensywnie obecny tu i teraz jako Ciało Chrystusa.

Celebracja relacji jest też po to, żeby sobie uświadomić, że jesteśmy Kościołem. Pozornie widzimy zwykłą ludzką wspólnotę – a w niej jest Kościół.

Wiem, że piszesz teraz podręcznik do eklezjologii, czyli wykład teologii Kościoła. Czy będzie tam dużo o relacjach?

Uwaga, spoiler (śmiech)! Tak, będę pisał o relacjach, choć właściwie jest to bardziej kwestia antropologii. Ludzka relacyjność wynika przecież ze stworzenia, nie jest chrześcijańską specyfiką. Ale w pisaniu o Kościele muszę przyjąć pewną antropologię, bo Kościół w zasadzie jest realizacją tego, czym jest człowieczeństwo.

Tylko jak to pokazać dzisiaj młodym ludziom? Wiesz przecież doskonale, że polska młodzież laicyzuje się w tempie aktualnie najszybszym w Europie.

Nie mam cudownej recepty. Stawiałbym przede wszystkim na dobre doświadczenie wspólnotowe. Młodzi ludzie nie przyjdą do Kościoła jako struktury, instytucji, autorytetu, bo to ich nie interesuje, a przyjść mogą ze względu na coś, co uznają za ważne. Wiara to sprawa mocno abstrakcyjna, gdy się ma 15 lat. Może ich natomiast zainteresować doświadczenie wspólnoty. To coś konkretnego.

Innych może pociągnie to, że zajmujemy się ubogimi. Może odkryją, że ta fajna wspólnota jest, jaka jest, ze względu na wartości, które wyznaje. A za tymi wartościami jest Chrystus, w którego wierzymy.

Niektórzy duszpasterze odpowiedzą Ci, że to działało, jak my byliśmy młodzi, ale teraz już nie działa.

A jeśli problem polega na tym, że oni oczekują tłumów? A dziś być może wchodzimy w taką epokę, w której chrześcijaństwo będzie jedną z możliwych opcji odnajdywania się w świecie i będzie opcją mniejszościową? Dlatego jeśli na przykład w parafii jest 200 młodych osób, to niech duszpasterz będzie szczęśliwy, gdy zgromadzi dziesiątkę z nich.

Czy istnieją – odwołuję się do Twojego doświadczenia teologicznego i proboszczowskiego – jakieś dobre modele współczesnej parafii wspólnotowej? Kiedyś powszechnie uważało się za przyszłościowy model parafii jako wspólnoty wspólnot, promowany przez ks. Franciszka Blachnickiego. A obecnie?

Ja akurat jestem bardzo sceptyczny wobec podejścia uznającego, że ma wspaniały model, który należy tylko odpowiednio wdrażać w poszczególnych parafiach. To nie ma szans zadziałać, moim zdaniem. Dlatego że różnice społeczne, demograficzne czy logistyczne pomiędzy parafiami są gigantyczne. Trzeba być raczej elastycznym, uważnym na realia, niż trzymać się określonych modeli.

Oczywiście w idei wspólnoty wspólnot są absolutnie aktualne intuicje: że trzeba ludzi formować do dojrzałej wiary; że ci, którzy są nieco dalej w drodze, powinni być liderami dla tych, co dopiero na nią wchodzą; że parafia jest zbyt duża, aby była jednym podmiotem formacyjnym, więc muszą to zadanie przejąć mniejsze grupy, które się potem wiążą z różnymi duchowościami, wrażliwościami, sytuacjami życiowymi. I to te grupy mają być miejscem konkretnego celebrowania relacji, o którym mówimy.

Mimo tych zalet nie można przyjąć, że model parafii jako wspólnoty wspólnot ma być powszechnie obowiązujący. Bo jeśli na przykład w jakiejś parafii w ogóle małych wspólnot nie ma, to nie można zaczynać od tworzenia ich na siłę, tylko od analizy, dlaczego ich nie ma, co się takiego wcześniej wydarzyło. I wtedy trzeba zacząć od towarzyszenia ludziom w ich aktualnej sytuacji.

Czyli Twój sprzeciw dotyczy nie modeli jako takich, tylko traktowania ich jako uniwersalne i pasujące do każdej rzeczywistości?

Tak. Dotyczy on również pytania, który z nich jest najlepszy. Bo na przykład na różnych etapach historii danej parafii, z bardzo wielu powodów, w konkretnym miejscu jakiś model może być akurat przydatny lub nie. Przecież modele parafii są w istocie diagnozami pewnej sytuacji i próbą odpowiedzi na to, jak do tej sytuacji się odnieść.

Dziś o wiele bardziej potrzebna jest duszpasterska czujność i elastyczność. Jest w naukach o zarządzaniu rozróżnienie na cele strategiczne i cele operacyjne. W przypadku parafii celem strategicznym, takim obecnym na horyzoncie, jest to, żeby były w niej dobre relacje – w tym znaczeniu, o jakim mówimy. Ale w wymiarze operacyjnym do tego trzeba dochodzić stopniowo. Sposób działania będzie zależny od wielu czynników. Nie ma jednego uniwersalnego modelu.

Jestem informatykiem z pierwszego wykształcenia, więc lubię gry. I wiem, że w grach RPG często główna postać ma plecak, w którym znajdują się różne rzeczy, i w zależności od potrzeb sięga do tego plecaka, by wyjąć odpowiednie narzędzie. Trochę podobnie jest z modelami parafii. Znamy horyzont, jest on w miarę dobrze opisany teologicznie. I trzeba szukać odpowiednich narzędzi pasujących do konkretnej sytuacji.

Czy w Polsce teologia pastoralna radzi sobie z tymi wyzwaniami?

Mam w tej sprawie pogląd radykalny. Moim zdaniem teologia pastoralna bardziej nam w tym przeszkadza, niż pomaga. Bo mnie wydaje się, że tam ciągle jest próba budowania jakiejś teorii duszpasterstwa, do której potem dostosowuje się praktykę – takie narzędziowe myślenie o Kościele.

Uważam więc – i tu bardzo narażę się kolegom pastoralistom – że w seminarium duchownym lepiej by było, gdybyśmy godziny poświęcone teologii pastoralnej przeznaczyli na intensywną pracę z klerykami nad duchowością, umiejętnością towarzyszenia indywidualnego i umiejętnościami interpersonalnymi. Byłby z tego znacznie większy pożytek. Nauczylibyśmy ich lepiej elastyczności, reagowania w miarę odczytywanych potrzeb.

Budowanie relacji to nie metoda łowienia dusz ani troska o to, żeby było po ludzku fajnie. To także objawianie istoty Kościoła i jej realizacja

Ks. Grzegorz Strzelczyk

Udostępnij tekst

Wykłady z teologii pastoralnej to czasem nawet nie są dzieje duszpasterstwa, tylko dzieje tej dyscypliny. Zupełnie to nieprzydatne w praktyce duszpasterskiej. Gdybym sam zamiast wykładów z historii teologii pastoralnej miał w seminarium na przykład zajęcia poświęcone treningowi interpersonalnemu, to nie musiałbym się potem pewnych rzeczy uczyć „na ludziach”. Będzie oczywiście miliard argumentów, żeby moją opinię skontestować. Jestem tego świadom, ale będę skłonny bronić swego stanowiska.

Podam Ci pewien przykład. Kiedy niedawno reformowano ratio studiorum, czyli program nauczania w seminariach duchownych, było sporo zamieszania, bo trzeba było trochę zredukować liczbę godzin zajęć w stosunku do tego szaleństwa, które było dotąd. No i największe oburzenie, że w ogóle będzie koniec Kościoła na skutek tych zmian, przyszło ze strony… muzyków kościelnych. Przy całym szacunku dla muzyki kościelnej Objawienie właściwie nic nie mówi na temat muzyki w liturgii. A akurat muzyki jest w studiach teologicznych kilkakrotnie więcej niż eklezjologii. Słabo wiemy, czym jest Kościół w planie Bożym, ale dobrze wiemy, jak Mu śpiewać wypada. Pytam zatem: jak my mamy priorytety poukładane?

Twoja książka Po co Kościół, wydana kilka lat temu w Wydawnictwie „Więź”, bardzo wnikliwie porządkuje te priorytety w myśleniu o Kościele. Wychodzisz od soborowej tezy, że ma on być sakramentem zbawienia i sakramentem jedności całego rodzaju ludzkiego; sakramentem, czyli czytelnym znakiem i skutecznym narzędziem. Z tego wynikają kolejne kroki w rozumowaniu. A jak byś odpowiedział na pytanie: po co parafia?

Parafia jest po to, żeby można było doświadczyć bycia Kościołem. I żeby można było żyć tym, że się jest Kościołem, czyli Ciałem Chrystusa. A to pociąga za sobą, po pierwsze, świadomość tego, że ja mam w tej wspólnocie dojrzewać w mojej wierze, ale nie robię tego samemu, tylko z innymi, którzy w czymś mi służą pomocą, a w czymś ja im służę pomocą.

Parafie istnieją ze względu na to, że diecezje są za duże i nie ma bezpośredniej możliwości doświadczenia Kościoła lokalnego w całości, czyli z biskupem. W związku z tym mamy doprowadzić do parafialnego doświadczenia żywego Kościoła – do sytuacji, w której w ramach parafii występuje skonkretyzowane i zglobalizowane doświadczenie troski wzajemnej. Zglobalizowane nie w sensie światowej globalizacji, tylko lokalnie, dotyczące jak największej liczby osób. To one powinny mieć szansę doświadczyć tego, jak cudownie jest zatroszczyć się o innych i doświadczyć od innych troski. I że w tym Chrystus do nas przychodzi.

Ktoś powie, że relacje są tylko po ludzku fajne – ale to jest przecież także objawienie istoty Kościoła i jej realizacja. I to jest moim zdaniem absolutny priorytet.

To my sami jako księża musimy odpalić minę pod systemem klerykalnym i wystrzelić raz na zawsze w kosmos wszystkie dyskursy typu „Wasza Wielebność”, które są objawami celebrowania instytucji

Ks. Grzegorz Strzelczyk

Udostępnij tekst

Formy wyrażania tej troski zależą od tego, jakie są faktyczne potrzeby ludzi w danej wspólnocie. Inaczej to będzie wyglądało w parafii, która się starzeje, bo akurat jest tam blokowisko zbudowane ileś lat temu i w związku z tym średnia wieku parafian wynosi 65+. A inaczej w parafii, gdzie dominuje świeża deweloperka i mieszkają ludzie, którzy się zjechali z różnych stron, którzy jeszcze w ogóle nie mają odruchu odnoszenia się do siebie nawzajem. Są to po prostu bardzo różne realia.

Ale jeżeli uzgodnimy, że mamy się wspólnie doprowadzić do doświadczenia miłości Chrystusa, ujawniającej się w postaci wzajemnej troski – to formy się znajdą.

A po co jest ksiądz?

Na pewno nie chodzi o to, żeby był liderem wszystkich działań. Ksiądz jest od stworzenia warunków, żeby ludzie spotkali Boga w konkretnej wspólnocie. I ma się troszczyć, żeby ta wspólnota nosiła pewne określone cechy katolickości. Ale najważniejsze jest to, że funkcją księdza nie jest objawianie czegoś, lecz odpowiednie zorganizowanie wspólnoty, żeby mogła ona doświadczyć tego, czym jest istota wiary. To wymaga również miejsca i czasu, np. żeby deszcz na głowę nie padał.

Jeszcze parę miesięcy temu byłeś także proboszczem pod lasem, w Tychach. Od czego tam zacząłeś?

Od otwarcia drzwi. Bo zasada fundamentalna według mnie to skracanie dystansu. Choćby otwarcie drzwi probostwa. Otwarcie tych wszystkich przestrzeni, które mamy, żeby ludzie mogli z nich swobodnie korzystać. Urządzenie ich tak, żeby były zapraszające.

Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłem, gdy zostałem proboszczem, było ustawienie przed kancelarią parafialną takiego kącika z sofami, półką na książki i cukierkami, żeby ludziom było przytulniej w poczekalni. Dla dzieci była skrzynka z zabawkami, jakieś łamigłówki itp. No i czasem mamy narzekały, że dzieci nie chcą z tej kancelarii wychodzić, bo się świetnie bawią…

To sprawa anegdotyczna, ale w istocie chodziło mi o to, żeby ludzie czuli się w budynkach parafialnych jak u siebie, no bo oni są u siebie, to przecież powstało z ich pieniędzy. Szerzej patrząc: owszem, mamy całą tę kościelną instytucję, ale nie powinniśmy jej celebrować. W Kościele nie powinno być miejsca na celebrację instytucji.

Jeżeli mówimy o doświadczeniu wspólnotowym, to trzeba dopuścić ludzi do siebie. I zwykle w polskich warunkach najpierw muszą to zrobić duszpasterze. Bez tego jakiekolwiek gadanie o wspólnotowości jest niewiarygodne. U nas w Tychach parafianie aktywnie zaangażowani mieli po prostu kody do drzwi wejściowych i mogli wejść choćby do kuchni na probostwie i zrobić tam sobie kawę. Ale sporo czasu zeszło, zanim nabrali takiej odwagi.

To my sami jako księża musimy odpalić minę pod systemem klerykalnym i wystrzelić raz na zawsze w kosmos wszystkie dyskursy typu „Wasza Wielebność”, które są objawami celebrowania instytucji. Jakoś mi się wydaje, że tego nie będzie w Królestwie Niebieskim!

Jaki wpływ ma na polskie parafie szerszy kontekst eklezjalny, zwłaszcza opisywany wielokrotnie na naszych łamach proces wyczerpywania się kulturowych wzorców religijności oraz rozsypywania się dotychczasowych struktur i modeli kościelności? Chyba wzrasta ryzyko, że wspólnota może zostać przysypana gruzami instytucji?

Na Śląsku zdarza się, że w sytuacjach szkód górniczych budynki, które tam stoją, są opasywane obręczami stalowymi. To się nazywa ankrowanie – mocowane są solidne kotwy, co ma służyć temu, żeby ten budynek się nie rozpadł. Ale to działa zwykle tylko do pewnego momentu.

Współcześnie w Kościele jesteśmy, mam wrażenie, w takim miejscu, że już dość długo funkcjonowaliśmy na „zaankrowaniu”. Zakotwione było wszystko i jakoś ten budynek stał, choć pod spodem działy się cały czas te różne ruchy. Ale teraz nam strzeliły kotwy. Co więcej, wielu ludzi nie chce tego widzieć. No bo to wszystko jeszcze jakoś stoi…

Kiedyś byłem u jednego z proboszczów, któremu rozpadało się probostwo właśnie na skutek szkód górniczych. Ten budynek był już właściwie do rozbiórki – frontowa ściana odchyliła się na tyle, że w ścianach bocznych były szerokie pęknięcia. Rękę można było wsadzić. A ten proboszcz po prostu wpuścił piankę w te szczeliny, żeby mu nie wiało, i sobie mieszkał w domu z odpadającym frontem. Ale jednocześnie zdobywał środki na budowę nowego.

Sytuacja struktur kościelnych dzisiaj jest dość podobna – próbujemy izolować rozmaite pęknięcia, zamiast wyjść z budynku i zacząć budować obok nowy. Albo przynajmniej intensywnie zdobywać nań środki.

Bardzo ciekawa metafora. Ale nasz wspólny przyjaciel Andrzej Draguła powiedziałby, że w tym obrazie nie mieszczą się ci, którzy nadal szczerze chcą, żeby były nabożeństwa, procesje i sztandary. Że o nich nie można zapominać. Że nie można myśleć tylko o przyszłości, o tym, co nowe, zapominając o tym, co dzisiaj.

Ależ nie zapominam. Dlatego właśnie mówię nieraz o potrzebie parafii dwóch prędkości czy nawet wielu prędkości. Bo przecież doświadczeniem podstawowym w większości parafii jest zróżnicowanie. Dlatego mówiłem wcześniej, że jeden model nie zadziała.

Jeśli mamy ludzi bardzo przywiązanych do tradycyjnego duszpasterstwa w stylu prymasa Wyszyńskiego, to troska wzajemna oznacza, że trzeba im to umożliwić. Ale są też tacy, którzy potrzebują indywidualnej pogłębionej duchowości, np. ze względu na swoją pracę. Niektórzy chcą przychodzić tylko, żeby w ciszy adorować Najświętszy Sakrament, więc trzeba im dać taką szansę.

A jeszcze inni mają potrzebę zrozumienia swojej wiary, bo nagle się obudzili, mając 40 lat, że dzieci stawiają im pytania dotyczące wiary, które oni sami sobie kiedyś stawiali, ale wtedy nie znaleźli na nie odpowiedzi i teraz nie wiedzą, co odpowiadać. Tacy potrzebują wsparcia bardziej intelektualnego, a to jest zupełnie inna dynamika.

Można powiedzieć, że w parafii chodzi o zbudowanie różnych interfejsów do chrześcijaństwa. Bo różni ludzie będą potrzebowali różnych form bycia i zaangażowania. Dla jednych tym interfejsem będą tradycyjne nabożeństwa. Dla drugich – szansa, że w parafii mogą zostać wysłuchani, bo ktoś dyżuruje i można do niego przyjść porozmawiać. A dla trzecich ważne będzie to, że kościół jest otwarty i można tam sobie przyjść na medytację, nawet jeśli się nie jest chrześcijaninem – po prostu dlatego, że akurat kościelna przestrzeń jest dobrze zorganizowana pod osobiste rozważania duchowe.

Jest też cała przestrzeń kultury. Mamy w nie tak dawnej polskiej historii doświadczenie, że wspaniale, inkluzywnie w Kościele działało spotkanie ze światem kultury. Ale potem – zamiast przedłużyć to doświadczenie, zamiast dobudowywać kolejne przedsionki – zaczęliśmy dokonywać oceny jakoby doktrynalnej i wykluczać.

Obecnie duża trudność, jeżeli chodzi o podejście duszpasterskie w parafii, polega na tym, że trzeba funkcjonować na tych różnych prędkościach, a jednocześnie tworzyć jakieś doświadczenie wspólnotowe wyższego rzędu, czyli zbierać wszystkich razem wokół jakichś celów czy inicjatyw. Eucharystia może nie wystarczyć. Czyli oprócz tych platform podstawowych niezbędne są jakieś skrośne doświadczenia, w których te grupy mogą się spotkać i być wspólnie.

W roboczych ustaleniach redakcyjnych opatrzyliśmy blok religijny tego numeru „Więzi” hasłem „Kościół to relacje”. Ile jest uproszczenia – zdaniem teologa dogmatyka – w stwierdzeniu, że Kościół to relacje? Że relacja człowieka z Bogiem (i to takim Bogiem, który jest wspólnotą osób) + relacje ludzi między sobą + wspólne relacje ludzi z Bogiem + wychodzenie do innych z miłością i Dobrą Nowiną = sakrament jedności?

Wesprzyj Więź

Właściwie mogę powiedzieć: i kropka! Tylko jedną rzecz bym tu dopowiedział teologicznie, wychodząc od intuicji związanych z opisaniem Boga w chrześcijaństwie. Otóż Objawienie doprowadza nas do uświadomienia sobie, że relacja konstytuuje podmiot.

Jak mówili ojcowie kapadoccy, dopracowując idee trynitarne: ojcostwo jest relacją, synostwo jest relacją, bycie tchniętym jest relacją. Czyli osoby w Trójcy różnicują się tylko i wyłącznie przez relacje, a to znaczy, że relacja jest tym, co decyduje o tożsamości. I to jest w ogóle fundamentalne. Skoro jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo takiego Boga, to ma to swoje konsekwencje. My jesteśmy tym, kim jesteśmy, dzięki relacjom. W ogóle istniejemy dzięki relacjom. I biologiczne, bo jesteśmy ssakami społecznymi, i duchowo, bo więź z Bogiem wyrażamy poprzez relacje.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2024 jako część bloku tematycznego „Kościół, czyli relacje”.
Pozostałe teksty bloku:
Natalia Wizimirska, „Henri Nouwen, kulawy prorok”
Monika Białkowska, „Parafia na tu i teraz”
Konrad Sawicki, „Katolicy osieroceni w Kościele”

Podziel się

4
1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.