rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Magda Szcześniak: Nie kładźmy klas społecznych do trumny

Magda Szcześniak. Fot. Łukasz Zych / Polityka

Awans społeczny jest procesem wyzwalającym intensywne i ambiwalentne emocje. W zderzeniu z nowymi środowiskami, z nowym życiem, osoby awansujące odczuwają radość, ekscytację, dumę z podejmowanego wysiłku, nadzieję, ale równocześnie także lęk, wstyd, gniew, tęsknotę, rozgoryczenie.

Magdalena Okraska: Niedawno chodziłam na studia z pracy socjalnej i zupełnie na serio była tam podczas zajęć przedstawiona teoria o śmierci klas społecznych. Nie jako jedna z wielu czy jedna z kilku, tylko po prostu obowiązująca, wręcz forsowana. Czy Pani zdaniem klasy społeczne istnieją, pozostają w konflikcie?

Magda Szcześniak: Wysunięta w latach 90. teza o śmierci klas w zachodnich systemach kapitalistycznych rzeczywiście mocno zapisała się w naszej wyobraźni. W Polsce stała się tak popularna, bo wspierała dominującą opowieść o transformacji ustrojowej. Język, który opowiada o klasowym antagonizmie, o swoistości kulturowej określonych klas społecznych, nie pasował do wizji społeczeństwa, które po roku 1989 miało być złożone z jednostek radzących sobie w systemie wolnorynkowym zgodnie z osobistymi zdolnościami, talentami i określonymi cechami charakteru.

Ta opowieść spycha w cień konflikt klasowy, ale też rozmowę o redystrybucji. To znaczy o tym, że kapitał klasy średniej, klasy wyższej, który jest wytwarzany również przez pracę klas ludowych i dzięki utrzymywaniu tych klas na niższych pozycjach społecznych, powinien być później dystrybuowany. Mam jednak wrażenie, że od kilku lat krytyczne ujęcia transformacji ustrojowej zaczęły się intensywnie pojawiać, a język klasowy wraca do sfery publicznej.

Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, wyd. Krytyka Polityczna, Warszawa 2023
Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, wyd. Krytyka Polityczna, Warszawa 2023

Klasy oczywiście istnieją – współczesne społeczeństwa są podzielone na hierarchiczne grupy, zróżnicowane pod względem kapitału ekonomicznego, ale też kulturowego i społecznego. Widzimy to w wielu przestrzeniach życia – na przykład, choć edukacja jest w Polsce darmowa, to dzieci z klasy średniej i wyższej mają dzięki kapitałom swoich rodziców dostęp do edukacji lepszej jakości (mniejsze klasy, zajęcia dodatkowe, w przypadku edukacji wyższych – brak konieczności podejmowania pracy podczas studiów). Później w momencie poszukiwania pracy dzieci z klasy wyższej średniej mają dostęp do kapitału społecznego swoich rodziców, który pozwala na ulokowanie ich w korzystnych miejscach. Tak zachodzi reprodukcja społeczna kapitałów klasowych.

Co więcej, relacje klasowe mają charakter antagonistyczny, na przykład wtedy, kiedy interes polskich przedsiębiorców stoi w opozycji do zatrudnianych przez nich pracowników czy kiedy system podatkowy służy przedstawicielom określonych grup zawodowych klasy średniej i wyższej.

W jakim okresie historycznym ten konflikt się najbardziej zaznaczał? Mamy w Polsce znaczącą historię nierówności. Walki chłopów ze szlachtą, bogatych z biednymi. U nas zawsze się kotłowało. Pomimo to są forsowane liberalne teorie o tym, że każdy ma to, na co zapracował, że wystarczy ciężko pracować, by osiągnąć sukces.

O sukcesie myśli się niemal wyłącznie w kontekście materialnym i statusowym: „mam i pokazuję”, a mniej w kontekstach innych, bo można nie posiadać wiele, a mimo to nie być człowiekiem z klasy ludowej. Mało kto obecnie się określa jako klasa robotnicza czy nawet klasa pracująca. Co PRL nam zrobił, że nie chcemy być nominalnie klasą robotniczą?

– Ja bym jednak lokowała zasadnicze źródło tej niechęci – zwłaszcza wobec miejskiej klasy robotniczej – w w latach 80. i 90. Oczywiście w okresie socjalistycznym możemy odnaleźć przykłady anty-robotniczych sentymentów wśród inteligencji – zarówno partyjnej, jak i opozycyjnej (nasilanie się paternalistycznego podejścia inteligencji opozycyjnej do robotników pokazuje Michał Siermiński w książce „Pęknięta Solidarność”).

W transformacji dzieje się jednak rzecz szczególna – mamy do czynienia z odrzuceniem języka klasowego, który dla klasy robotniczej był ważnym organizatorem sensów, pozwalającym na identyfikację pozytywnych elementów tożsamościowych oraz artykulację własnych interesów względem państwa. Jednocześnie wiele elementów życia miejskich i wiejskich klas ludowych, ich habitusu, zostaje naznaczona jako nieodpowiadająca nowej rzeczywistości. Ich przedstawiciele są oskarżani o roszczeniowość, obciachowość, niezaradność. To rodzi wstyd i poczucie upokorzenia, ale może rodzić i gniew – co dobrze widać na dokumentacjach protestów lat 90., podczas których język klasowy, w tym autoidentyfikacje grup protestujących jako chłopów i robotników, jest bardzo intensywnie wykorzystywany, włącznie z odwołaniami do historii oporu ludowego z czasów pańszczyźnianych.

W debacie publicznej klasy ludowe – pracownicy dużych zakładów przemysłowych, PGR-ów, właściciele gospodarstw rolnych – są jednak opisywane przede wszystkim za pomocą kategorii „homo sovieticusa”, a więc osoby mentalnie zakorzenionej w systemie socjalistycznym, oczekującej od państwa opieki i wsparcia. Państwo socjalistyczne – przynajmniej na poziomie założeń ideologicznych – we wczesnym okresie powojennym miało funkcjonować jako dobroczyńca, oferujący klasom ludowym awans społeczny, a później istniejący jako sieć instytucji wspierających klasę robotniczą i chłopską.

W momencie, kiedy to odpada…

– …gdy transformacja rozkręca się na poziomie takich procesów jak prywatyzacja, deindustrializacja i następuje stopniowe usuwanie siatki wsparcia, pojawia się w sferze publicznej język piętnujący przedstawicieli tych klas, które nie chcą się pogodzić ze zmianami, bo inaczej sobie je wyobrażali.

Stopniowe eliminowanie języka klasowego ze sfery publicznej, zastąpienie wielu klas wszechogarniającym tworem klasy średniej i pojawienie się języka maskującego podziały klasowe, ukrywającego go choćby pod podziałami narodowymi, wpłynęło na to, że na poziomie tożsamościowym klasowość nie jest podstawowym odniesieniem. Prowadząc zajęcia o klasowości na Uniwersytecie Warszawskim pytam często osoby studiujące, czy w ogóle myślą o sobie, o swoich rodzinach jako o przedstawicielach określonej klasy, czy był to dla nich istotny wymiar w okresie dorastania. Na pewno w ostatnich kilku latach częściej słyszę odpowiedź twierdzącą, często od osób, które uznają się za osoby awansujące. Nadal jednak wydaje mi się to statystycznie rzadkie. A jak Polacy są o swoją pozycję klasową pytani – choćby w badaniach OBOPu w roku 2020 – to widać znaczącą nadidentyfikację z klasą średnią. Wynika to z tego zapewne, że klasy dominujące – inteligencja, klasa wyższa, wyższa klasa średnia – pracują dyskursywnie na rzecz tego, żeby tożsamość klas ludowych ośmieszyć, sprawić, żeby stały się wstydliwe.

Ale fakt, że język klasowy był spychany w cień lub że identyfikacje klasowe nie są zgodne z rzeczywistymi pozycjami wielu osób, nie znaczy, że znikają same klasy i klasowe konflikty.

Awans w czasach PRL-u to setki tysięcy ludzi, którzy przyjechali ze wsi do miast na studia albo do pracy w fabrykach, często z chałup, domów różnej klasy, do bloków, które wtedy budowano na potęgę. Ten ruch ludności był sterowany, zaprojektowany odgórnie i celujący właśnie w górę. De facto okresowi PRL-u większość naszych rodziców, to znaczy rodziców mojego pokolenia, którzy urodzili się w latach wczesnopowojennych, zawdzięcza wykształcenie średnie czy nawet wyższe, którego inaczej nie mogliby zdobyć, bo nie należeli do wąskiej już po wojnie warstewki inteligencji, a rodzice ich samych często mieli jedynie wykształcenie podstawowe i zawodowe.

Moją mamę wykształcił PRL na poziomie wyższym, mój ojciec miał wykształcenie średnie, natomiast jedna moja babcia pracowała w sklepie mięsnym, druga była położną, a dziadkowie to już kilka klas podstawówki. Możliwość awansu z takich środowisk to czasy powojenne. Jak wyglądał awans w PRL-u pod względem samego procesu i liczb? Jest przecież bardzo długim i niejednorodnym okresem. Pisze o tym Pani w swojej książce „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”.

– Trudno jednoznacznie oszacować, ile osób doświadczyło awansu społecznego, a trudność ta wiąże się między innymi z niejednorodnym charakterem tego procesu w socjalizmie i samym pojęciem „awansu społecznego”, które w PRL-u funkcjonuje jako środek, z którego ludzie korzystają do opowiedzenia o własnym życiu i nadaniu mu pozytywnej wartości.

W transformacji dzieje się rzecz szczególna – odrzucenie języka klasowego, który dla klasy robotniczej był organizatorem sensów, pozwalającym na identyfikację pozytywnych elementów tożsamościowych. Jednocześnie przedstawiciele miejskich i wiejskich klas ludowych są oskarżani o roszczeniowość, obciachowość, niezaradność. To rodzi wstyd i poczucie upokorzenia

Magda Szcześniak

Udostępnij tekst

Oczywiście możemy odnosić się do danych mówiących choćby o migracjach ze wsi do miast wykształceniu czy wykonywanym zawodzie i na tej podstawie konstruować szacunki. Historycy oceniają, że w okresie PRL-u od ¼ do 1/3 Polaków doświadczyło mobilności społecznej. To daje wiele milionów osób.

Trzeba jednak podkreślić, że były to bardzo zróżnicowane procesy. W „Poruszonych” staram się wyróżnić różne drogi awansu pod względem ich zakresu i szybkości. Najczęstsze drogi awansu prowadzą ze wsi do miasta – chłopi i chłopki stają się wtedy przedstawicielami miejskiej klasy robotniczej lub inteligencji. Kolejną drogą, ograniczoną głównie do pierwszych kilku lat po wojnie, jest ta pokonywana przez robotników na stanowiska umysłowe. Ostatnią drogą awansu, którą wymieniają socjologowie z epoki – drogą może z dzisiejszego punkty widzenia najbardziej zaskakującą – jest droga „od chłopa do rolnika”, czyli awans niewymagający zmiany miejsca zamieszkania ani rodzaju wykonywanego zawodu, wymagający jednak przemiany tożsamościowej, dokonującej się na drodze modernizacji wspólnoty i rozwoju jednostki.

Ale to chwyciło: rolnicy nazywają się rolnikami, a nie chłopami. Chłopem nazywa się raczej dziadek rolnika, niż sam młody rolnik.

– Dokładnie tak. Chłopi mieli stać się rolnikami, jedną z grup zawodowych zamieszkujących obszary wiejskie, bo istniała też wiejska czy ludowa inteligencja: urzędnicy, nauczyciele, animatorzy życia kulturalnego itd. Awans „od chłopa do rolnika” miał polegać na włączeniu się w wiejską modernizację, prowadzaniu nowoczesnego indywidualnego gospodarstwa, ale i na przemianie osobistej, porzuceniu tradycyjnej tożsamości chłopskiej, wykształcającej się w podległości do pana i ziemiaństwa, ale i w przywiązaniu choćby do religii i Kościoła.

Rodzaj i zakres awansu, jego dynamika, oraz takie czynniki jak wiek i płeć osoby awansującej wpływały na doświadczenie mobilności społecznej. Inaczej awans przeżywała kobieta ze wsi, która zatrudnia się w fabryce w miasteczku średniej wielkości, a inaczej wychowany na wsi mężczyzna, który dołącza do najwyższych warstw miejskiej inteligencji, zostaje inżynierem, wysokiej rangi urzędnikiem czy profesorem uniwersyteckim. W „Poruszonych” pokazuję jednak, że są pewne elementy wspólne dla awansu socjalistycznego, jest nim właśnie ambiwalentne rozemocjonowanie i duża rola w uczeniu się nowego przeżywania emocji i tożsamości klasowych.

Awans w PRL-u jest zróżnicowany również pod względem dynamiki czasowej: przez te ponad cztery dekady trwania systemu zmienia się odgórna państwowa polityka mobilności społecznej, zmienia się sposób mówienia o tym procesie i o tożsamościach klasowych. Pierwszych piętnaście lat Polski Ludowej charakteryzowały się największą dynamiką mobilności, związaną z procesami industrializacji, odbudowy kraju, zmiany granic, budową biurokracji państwowej, ale też np. reformą rolną. W latach 60. te procesy zwalniają, jednak nadal utrzymują się na dość wysokim poziomie, wyhamowanie następuje dopiero w latach 70.

Ścieżki awansu coraz bardziej się zatykają. Powojenny głód kadr został już zaspokojony, większość pozycji w gospodarce uspołecznionej została rozdysponowana. W socjologii coraz częściej zwraca się uwagę na spadające wskaźniki mobilności, ale też zjawisk pokrewnych, jak choćby wzrastająca endogamia małżeńska, zwłaszcza w rodzinach inteligenckich. Socjalistyczna klasa średnia zaczyna się reprodukować, w badaniach nastrojów społecznych coraz mocniej wybrzmiewa przekonanie, że jedyne, na co mogą liczyć dzieci robotników, to podtrzymanie pozycji społecznej swoich rodziców.

Z drugiej strony lata 70. to ogromne infrastrukturalne projekty, jak na przykład Huta Katowice, budowa różnych ogromnych obiektów, do których ściągano ludzi z całego kraju, z mniejszych miejscowości, ze wsi także. Osoby tam zatrudnione oprócz pracy tam miały też potem możliwość nabywania wykształcenia w trybie wieczorowym. W świetle Pani badań: nazywamy przeprowadzkę awansem społecznym, czy nie? Czy awans społeczny to jedynie zmiana klasy pod względem posiadanego wykształcenia i kapitału kulturowego, czy również przemieszczanie się?

– W pierwszym okresie funkcjonowania systemu kategoria awansu zdecydowanie jest wykorzystywana do tego, żeby opowiadać o migracjach. Co więcej, z takich źródeł jak pamiętniki osób awansujących wynika, że migracje ze wsi do miast są przeżywane właśnie jako podniesienie swojego statusu społecznego, jako wielka szansa na lepsze życie. Chodzi więc nie tylko o to, że odgórnie władza mówi „to jest awans”, ale też o to, że różne procesy są przeżywane jako awans.

Z drugiej strony dość szybko staje się jasne, że sama wyprowadzka ze wsi do miasta ani nawet zdobycie miejskiej pracy nie jest wystarczające do tego, żeby awans zaszedł. Po 1956 roku w sferze publicznej zaczynają pojawiać się dużo bardziej zniuansowane opowieści o awansie, podające w wątpliwość wcześniejszą odgórną wizję awansu jako procesu stosunkowo nieskomplikowanego, zamykającego się w krótkim czasie, wymagającego oczywiście wytrwałości, ale możliwego do szybkiego zamknięcia przy pomocy państwa.

Bardziej oddolne głosy, takie jak pamiętniki czy teksty literackie, zaczynają w latach 60. pokazywać awans jako owszem zachodzący powszechnie i jako słuszny przykład dziejowej sprawiedliwości, ale również jako proces niezwykle złożony, okupiony ciężką pracą tożsamościową i emocjonalną, a także rozciągnięty w czasie. Towarzyszą mu intensywne i ambiwalentne emocje – lęk, wstyd, gniew, ale też duma, nadzieja, ekscytacja – nad którymi osoby awansujące muszą nauczyć się panować. Proces awansu może zresztą nigdy nie zakończyć się pełnym sukcesem, poskutkować poczuciem wiecznego pęknięcia, niedostosowania.

Chcę wrócić do pytania, które zadaje Pani studentom. W przypadku osób 40+ to, że dziadkowie mieli wyższe wykształcenie, jest rzadkością. W przypadku młodych ludzi z przekroju wiekowego 18-25 lat często rodzice mają wyższe wykształcenie, ponieważ w III RP ono się spopularyzowało, mogło być zdobyte w trybie zaocznym, na uczelni w małej miejscowości itp. Inteligencja chciałaby powiedzieć, że wykształcenie się zdewaluowało. Mnie nie o to chodzi – ale faktycznie stało się powszechniejsze, bo kapitalizm wmawiał nam, że znajdziemy pracę, jeżeli będziemy mieli dyplom. Oczywiście nic z tego nie wyszło.

Jak to wygląda w kwestii kapitału kulturowego? Czy ta młodzież ma poczucie, że jest częścią klasy średniej, bo się kształci i jej rodzice się kształcili? W procesach, o których Pani pisze, wykształcenie było gwarantem lepszej pozycji społecznej i oznaką mobilności. W tym momencie to, że ktoś skończył zdalnie studia na uczelni w Mławie, niewiele mu daje, również pod względem możliwości na rynku pracy.

– Nie znam badań, które w sposób jakościowy opowiadałyby o stopniu i rodzaju przynależności klasowej, o tym, co składa się dziś na poczucie bycia przedstawicielem czy przedstawicielką określonej klasy, nie tylko ludowej, ale i średniej, wyższej czy warstwy inteligencji. Bardzo chciałabym przeczytać takie całościowe badania, które wykraczałyby poza wspomnianą już prośbę o określenie przynależności klasowej.

W pandemii krążyła anegdota, że do klasy wyższej średniej i wyższej zaliczają się te osoby, które mają w swoim telefonie zapisany prywatny numer znajomego lekarza

Magda Szcześniak

Udostępnij tekst

W przypadku zakreślania granic klas społecznych pojawia się trudne pytanie o to, jakie kategorie – poza kwestią wykształcenia i zarobków – wybierane są do tego, by stwierdzić, czy dana osoba sytuuje się w obrębie tej czy innej klasy. W bardziej złożonych badaniach pojawiają się wskaźniki, mające ujmować wysokość kapitału kulturowego i społecznego, jak choćby uczestnictwo w kulturze, sposoby spędzania czasu wolnego. Ale o klasowości zaświadczają też często elementy trudniej namacalne, w pandemii na przykład krążyła anegdota, że do klasy wyższej średniej i wyższej zaliczają się te osoby, które mają w swoim telefonie zapisany prywatny numer znajomego lekarza.

Kiedyś był taki test w „Polityce”. Jedno z pytań brzmiało: „Czy odziedziczysz nieruchomość?”. Z drugiej strony, odziedziczenie np. udziału w mieszkaniu w małej miejscowości nie musi świadczyć o przynależności do klasy średniej, ani o tym, że czyiś rodzice byli bogaci lub wykształceni.

– Dlatego tak trudne jest pytanie o to, jakie czynniki uwzględnić przy określaniu klasowości, w przypadku dzisiejszego rynku nieruchomości powinno to być pewnie raczej pytanie o liczbie posiadanych przez rodzinę mieszkań na wynajem. Refleksja o własnej pozycji klasowej, zwłaszcza w przypadku osób młodych, często natomiast pojawia się w momentach dokonywania pewnych przekroczeń, spotkania ze środowiskami innymi niż środowisko pochodzenia. Zaczynamy wtedy dostrzegać różnice między naszymi kompetencjami, przyzwyczajeniami a tym, co jest naturalne i przezroczyste dla osób z nowego środowiska. U takich osób może pojawić się refleksja, że pozycja klasowa nie jest związana jedynie na przykład z poziomem zarobków rodziców – można pochodzić z małego miasta, naszym rodzicom może się wieść stosunkowo dobrze, stać ich na wynajęcie nam mieszkania w Warszawie, opłacenie studiów.

Ale w momencie dołączenia do grupy studenckiej okazuje się, że na habitus wielkomiejskich studentów składają się także mniej namacalne rzeczy: specyficzny luz i pewność siebie, inny sposób mówienia i artykułowania emocji, znajomości i wiedza wyniesiona z innego zestawu kulturowych odniesień. U osób spoza tego środowiska może pojawić się w wyniku tego doświadczenia pewien rodzaj świadomości klasowej.

Na kapitał kulturowy i społeczny składa się właśnie tzw. obycie. Osoba idzie na dzienne studia humanistyczne i nagle okazuje się, że inni chodzili do dobrego liceum, z którego się znają. Że byli we Włoszech, niekoniecznie na nartach, ale np. szlakiem katedr. Że chodzili na francuski czy inny „niekonieczny” język. Że ich rodzice się znają. Ta nowa osoba nagle jest z boku, i ma tego świadomość, nawet jeśli nie nazywa tego kwestią przynależności do klasy. I co ona wtedy robi? Wini sama siebie, swoją rodzinę? Stara się to „nadrobić”?

– Znów – bardzo chciałabym przeczytać antropologiczną lub socjologiczną książkę na temat współczesnych osób awansujących. Ponieważ nie znam takich badań, mogę jedynie zaproponować spekulację, opartą na moich badaniach dotyczących okresu socjalistycznego. Wydaje mi się, że podobnie jak w PRL-u, możliwe są dwie reakcje. Pierwsza z nich ma charakter mimetyczny – staramy się zakumulować jak najwięcej brakujących nam kapitałów: zaczynamy chodzić do teatru, na jogę, interesować się tym, czym nasi znajomi, zmieniać sposób mówienia, być może również unikać opowiadania o swoim pochodzeniu.

Wszystkie te praktyki byłyby podejmowane z nadzieją, że przynajmniej część tych kapitałów jest do nadrobienia. Istnieje też druga ścieżka: dostępna w okresie PRL-u, zdecydowanie mniej popularna w okresie transformacji, a teraz się odradzająca. To próba negocjacji i stworzenia hybrydowej tożsamości, zajęcia krytycznej pozycji „pomiędzy”. Takie osoby buntują się przeciwko wstydowi, narzucanemu przez klasę średnią klasom ludowym, szukają innych wzorów, również tych ze swoich klas pochodzenia. W analizowanych przeze mnie pamiętnikach osób awansujących pojawia się często bunt, niechęć do starej miejskiej inteligencji, która nie zawsze chętnie oddawała w socjalizmie pole przybyszom z innych klas. Widać w wielu tych tekstach refleksję nad tym, czy możliwe jest wytworzenie innej tożsamości, odpowiedniej dla warunków kultury socjalistycznej, z zamierzenia egalitarnej.

Dzisiaj ponownie zaczynamy chętnie przyznawać się do pochodzenia klasowego naszych rodzin sprzed wielu pokoleń. Czas na szerszą rozmowę o tożsamości osób awansujących współcześnie.

Język, którym się o tym mówi, jest dość wykluczający. Mówimy o „braku czegoś”, o jakichś ograniczeniach. Może powinniśmy wykształcić nowy język? Wróćmy jeszcze do PRL-u i do książki. Polska Ludowa ten antagonizm klasowy po marksistowsku podkreślała, tylko że w tamtym okresie było to na korzyść klasy robotniczej. Jednocześnie PRL obiecywał wyrwanie nas z przedwojennej klasowej hierarchii, obiecywał, że nie będzie już panów i „tych gorszych”.

A jednak część tego okresu to znowu społeczne napięcia pomiędzy inteligencją a chłopami i robotnikami, niechęć inteligencji do robotnika faworyzowanego przez władzę, poczucie, że zrównanie pensji jest niesprawiedliwe itp. Mamy tego powidoki obecnie, gdy profesorowie uniwersyteccy publicznie skarżą się, że zarabiają tyle, co „pani z Biedronki”. Pomijając fakt, że oczywiście zarabiają więcej za mniej wyczerpującą fizycznie pracę w interesującym środowisku, to jednak jak drzazga pozostaje w niektórych warstwach poczucie, że powinny być wynagradzane lepiej, ponieważ się kształciły.

Zatem PRL nie wyrwał nas z tego podziału, a nawet jego próba jest przedstawiana jako coś, co nie powinno obowiązywać. Wszyscy znamy zdania typu: „hydraulik kiedyś zarabiał jak profesor, chyba nie chcemy, żeby te czasy wróciły”.

– Kategoria walki klas jest pomocna także w myśleniu o okresie socjalizmu. Po wojnie z pewnością wydarzyła się w Polsce wielka rewolucja i restrukturyzacja klasowa, na którą składał się ruch w obydwie strony, tzn. odgórnej polityce mobilności społecznej towarzyszyła, a wręcz ją warunkowała, deklasacja warstw uprzednio uprzywilejowanych: ziemiaństwa, właścicieli fabryk, dużej części inteligencji. Jak już mówiłyśmy, wskaźniki powojennej mobilności społecznej są wysokie, wzrasta również prestiż i widoczność społeczna klas ludowych, zmienia się sposób mówienia o chłopach i robotnikach.

Jednak, jak pisali choćby Jacek Kuroń i Karol Modzelewski w „Liście otwartym do partii” (1965), w socjalistycznej Polsce odtwarza się część hierarchii klasowych, powstaje nowa klasa partyjnej biurokracji, złożona zresztą w jakiejś mierze z osób awansujących. Z kolei w kręgach tzw. starej inteligencji awans klas ludowych nie był przyjmowany jednoznacznie pozytywnie. Toczy się walka o hegemonię, o to, żeby w obliczu spłaszczenia hierarchii zarobków zachować choćby przywileje związane z kapitałem kulturowym i społecznym, pewna sieć znajomości pozwalająca na lepsze życie. Inteligencja nigdy więc w pełni nie oddaje sterów.

W tym kontekście ciekawa jest tocząca się w PRL-u dyskusja o punktach za pochodzenie. Pojawiły się one w połowie lat 60. i były odpowiedzią państwa na spadające wskaźniki udziału młodzieży chłopskiej i robotniczej w studiach wyższych, a więc reakcją w sytuacji kryzysowej. W latach 40. i 50. wspierano tę młodzież, tworzono kursy przygotowawcze, otwierano nowe kierunki studiów, ale wskaźniki potem i tak mocno spadły. Punkty wywołały dużo emocji, przez prasę przetoczyła się dyskusja, podczas której rodzice z miejskiej inteligencji wyrażali obawy, że ich dzieci będą dyskryminowane. Same punkty niestety niewiele zmieniły, bo problemy studentów z wiejskich i robotniczych rodzin polegały nie tylko na kłopotach z dostaniem się na studia, tylko z utrzymaniem się na nich. Trudności bytowe, tak jak i dzisiaj, ograniczały dzieci, które nie pochodziły z dużych miast.

W „Poruszonych” przedstawia Pani narracje tekstowe i filmowe, które dokumentują silne emocje towarzyszące awansowi społecznemu. Kwestia emocji jest tak silna, że trafiły one nawet do tytułu. To właśnie w dużej mierze o emocjach jest ta książka, bo towarzyszą one przemianie tożsamości. Awans wyrywa ze środowiska, czyni kimś innym. Jakie to emocje?

– W książce pokazuję, że awans społeczny jest procesem wyzwalającym niezwykle intensywne, niejednorodne i ambiwalentne emocje, występujące często jednocześnie. W zderzeniu z nowymi środowiskami, z nowym życiem, osoby awansujące odczuwają radość, ekscytację, dumę z podejmowanego wysiłku, nadzieję, ale równocześnie także lęk, wstyd, gniew, tęsknotę, rozgoryczenie. Wielu osobom awansującym ten intensywny splot afektywny przeszkadza w funkcjonowaniu i są one świadome tego obciążenia.

Znajdujemy w pamiętnikach wiele plastycznych opisów tego, jak w momentach spotkania z przedstawicielami innych klas zmienia się ciało: pojawia się rumieniec, pocenie, niezborne albo zbyt głośne mówienie. Tytułowe poruszenie, rozemocjonowanie, w pamiętnikach awansujących opisywane jest jako stan, który należy pokonać, przekroczyć, po to, by w pełni stać się przedstawicielem klasy, do jakiej aspirujemy. Piszą: „Muszę nad sobą zapanować”. Uspokojenie tych emocji staje się świadectwem tego, że już awansowałam.

Równocześnie w systemie socjalistycznym mamy do czynienia z różnymi standardami emocjonalnymi środowisk miejskich, które w osobach awansujących powodują jeszcze większe rozdygotanie. Wśród awansujących do inteligencji pojawia się na przykład pytanie o pożądane podejście do środowiska pochodzenia – czy w powinnam być dumna z tego, że pochodzę z klasy chłopskiej, czy raczej się tego wstydzić? Oficjalna ideologia systemu socjalistycznego mówi, że powinnam być dumna, zarówno z pochodzenia, jak i z wysiłku, który teraz wkładam w awans.

Wesprzyj Więź

Z drugiej strony wiele osób napotkanych na drodze awansu wytwarza we mnie wstyd. Osoby awansujące spotykały się z dużą dawką miejskiego klasizmu, wyszydzania, nie tylko w środkach transportu czy sklepach, lecz również w urzędach i na uniwersytetach, a także – co dla wielu najbardziej bolesne – we własnych rodzinach, które stworzyły z osobami pochodzącymi ze „starej inteligencji”. Sprzeczność między językiem odgórnym, egalitarnym, włączającym, a językiem części środowisk inteligenckich czy miejskich, jeszcze bardziej napędza te emocje i pogłębia poczucie pękniętej tożsamości.

Magda Szcześniak – kulturoznawczyni, adiunktka w Instytucie Kultury Polskiej UW. Autorka książek „Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji” (2016) i „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce” (2023). Stypendystka Fundacji Fulbrighta, Narodowego Centrum Nauki, Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, laureatka Nagrody Naukowej „Polityki”.

Przeczytaj też: Nie(ch) żyje opozycja!

Podziel się

5
1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.