Lato 2025, nr 2

Zamów

Parafia na tu i teraz

Parafia na Łacinie. Fot. Wojciech Turlej

Przyzwyczajeni jesteśmy do kościołów, które są wyraźnie odcięte od świata poza nimi. Świątynia miała być obszarem sacrum, wydzielonym od tego, co światowe. W parafii na Łacinie bariera między „świętym” a „świeckim” została złamana.

Z punktu widzenia parafian wszystko działo się bardzo szybko. W jedną niedzielę w kościele św. Rocha w Poznaniu usłyszeli, że część z nich należeć teraz będzie do nowej parafii. Tydzień później otwarta już była nowa kaplica. Ludzie przychodzili sceptyczni i nieufni, czasem po prostu zaskoczeni.

Zamiast kościoła – wynajęty lokal handlowy na parterze bloku. Zamiast ścian – wielkie okno wystawowe. Na zapleczu zamiast zakrystii – duża kanapa i ekspres do kawy. Proste, drewniane ławki. Później w oknie pojawił się kolorowy neon z imieniem „Jezus”. Każdej niedzieli w drzwiach do kaplicy stał ks. Radek Rakowski i witał wchodzących do środka.

W kaplicy nie ma konfesjonału. W projekcie została przewidziana dla niego przestrzeń, ale nie było za to ani metra kwadratowego na schowek na miotły czy naczynia. Miejsce na konfesjonał zostało więc przesłonięte i stało się magazynkiem, a ksiądz regularnie spowiada na zewnątrz, przed kaplicą, czasem po prostu spacerując z penitentem po osiedlu.

Parafia pw. Imienia Jezus na poznańskim osiedlu Polanka, nazywana po prostu „parafią na Łacinie”, łamie prosty schemat polskiej parafii. Owszem, jest zwyczajną parafią terytorialną, do której należą ci, którzy mieszkają na osiedlu. Ale należą do niej również ci, którzy po prostu chcą tu przychodzić. Oni jednakowo angażują się w życie parafii, są odpowiedzialni za konkretne zadania, mówią o kaplicy, że to jest ich miejsce i dom, a o księdzu Radku – że to ich proboszcz.

Wszystko zaczyna się od relacji

Nie wszyscy, którzy angażują się tu teraz, byli równie aktywni w poprzednich parafiach. Czasem to była kwestia braku czasu, małych dzieci, innego trybu pracy. Sporo zapewne daje też efekt nowości i poczucie sprawczości. Z jednej strony tu wyraźniej widać, jak wiele jeszcze jest do zrobienia. Z drugiej – dana jest przestrzeń na to, żeby można było realizować swoje pomysły.

Pani Kamila, która na osiedlu mieszka od 20 lat i do nowej parafii podchodziła nieufnie, dziś angażuje się w najróżniejsze jej działania. Mówi, że ta najaktywniejsza grupa świeckich nie chce się zamykać na niczyje głosy. Owszem, spotykają się ze sobą częściej, na urodzinach, lepieniu pierogów czy na wspólnej kolędowej wizycie duszpasterskiej. Jeśli jednak przyjdzie ktoś z ulicy, na pewno zostanie wysłuchany i decyzja podejmowana będzie wspólnie.

Fizyczna przestrzeń niewielkiej kaplicy ułatwia budowanie relacji. Nie ma tu krucht, w których można się ukryć i pozostać anonimowym. Tu siłą rzeczy trzeba sobie spojrzeć w oczy

Monika Białkowska

Udostępnij tekst

Inicjatywy świeckich długo by wymieniać. Są półkolonie, kino plenerowe, kręgi biblijne, wtorkowe dyskusje nad kazaniem proboszcza, spotkania dla dzieci, dla młodzieży, katechezy dla dorosłych, czyli „Religia Plus”.

Są „Śniadania dla Kobiet”, czyli spotkania, na których nie ma dzieci, jest za to pyszne jedzenie, uwzględniające najróżniejsze diety i wykluczenia, są też specjaliści z różnych dziedzin, bliskich problemom kobiet. Uczestniczki nie muszą być wierzące, nikt o to nie pyta. Chodzi o to, żeby przekroczyły próg kościoła i doświadczyły tego, że może im tam być dobrze, że mogą znaleźć wspólnotę.

Za młodzież w parafii odpowiada Ada. Sama jest jeszcze nastolatką. Ma tatuaże, dredy i przez dwa lata nie chodziła na religię, prowadzoną zresztą przez ks. Radka. Mówi, że religia w szkole oraz wiara i obecność w Kościele to są dwie zupełnie różne sprawy. Podobnie myślą jej rówieśnicy.

– Jeszcze dwa lata temu nie miałam odwagi mówić głośno, że wierzę. Ucinałabym temat – mówi Ada. – Dziś mogę mówić głośno, że tak, jestem osobą wierzącą i zapraszam na Łacinę. Należałam kiedyś do innej wspólnoty, ale tam poczułam się odrzucona, właśnie przez to, jak wyglądam. Kiedy zniknęłam, nikt nawet nie zapytał, co się ze mną dzieje. Tu nikomu nie przeszkadza to, jak wyglądam i jak się ubieram. A Kościół to dla mnie nie tylko niedzielna Msza, ale też relacje i wspólnota, którą tu tworzymy. To jest miejsce, o którym wiem, że zawsze mogę tu przyjść i dostanę takie wsparcie, jakiego potrzebuję.

Parafii na Łacinie udaje się odbudować coś ważnego na najbardziej podstawowym poziomie. Doświadczenie odkrycia, że oto „jesteśmy z jednej parafii” (w sensie dosłownym, nie przenośnym), znane jest jeszcze czasem w mniejszych miejscowościach. To świadomość, która sprawia, że ludzie czują się znajomymi nawet, jeśli nie zamienili ze sobą nigdy więcej niż kilka słów.

W wielkich miastach identyfikacja z parafią jako wspólnotą współparafian często nie istnieje. Na Łacinie – dzięki temu, że ludzie witają się ze sobą przed każdą Mszą (na tak małej przestrzeni aż niegrzecznie byłoby wejść i się nie przywitać), a po Mszy piją razem herbatę czy czekoladę – mogą się rozpoznać na ulicy (co ułatwia fakt, że nierzadko mają logo parafii na czapce czy torbie) i powiedzieć sobie: „Dzień dobry”. Czują, że mają ze sobą coś wspólnego. Parafia przestaje w ten sposób być przestrzenią oddzieloną od świeckiego życia, niedzielnym dodatkiem – ona przez relacje przenika do codzienności.

Miejsce ma znaczenie

Przyzwyczajeni jesteśmy do kościołów, które są wyraźnie odcięte od świata poza nimi: mają grube mury, wysokie okna przesłonięte witrażami, niewielkie drzwi wejściowe. Wnętrze jest wyraźnie inne niż to, co na zewnątrz. I tak miało być – świątynia to obszar sacrum, wydzielony od tego, co światowe, wprowadzający w przestrzeń mistyczną. Między innymi z takim zamysłem budowane były średniowieczne katedry.

Na Łacinie bariera między „świętym” a „świeckim” została złamana. Cała jedna ściana kaplicy to po prostu okno na parterze, wychodzące na plac otoczony z każdej strony blokami. To ogromne przeszklenie daje mnóstwo światła i wrażenie przestrzenności wewnątrz niedużej przecież kaplicy. W oknie wisi tylko kolorowy neon „Jezus + ty”, więc z chodnika widać ołtarz i tabernakulum. Gdyby ktoś się uparł, mógłby ze swojego mieszkania naprzeciwko patrzeć na to, co dzieje się w środku. Nie ma poczucia tajemnicy, wszystko jest dostępne i otwarte.

Przechodnie często zaglądają przez szybę, czasem ktoś wchodzi, bo nie dowierza, że to rzeczywiście jest kościół. Półkolonie dla dzieci, z braku innego miejsca, odbywają się w tej samej przestrzeni, w której odprawiana jest Msza. Kaplica nie jest tu oddzielnym, mistycznym światem, zamkniętym namiotem, w którym mieszka Bóg.

Fizyczna przestrzeń niewielkiej kaplicy z pewnością ułatwia budowanie relacji. Nie ma tu filarów i krucht, w których można się ukryć i pozostać anonimowym. Tu siłą rzeczy trzeba sobie spojrzeć w oczy.

Jeśli wiemy, że wołanie o pomoc na ulicy nie działa, bo w tłumie ludzie czują się zwolnieni od odpowiedzialności, łatwo tę wiedzę przełożyć na język Kościoła. Zwracanie się z ambony „do wszystkich” w rzeczywistości jest wołaniem do nikogo. Żeby wołanie, prośba czy zaproszenie były skuteczne, trzeba zwrócić się do konkretnego człowieka. Tutaj to działa.

Muzyka z Ducha

Kuba Krause odpowiada w parafii za muzykę. To on wymyślił, żeby na Łacinie śpiewane były współczesne pieśni. Dlatego na tyle, na ile to możliwe, odchodzi od tradycyjnych śpiewów w stronę nowych utworów, często tłumaczonych z języka angielskiego.

– Jeśli wierzymy w kapłaństwo powszechne i chcemy, żeby liturgia nie była tylko teatrem, to muzyka nie może być jedynie elementem oprawy Mszy, ale musi rzeczywiście być modlitwą, która otwiera serca. Większość mojego doświadczenia mówi, że ludzie nie chcą śpiewać tradycyjnych pieśni – przekonuje Kuba. – To nie jest zła muzyka, ale ludzie, modląc się, chcą używać języka, którym się na co dzień komunikują. Nowe pieśni ich angażują.

Zwracanie się z ambony „do wszystkich” w rzeczywistości jest wołaniem do nikogo. Żeby wołanie, prośba czy zaproszenie były skuteczne, trzeba zwrócić się do konkretnego człowieka

Monika Białkowska

Udostępnij tekst

– Wierzę, że Duch Święty nieustannie działa w Kościele. Dlatego trudno mi przyjąć założenie, że jeśli chodzi o muzykę, Duch Święty nagle przestał dawać natchnienie kompozytorom. Poza tym ponad czterdzieści lat swojego życia spędziłem w Kościele i nie widzę na co dzień, żeby pieśni zatwierdzone do użytku liturgicznego działały, otwierały serca czy kierowały myśli ludzi ku Bogu. Jasne, że są określone przepisy liturgiczne, ale one dają większą swobodę na terenach misyjnych. Uważam, że my jesteśmy terenem misyjnym – tłumaczy muzyk z Łaciny.

– Gdyby było tak, że Kościół świetnie działa, cały czas się rozwija, mamy ludzi żyjących w głębokiej relacji z Bogiem, śpiewających pieśni nie do końca zrozumiałym językiem, ale z pełnym zaangażowaniem – to rzeczywiście nie byłoby czego zmieniać. Ale tak nie jest. Więc szukamy innych możliwości. Od początku wiedzieliśmy, że jeśli pojawiamy się na nowym osiedlu, gdzie ogromna większość to osoby niewierzące, absurdem byłoby wprowadzanie tutaj tradycyjnych pieśni kościelnych i szukanie miejsca na organy – mówi Kuba.

Jako teolożka muszę teraz na chwilę wyjść z roli reporterki, bo w tej kwestii podpisuję z Kubą protokół rozbieżności. Uważam, że czym innym jest sięganie po nowe pieśni na modlitwach uwielbieniowych, a czym innym jest liturgia Kościoła. Doświadczenie uczy mnie też, jak trudno dzieciom wychowanym na „innej” liturgii odnaleźć się potem na Mszy w „przeciętnych” kościołach i jak łatwo jest uznać, że tamte Msze są „mniej fajne”, więc gorsze.

Nie zgadzam się też z założeniem, że w podobny sposób muzycznie działać może każda parafia. Mam poważne wątpliwości, czy zawsze znajdą się chętni, żeby się zaangażować, a stary organista z pewnością nauczy się grać nowe pieśni, które ludzie w kościele chętnie podchwycą. Pozostaje również kwestia kompetencji. Wykształcony muzyk wprowadzi muzykę, która nie będzie uwłaczać powadze liturgii. Nie oznacza to jednak, że komponować dowolnie powinien każdy organista, a każdy proboszcz czy kościelny pisać może teksty, wystarczy tylko, że spróbują. Przepisy Kościoła nie są po to, by ograniczać działanie Ducha Świętego, ale po to, żeby chronić wspólnotę przed wynaturzeniami i dziwactwami tych, którzy nie będą mieli kompetencji, za to przekonywać będą, że słyszą głos Ducha Świętego.

Nie wszystko musi być idealnie

W rozmowie z proboszczem podnoszę wątek swobody, jaką mają świeccy w jego parafii. – Księża często pytają, czy się nie boję, że parafia mi się za chwilę rozejdzie, skoro pozwalam, żeby świeccy robili tu, co chcą, i sam tego nie kontroluję – przyznaje ks. Radek. – Odpowiadam, że jak się rozejdzie, to będziemy się nad tym zastanawiać. Najbardziej zależy mi na tym, żeby każdy z nich był wolny. Żeby nie pytał mnie, co teraz ma robić.

– Jeśli ktoś czymś żyje, niech się tym dzieli i niech tworzy Kościół wokół siebie. I przez to zmienia się świat – mówi proboszcz z Łaciny. – Owszem, podejmujemy tutaj pewne ryzyko, bo przecież ta grupa odpowiedzialnych za parafię nie ma wykształcenia teologicznego. Mogą podawać coś, co jest niezgodne z nauką Kościoła. Ale ja też przecież jako ksiądz mogę się mylić. I lepsze jest to ryzyko czy jakiś błąd niż brak wolności.

– Nie wszystko musi być idealnie. Grunt, żeby ludzie wierzyli i żeby chcieli robić to, co jest dobre. A kontrolować nikogo nie chcę. Nie ma we mnie nawet takiej pokusy. Dążę do tego, żebym sam tutaj tylko odprawiał Msze, spowiadał i głosił Ewangelię.

Nowy model parafii?

Na poznańską Łacinę przyjeżdżają księża z różnych diecezji, nie ma tygodnia bez gościa. Szukają wzorca, modelu, rozwiązań dla siebie. Przyjeżdżają zwłaszcza młodzi, którzy chcą zaczerpnąć świeżości, wolności i odwagi. Mają dwadzieścia kilka lat, dopiero wyszli z seminarium, energia ich rozpiera, chcą tyle zrobić, a tu w parafii każe im się po raz kolejny odmawiać litanię albo po prostu siedzieć i odpoczywać.

– Tym, którzy przyjeżdżają, pokazuję, że nie robimy tu niczego nadzwyczajnego. Ot, pijemy kawę i próbujemy wszystko ubrać we współczesny język. I słuchamy. I wiemy, że efekt nie pojawi się od razu – mówi ks. Radek.

Z kilku ust słyszę na Łacinie, że nie ma tu żadnego sztywnego modelu parafii. Nie ma pomysłu, który inni mogą przenieść gdzie indziej, powtórzyć u siebie i osiągnąć sukces. Jedynym „modelem” jest słuchanie ludzi i rozmowa z nimi, sprawdzanie, czego potrzebują. I prośba, żeby to Bóg pokazywał, co jest w tym miejscu do zrobienia. – Nie jesteśmy tu, żeby jakiemuś proboszczowi kraść wiernych albo zbierać komplementy. Robimy to z miłości do Boga i ludzi – mówi Kuba Krause.

Odejście od modelu jest wyzwaniem. To droga w nieznane. – Jesteśmy od seminarium uczeni procedur na każdy moment naszego życia – mówi ks. Rakowski. – Dzięki temu dogadamy się z księdzem w każdym miejscu na świecie i na jakąkolwiek plebanię wejdziemy, szybko włączymy się w jej życie. Ale kiedy zderzamy się z parafią, widzimy, że ona wcale nie jest uporządkowana. Każda rodzina jest inna, z innym wyobrażeniem o Bogu, z innymi oczekiwaniami. Nic nagle nie działa zgodnie z naszymi procedurami. Gdy mi się coś takiego przytrafiało, łatwo się denerwowałem – bo świat mi nie pasuje, a przecież powinien!

– Teraz nadal zdarza mi się irytować, ale wiem, że muszę pozwolić dzieciom się wygłupiać – mówi proboszcz z bloku. – Muszę zaakceptować, że przed wieczorną Mszą niedzielną jest harmider, bo ludzie się witają, rozmawiają. Ale przecież Jezus stał się człowiekiem, żeby uświęcić wszystko, co ludzkie, żeby być między nami. A jak my rzeczywiście jesteśmy przed Nim, to nagle się upieramy, że nie wolno nam przy Nim wypić kawy? Zasłona przybytku się rozdarła, nie ma już rzeczy świętych i nieświętych, wszystko jest święte.

Trudna wolność

To, co na pierwszy rzut oka wydaje się proste i sprawiać może wrażenie jakiegoś kompromisu ze „światem” – czemu wielu zarzucić może wręcz rodzaj uległości czy chęć przypodobania się ludziom – w rzeczywistości jest stawianiem wymagań jeszcze większych. Tu nie wystarczy przyjść do kościoła, odsiedzieć swoje i uznać, że zaliczony został obowiązek. Prędzej czy później parafianin osobiście skonfrontuje się z pytaniem: „A ty?”, „Jaka jest twoja wiara?”. Każdy będzie musiał osobiście podjąć decyzję.

– Trudno jest na przykład wytłumaczyć rodzicom, że wychowanie dziecka do wiary nie polega na tym, żeby je wysłać na religię i nauczyć chodzić do kościoła, tylko żeby tworzyć środowisko ludzi wierzących, w którym to dziecko będzie wzrastać – tłumaczy ks. Radek. – Próbujemy to robić, ale to jest powolny proces. I rzeczywiście można dojść do przekonania, że dobrze, dajmy spokój. Poświęćmy książeczki, różańce i medalik, dajmy do nauczania regułkę spowiedzi i uznajmy, że dziecko jest przygotowane. To jest łatwiejsze.

– Ale budowanie nawrócenia i dawanie wolności to proces, który musi trwać – wyjaśnia proboszcz. – Naszym pierwszym zadaniem jest głoszenie dobrej nowiny, a nie budowanie struktur Kościoła. Dobrą nowiną jest to, że jest Boże Miłosierdzie, że ludzie są kochani, że Bóg ich stworzył dobrze. Z tej dobrej nowiny, którą ludzie usłyszą, wyrasta ich poczucie własnej godności. I dopiero z tego poczucia godności rodzi się cała reszta: to, że ktoś poczuje się gotowy, odpowiedzialny, że poprowadzi grupę, że coś zaproponuje.

– Kiedy chrześcijaństwo się zaczynało, dawało człowiekowi godność – przypomina ks. Radek. – W świecie pełnym sług, niewolników i gorszych ono mówiło: „jesteś kochany przez Boga”. Dla świata możesz być śmieciem, ale prawda jest taka, że jesteś wyjątkowy. W czasach komuny działało to podobnie: chrześcijanie nie byli tłumem roboli, w Kościele zyskiwali jedyność i niepowtarzalność, ubierali się odświętnie, wchodzili w wyjątkową przestrzeń. Dziś ten porządek się odwrócił.

– To ze strony Kościoła słyszymy obecnie napiętnowanie: że jesteś rozwodnikiem, że masz dziecko z in vitro, że stosujesz antykoncepcję, że jesteś dresiarzem, że masz tatuaże, wciąż nie jesteś wystarczająco dobry. Tak odbiera się godność. To świat dziś mówi o tolerancji, o otwartości, o równości każdego człowieka. Dlatego my musimy się teraz mocno zastanowić, gdzie i jak tę godność człowiekowi przywracać, jak o niej mówić. Czyli po prostu, jak głosić dobrą nowinę o tym, że jesteśmy kochani przez Boga.

Bez księdza koniec świata?

Pani Lenka jest emerytką i prowadzi parafialną kronikę. Ksiądz Radek ujął ją tym, że przywitał ją przy wejściu do kościoła i jeszcze zrobił sobie z nią zdjęcie. To było pierwsze takie powitanie w jej życiu.

Pani Lenka mówi, że rozmawiając z człowiekiem, lubi patrzeć mu w oczy, lubi czytać jego gesty. Tu ksiądz jest blisko, więc łatwo wejść w taką właśnie relację.

To właśnie ona jest jedną z osób, które w parafii starają się angażować seniorów. Nie jest to łatwe, bo trudno do kościoła dojechać na wózku. Ale na specjalnej Mszy raz w miesiącu spotyka się już ich około trzydziestu. W planach są również wycieczki, na początku po prostu po Poznaniu, za to z przewodnikiem. – Papież Franciszek mówił, że mamy wstać z kanapy, więc wstajemy – uśmiecha się pani Lenka.

W kronice, którą oglądam, opisany jest niemal dzień po dniu. Początek parafii i organizacja kaplicy, Triduum Paschalne w wielkim namiocie, kino plenerowe na leżakach, półkolonie dla dzieci, Boże Ciało bez baldachimów i sztandarów, bierzmowanie bez fanfar.

– Jak ksiądz Radek stąd odejdzie, to będzie tragedia – mówi pani Lenka.

Pytam Kubę, czy rzeczywiście to będzie tragedia.

– To zależy – odpowiada. – Mamy tu mocno rozbudzoną świadomość naszej godności jako chrześcijan, rozumiemy swoje zadania. Jednocześnie funkcjonujemy w systemie Kościoła i jeśli jakiś inny proboszcz nie będzie chciał skorzystać z wypracowanych przez nas rozwiązań, tylko postanowi udowodnić, kto tu ma władzę – nie wiem, jak to się skończy. Na razie historia parafii jest za krótka, żeby próbować powiedzieć, czy poradzi sobie w takiej formie przy ewentualnej zmianie proboszcza.

– Ludzie wciąż nie do końca rozumieją, jak wiele zależy od nich – zastanawia się muzyk z Łaciny. – Ciągnie się za nami to odium klerykalizmu: ludzie wykształceni, świetnie radzący sobie w życiu, zarządzający własnymi firmami przychodzą proboszcza pytać, czy ich dziecko jest gotowe do przyjęcia Pierwszej Komunii. I dziwią się, kiedy słyszą, że to przecież jest ich dziecko, więc oni powinni to wiedzieć, a nie ksiądz.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

– Nie wiem, co będzie, kiedy mnie stąd zabiorą, ale się tym nie martwimy – mówi ks. Radek. – Każdy ma swoją szansę i swój moment. Byłem kiedyś mocno zaangażowany w Lednicę. Dziś ludzie z pierwszego pokolenia tych spotkań siadają i wspominają, żałując, że teraz jest inaczej. Ale przecież Lednica już dała to, co miała dać. Jesteśmy tutaj i musimy się zastanawiać, co w tej chwili mamy robić, a nie serwować ludziom wciąż to samo, bo sprawdziło się dwadzieścia lat temu.

Czy parafia poradziłaby sobie bez niego? – Nie wiem – odpowiada proboszcz. – Ale codziennie przecież modlimy się o chleb powszedni, a nie na zapas. Ta parafia nie jest stworzona na kolejnych tysiąc lat. Jesteśmy w wynajętym lokalu. Spakowanie wszystkiego zajmie nam dwie godziny. I tu wszystko ma tę tymczasowość wyrażać. Ludziom się czasem wydaje, że jak coś zaczynamy, to musi to trwać. A świat tak się dziś zmienia, że trzeba odpowiadać mu na bieżąco. – Cały czas chcę pamiętać, że naszym celem nie jest budowanie parafii, ale zmiana serc ludzi – podkreśla ks. Radek. – Oni mają się stać uczniami i mają iść w świat. A jeśli ludzie stąd znikną, bez problemu parafię zamkniemy.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2024 jako część bloku tematycznego „Kościół, czyli relacje”.
Pozostałe teksty bloku:
„Celebrowanie relacji, nie instytucji”, Ks. Grzegorz Strzelczyk w rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim
Natalia Wizimirska, „Henri Nouwen, kulawy prorok”
Konrad Sawicki, „Katolicy osieroceni w Kościele”

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.