Świat od dawna jawi mi się jako pozbawiony porządku, jako miejsce wręcz straszne. Równocześnie zawsze miałem wrażenie bycia zaopiekowanym – że jestem prowadzony za rękę, chroniony przed wieloma rzeczami, które powinny były mnie spotkać, a nie spotkały – mówi pisarz Radek Rak.
Rozmowa nawiązuje do bloku tekstów „Dyktatura dosłowności” z kwartalnika „Więź” lato 2023
Damian Jankowski: W wywiadach powtarzasz, że pisząc, dużo zmyślasz, ale nie kłamiesz. Na czym polega różnica?
Radek Rak: Zmyślanie to po prostu opowiadanie historii, każda opowieść jest zmyśleniem. Nie kłamstwem, czyli czymś niezgodnym z rzeczywistością, a właśnie zmyśleniem, narracją przefiltrowaną przez nas samych, z tak rozłożonymi akcentami, by była dla odbiorcy ciekawsza.
Kiedy zaczynałem pracę nad „Baśnią o wężowym sercu”, sięgnąłem do XIX-wiecznych materiałów źródłowych. Dowiedziałem się z nich, że Szela po zainicjowaniu rabacji i wymordowaniu swoich właścicieli stworzył własne państewko między mostami na Wisłoce. Wydawał glejty na przejazd po okolicy, posiadał coś na kształt prywatnej milicji, a od chłopów pobierał należności. Zobaczyłem go wtedy nie jako bojownika z pańszczyzną, a jako chłopa, który chce zostać panem i który realizuje swój zamiar. W mojej książce dochodzi do tego w inny sposób – pomysł, że Jakób zamienia się na życia z Boguszem, to oczywiście moje zmyślenie – ale istota pozostaje ta sama. To jest prawdziwa historia, tylko opowiedziana językiem symboli.
Pytam Cię o zmyślanie, bo chcę nawiązać do kryzysu, o którym piszemy w letnim numerze kwartalnika „Więź”. Zauważamy tam, że fikcja stała się dziś synonimem kłamstwa. Czytelnicy chętniej sięgają po literaturę non-fiction, bo oczekują prawdy, nie mają czasu ani chęci „bawić się” w świat metafor czy symboli…
– Nie chcę nabijać się z naszych rodzimych reportaży, sprawniej robi to Szczepan Twardoch w „Chołodzie”, gdy pisze: „No cóż, gdybym był przedstawicielem polskiej szkoły reportażu, zrobiłbym tak bez wątpienia [nazmyślałbym], w końcu polega ona na zmyślaniu, ja jednak jestem tylko powieściopisarzem i prawda bywa dla mnie ważniejsza od dobrej historii”. Przecież autorzy non-fiction także zmyślają i kreują, chociaż czasem udają, że tego nie robią.
Każda opowieść jest zmyśleniem. Nie kłamstwem, czyli czymś niezgodnym z rzeczywistością, a właśnie zmyśleniem, narracją przefiltrowaną przez nas samych, z tak rozłożonymi akcentami, by była dla odbiorcy ciekawsza
Pamiętam, jak we wrześniu 2012 roku miesięcznik „Znak” zorganizował dyskusję o kryzysie fikcji z udziałem między innymi Anny Brzezińskiej, Jacka Dukaja i Wita Szostaka. Czy ponad dekadę później powieść się skończyła? Nie, bo nie mogła się skończyć.
Dlaczego?
– Z prostego powodu: człowiek nie wymyślił w literaturze lepszej formy do opowiedzenia historii.
Są jeszcze opowiadania lub nowele…
– Tylko że czytając opowiadanie, zawsze mam nieodpartą chęć zapytać: czemu to nie zostało rozwinięte w powieść? Lubię książki, które czyta się długo. „Józefa i jego braci” Tomasza Manna czytałem trzy lata. Ujmuje mnie fragment, gdy w trzecim tomie narrator stwierdza: od początku naszej historii minęło ileś tam lat. Józef się postarzał, autor się postarzał i czytelnik się postarzał.
O to chodzi: by zanurzyć się w daną historię dłużej, obcować z nią na pięciuset stronach, a nie na dwudziestu.
Zanurzyć się, czyli uciec – to kolejny, coraz powszechniejszy zarzut pod adresem fikcji: że sprzyja eskapizmowi.
– I bardzo dobrze, że sprzyja. Tak naprawdę każda forma sztuki jest eskapizmem. A ucieczka przed ucieczką to popadanie w wewnętrzną sprzeczność. Obcując z dziełem kultury, zwłaszcza z dobrym dziełem, jesteśmy gdzie indziej. Potem wracamy do rzeczywistości i mamy więcej sił do zmierzenia się z tym, co nas otacza.
Lubię poza tym mieć przyjemność z lektury. I poczuć się dzięki niej jak w domu.
Dlatego uwielbiasz prozę Schulza, a nie lubisz Kafki?
– W Kafce jest jakaś ciemność. Pewnie gdybym doświadczył takiego cierpienia jak on, łatwiej byłoby mi się z jego bohaterami utożsamiać. Doceniam tę twórczość, poznałem ją całą, ale nie jest to „moje”. Podobnie mam z Leśmianem – podziwiam jego językowe pomysły, a jednocześnie wiem, że pod całą tą zielonością czy cudownością skrywa się przerażające, eschatologiczne nic.
Co innego Schulz. Schulz to światło i smak dzieciństwa. Pamiętasz, o czym jest „Wichura” ze „Sklepów cynamonowych”?
O tym, jak wybuchła ciemność…
– …która trwała trzy dni i trzy noce. Bohaterowie obserwują tytułową wichurę z okien domu. Na zewnątrz świat się dezintegruje, wygląda, jakby zmierzał ku zagładzie. A w domu jest bezpiecznie, to przestrzeń niejako wyjęta z tego chaosu.
Widzisz, wychowałem się w Dębicy lat dziewięćdziesiątych, niewielkim przemysłowym mieście, które mocno oberwało w czasie transformacji. Widziałem świat bez perspektyw i ludzi, których rzeczywistość uznała za niepotrzebnych. Ale w domu czułem się szczęśliwy, rodzice dbali, by nie zabrakło mi poczucia bezpieczeństwa.
O tym, jak jest ono ważne, przekonywałem się wielokrotnie, na przykład pracując jako weterynarz z kotami. Znajoma behawiorystka doradziła mi, bym na podłodze gabinetu namalował kółko. Często moi pacjenci byli zestresowani – nie chcieli wyjść z transportera albo od razu czmychali pod kaloryfer. Gdy jednak zauważali kółko, biegli do niego i tam siadali. To był ich azyl. Ja w tym czasie mogłem założyć kartę pacjenta, zebrać wywiad od właścicieli i tak dalej, a kot miał dziesięć minut, by się uspokoić. Przeważnie wystarczało.
Wracając do literatury – trochę tak jak z Schulzem mam z Tolkienem. Przy „Władcy pierścieni” czuję się jak w domu.
Bo to mityczna opowieść o tym, że niepozorne dobro może powstrzymać zło?
– To także. Tolkien nie reinterpretuje mitu ani nie dokonuje jego dekonstrukcji – co dzisiaj nagminne, może i ciekawe, ale na dłuższą metę jałowe. Nie, on traktuje mit poważnie.
Ponadto jego książki są bardzo sensualne, opisy mocno oddziałują na zmysły. Gdy Frodo, Sam i Pippin podróżują przez Shire, czujemy wręcz zapach sosen, które mijają, smak pieczarek, które jedzą, ba – znamy dobrze urok jesiennego wieczoru, który im towarzyszy.
U Tolkiena jest coś jeszcze: przekonanie o sensowności świata. Decyzje bohaterów mają sens: na przykład gdyby Bilbo nie oszczędził Golluma, nie doszłoby do zniszczenia pierścienia. Wszystko i wszyscy okazują się elementem większej całości.
Zaraz, to inaczej niż w Twoich książkach. „Agla” jest gnostycką opowieścią o tym, jak świat nie sprzyja nastoletniej Sofii, ale gnozy – mam wrażenie – dużo było u Ciebie już wcześniej, i to nie na poziomie ornamentyki, a określonej wizji egzystencjalnej. W „Pustym niebie” „świat szedł z nicości, w nicość odchodził, a po drodze tylko to szaleńcze, tętniące od pragnień teraz”. Zaś w „Baśni…” Mruk, zapytany przez Boga o to, co widzi, gdy obserwuje rzeczywistość, odpowiada: „Wszystko jest tylko na chwilę. Tylko na chwilę i boli. I nie ma w tym żadnego porządku”.
– Kiedy nurtuje mnie jakiś problem, próbuję się z nim uporać, lepiej zrozumieć dane zagadnienie, pisząc o tym książkę. Tak było również z gnozą. Doszedłem do wniosku, że pora, bym stworzył opowieść, w której to gnoza, a nie chrześcijaństwo będzie podstawowym mitem. Chciałem zobaczyć, co z tego wyniknie. Tak powstała „Agla”.
Zazdroszczę Tolkienowi, bo on naprawdę widział głęboki sens świata, a ja – chciałbym go widzieć. Wychowano mnie do widzenia tego sensu, a jednak całe moje życiowe doświadczenie przeczy sensowności. To raczej poczucie bycia wrzuconym w pewien kocioł, w którym nie ma żadnego ładu, nie mówiąc już o sensie, może oprócz tego sensu, który człowiek sam swoim codziennym wysiłkom mozolnie stara się nadać. Takie podejście nie bardzo zgadza się z paradygmatem chrześcijańskim, natomiast faktycznie blisko mu do gnozy.
Inna sprawa, że nie da się chyba jaskrawo oddzielić jednego od drugiego.
– Nie da się, to prawda. Wczesne chrześcijaństwo kształtowało się w polemice z gnozą. Zresztą współczesny katolicyzm charyzmatyczny, na każdym kroku tropiący wpływy demonów, bierze całkiem sporo z manicheizmu, a więc z gnozy.
Manichejczykiem był przed swoim nawróceniem św. Augustyn, a może do końca nim pozostał…
– Już będąc chrześcijaninem, pozostał bardziej manichejczykiem niż wcześniej [uśmiech].
Zwłaszcza w podejściu do seksualności… Rozumiem, a nawet podzielam gnostyckie poczucie wyobcowania w świecie. Mam jednak problem z wizją Boga, który jest ślepy, głuchy lub nieobecny. Ostatecznie wolę Boga chrześcijan, który może i jest bezsilny, ale bliski, współczujący.
– Rozumiem. Sam dostrzegam w gnozie pewne pęknięcia, które postaram się zarysować w nadchodzących tomach „Agli”. Przemawia do mnie gnoza syryjsko-egipska, przynajmniej w tym, co mówi o odkupieniu: na koniec ciemność zostanie pochłonięta przez światłość. A w ludziach jest jakiś pierwiastek, którego nic nie może zniszczyć. Prędzej czy później wróci on do światła. Myślę, że ta wizja jest pocieszająca i w pewien sposób uwalniająca.
Praca weterynarza jest obcowaniem…
…z „materią śmierci”, jak to kiedyś określiłeś.
– I to jest coś, do czego nikt nas nie przygotowuje na studiach. Zdałem sobie sprawę choćby z faktu, że cierpienie moich pacjentów w niczym nie różni się od cierpienia ludzi. Że bywa ogromne, przytłaczające i niczym nieusprawiedliwione.
„Natura to świątynia szatana” – powie Zły Człowiek w „Baśni…”.
– Wiesz, w którym momencie Darwin miał stwierdzić, że Bóg – przynajmniej taki, jakim przedstawia go chrześcijaństwo – nie może istnieć? Gdy obserwował gąsieniczniki (zresztą pojawiające się w „Agli”). To pasożyty, które składają jaja w organizmach larw, doprowadzając je do obumarcia – po to, by ich własne mogły się wykluć. No, powiedz sam: czy przyroda nie jest przerażająca i okrutna?
Oczywiście, że jest. Między bajki trzeba włożyć opowieści o tym, że to człowiek skaził ją sobą, że bez niego byłaby idyllą.
– Przeczy temu empiria.
Nie wiem, czy Boga można znaleźć. Podejrzewam, że będę o to pytał do ostatniego dnia mojego życia. Wiem tylko, że bardzo chcę, aby Bóg był. Zakładam, że jest
Przy okazji: nie brakuje Ci bycia weterynarzem?
– Zawsze podobała mi się praca rąk. Taką była praca weterynarza. Bez fałszywej skromności: jak coś zwierzakowi pokroiłem i zszyłem, było to dobrze zrobione, opiekunowie moich pacjentów byli zadowoleni. Tego mi obecnie brakuje. Nie tak znowu całkiem, bo książki piszę piórem.
Naprawdę? I potem je przepisujesz na komputerze?
– Utrudniam sobie życie, wiem. Piszę niejako dwa razy. Przy przepisywaniu praktycznie nie ma akapitu, którego bym nie poprawił. Ale tylko ten pierwszy etap – gdy jestem ja, kartka i pióro – postrzegam jako twórczy, następne to praca redakcyjna, ulepszająca tekst. Na koniec mam poczucie, że coś dosłownie wyszło spod mojej ręki. Cenię sobie rzemieślniczą twórczość. Nie ma większego komplementu niż ten, gdy ktoś nazwie mnie dobrym rzemieślnikiem.
Wcześniej mówiliśmy o…
Naturze.
– No tak. Nie da się ukryć, że losem wszystkich istot żyjących, w tym ludzi, pozostaje śmierć. Mamy się urodzić, rozmnożyć, zepsuć – i umrzeć.
Zrobić miejsce kolejnym pokoleniom.
– Dlatego powinniśmy jako kultura wykształcić sposoby rozmawiania o śmierci, potrzebujemy solidnej edukacji w tym obszarze, a nie usuwania go zupełnie z pola widzenia. Potrafimy dziś projektować jak najwygodniejsze fotele, a nie jesteśmy przygotowani na największą niewygodę, jaka czeka każdą i każdego z nas. Przeciętny człowiek nie wie, jak wygląda umieranie. A ono, zapewniam Cię, prawie zawsze wygląda źle. Wszyscy chcielibyśmy umrzeć we śnie, bez bólu. Spokojne odchodzenie to jednak niestety wyjątek, a nie reguła.
Zdaniem Darwina dobry Bóg nie może istnieć w tak strasznym świecie. A Twoim zdaniem? Czy można Go w ogóle znaleźć?
– Bardzo chętnie odpowiedziałbym Ci na to pytanie, gdybym tylko wiedział. Ale nie wiem. Podejrzewam, że będę o to pytał do ostatniego dnia mojego życia. Wiem tylko, że bardzo chcę, aby Bóg był. Zakładam, że jest. Nie nadaję się na człowieka niewierzącego, próbowałem kiedyś.
I co?
– Nie wyszło. Podobnie nie przemawia do mnie literatura całkowicie pozbawiona wymiaru metafizycznego.
Pytasz o szukanie Boga. Wyobraźnia jest ogólnie naszym wrogiem, potrafi nieźle człowieka zwieść. Przyznam Ci się, że nie lubię liturgii posoborowej, znacznie bardziej przemawia do mnie msza trydencka z jej bogatą symboliką. Według mnie Kościół na ostatnim soborze powinien był zmienić prawie wszystko, ale liturgię zostawić taką, jaka była. Jednocześnie pamiętam wskazania, jakich Tolkien senior udzielił kiedyś swojemu synowi. Brzmiały one mniej więcej tak: jak masz iść do kościoła, to najlepiej do takiego, gdzie ksiądz mówi głupoty, wystrój jest kiczowaty, ludzie źle ubrani. Wtedy nic nie będzie ci przesłaniało tego, co najważniejsze. Masz się bowiem skupiać nie na pięknie liturgii ani na wspaniałym kazaniu czy na charyzmatycznym kapłanie. I to prawda, nie ma nic gorszego niż charyzmatyczny kapłan – ksiądz celebrujący powinien być przezroczysty, tak samo jak pisarz. Ani wierni, ani czytelnicy nie potrzebują skupionych na sobie frontmanów.
Jeszcze co do wyobrażeń. W wieku dwudziestu lat doświadczyłem śmierci klinicznej. Odpłynąłem przy prostym zabiegu, nie czułem strachu czy żalu. Obudziłem się z olbrzymim bólem głowy, kac farmakologiczny to najgorsze, co może być. Pytano mnie potem: „Co tam widziałeś?”. Nic, niczego nie widziałem.
Nie szedłeś w stronę światła?
– Jeżeli szedłem, to nie pamiętam. Może znalazłem się w miejscu poza obrazami? Może o to powinno chodzić w duchowości? O cierpliwe wyzbywanie się wyobrażeń i oczekiwań?
Brzmi trochę jak Mistrz Eckhart…
– Jak Eckhart, jak wielu innych mistrzów duchowości.
Może też chodzi o pewną prostotę? W jednej z moich ukochanych scen „Baśni…” Zły Człowiek próbuje nauczyć Szelę modlitwy serca. Ten jedynie zaciska pięści i odchodzi obrażony, chce doraźnej siły i sprawczości (w innym miejscu wręcz poturbuje słabego, drewnianego Jezusa). „Nie ma lepszej broni. Nie ma w ogóle innej broni” – mówi smutno pustelnik.
– Szkopuł w tym, że naprawdę nie ma! Cieszę się, że poznałem „Filokalię” i od kilku lat praktykuję duchowość hezychastyczną. Nie wiem tylko, czy „praktykuję” to dobre słowo, bo po pewnym czasie ona zaczyna się praktykować sama, staje się częścią człowieka. Wystarczy wdech – wydech, taka nieustanna medytacja, usuwająca natłok myśli.
Moje najpiękniejsze do tej pory doświadczenie duchowe związane jest właśnie z tą modlitwą. Trwało może dwadzieścia minut i odbyło się – znowu – poza wszelkimi obrazami. Siedziałem w ogrodzie botanicznym i o niczym nie myślałem, a w takich momentach hezychazm niejako włącza się sam. Postanowiłem więc go na chwilę zdjąć, usunąć z myśli, i została po nim wielka cisza. Miałem wrażenie, że dotykam w sobie czegoś, co ciemne, gładkie i ciche. Tamtego dnia nic specjalnego się nie wydarzyło, a ja wiedziałem, że za mną jeden z najszczęśliwszych momentów mojego życia, porównywalny z dniem ślubu czy narodzin córki. Na czym to dokładnie polegało? Zupełnie nie potrafię Ci teraz podać szczegółów.
Wydaje mi się, że jako ludzie Zachodu zbytnio przywiązujemy się do powierzchownych, łatwych i nie zawsze prawdziwych racjonalizacji. Zwróć uwagę na rzut piłki do kosza. Żeby trafić, trzeba skierować ją pod odpowiednim kątem i z odpowiednią siłą. Ale nikt nie siada na parkiecie z kalkulatorem, nie dokonuje skomplikowanych obliczeń. Twoje ciało jest mądrzejsze i samo wie, co zrobić.
Mądrzejsze od umysłu?
– Każdy z nas poznaje pozaracjonalnie wiele razy w ciągu życia. Niekoniecznie przy wyborze kawy czy herbaty, a raczej podejmując ważne decyzje. W danej chwili intuicyjnie się wie, czy postąpić tak lub inaczej. Mam też wrażenie, że przy podejmowaniu każdego wyboru w życiu wiedziałem, która decyzja jest dobra, a która zła, co oczywiście nie przeszkodziło mi wielokrotnie wybrać źle.
Chciałbym jeszcze pomówić o paradoksach. Zanotowałem sobie taką Twoją wypowiedź z jednego z wywiadów: „Każdego dnia odczuwam dwie pozornie przeciwstawne rzeczy: poczucie obcości w świecie, a jednocześnie wielką fascynację nim i miłość do niego”.
– Tak rzeczywiście jest.
Uśmiecham się teraz pod nosem, bo chyba dobrze Cię rozumiem. Pulsuje we mnie filozofia z kryminału noir, mówiąca, że trzeba zdobywać się na choćby odrobinę dobra, mimo że zawsze przegra się z ciemnością. A jednocześnie za moją uznaję nadzieję powszechnego zbawienia głoszoną przez Wacława Hryniewicza czy przeświadczenie Julianny z Norwich, że „wszystko skończy się dobrze”. Z jednej strony przyswoiłem sobie gorzki pesymizm późnego Iwaszkiewicza, z drugiej – godzenie się z losem późnego Kasprowicza. I wiem, że tego napięcia nie da się usunąć.
– Nie da się, jest w nas i jedno, i drugie. Wszelkie próby wygładzenia i scalenia tego wyjdą sztucznie. Trzeba znosić przeciwieństwa. Poza tym każdy z nas ciągle się zmienia wewnętrznie, nie pozostaje monolitem, jest trochę inny każdego ranka.
Zobacz: świat od dawna jawi mi się taki, jak mówiłem, czyli pozbawiony większego porządku, jako miejsce wręcz straszne. Równocześnie zawsze miałem wrażenie bycia zaopiekowanym – że jestem prowadzony za rękę, chroniony przed wieloma rzeczami, które powinny były mnie spotkać, a nie spotkały. Tyle razy mogło skończyć się źle, a wtedy nagle wydarzało się coś, co odwracało niekorzystny dla mnie bieg zdarzeń. Możliwe, że to fałszywe przeświadczenie, i nie potrafię go do końca wyjaśnić ani zrozumieć. Może to ślepy los mi sprzyjał, może przypadek, może jeszcze coś innego.
Zazdroszczę Tolkienowi, bo on naprawdę widział głęboki sens świata, a ja – chciałbym go widzieć. Wychowano mnie do widzenia tego sensu, a jednak całe moje życiowe doświadczenie przeczy sensowności
Mnie jest ogólnie dobrze na świecie, jestem zadowolony ze swojego życia. Uważam, że spotkało mnie w nim nieporównywalnie więcej dobrego niż złego. Znacznie więcej otrzymałem, niż wniosłem na ten świat. Wszystko potoczyło się lepiej, niż się spodziewałem. Mam wspaniałą żonę i córkę, mogę żyć z pisania. Nie ma w tym kompletnie żadnej mojej zasługi.
A zatem jednak afirmacja?
– Najlepsze, co można zrobić, to pogodzić się z rzeczywistością, która nas otacza, spróbować ją przyjąć. Nie zmienia to faktu, że można mieć o niej na poziomie intelektualnym niekorzystne zdanie. Świat, na który napatrzyłem się jako weterynarz, nie zniknął nagle i nie zniknie tylko dlatego, że od kilku miesięcy nie muszę już patrzeć na tyle cierpienia. Afirmacja nie neguje tego, że rzeczywistość urządzona została w obiektywnie okrutny sposób.
Może chodzi tylko o to, by – jak pisał Czesław Miłosz – „nie sławić nicości”? „Przez ostatnie lata umacnia się we mnie przekonanie, że trzeba patrzeć i żyć na «tak»” – wyznał reżyser Krzysztof Krauze po zrealizowaniu „Mojego Nikifora”.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, ile pozytywnych rzeczy wzbudziło we mnie pojawienie się na świecie mojej córki Irenki, ile pokładów altruizmu dzięki niej w sobie odkryłem, o co właściwie nawet sam siebie nie podejrzewałem.
Teraz właściwie moją największą troską jest to, czy okażę się wystarczająco dobrym ojcem, czy jako rodzic nadążę za piorunująco szybko zmieniającym się światem. Czy wartości, które przekażę córce, będą dla niej pożyteczne? To, co w sobie noszę – przyda jej się w życiu. A może stanie się niepotrzebnym skansenem. Czymś, co przeszkadza, ciąży, trzyma w miejscu.
Czekasz na moment, w którym wprowadzisz córkę w świat Śródziemia lub Narnii?
– No pewnie. Tyle że Tolkien był archaiczny już w momencie, gdy my go czytaliśmy te ponad dwie dekady temu. Za paręnaście lat może być jeszcze mniej atrakcyjny. Chyba że córka odziedziczy po mnie zamiłowanie do staroci, to jest jakaś nadzieja.
A Narnia? Irenka poznała ją, będąc w brzuchu mamy. Dla mnie opowieść C.S. Lewisa nie straciła nic na aktualności. Zobaczymy, czym będzie dla niej.
I tak na koniec wracamy do literatury. Myślisz, że ma ona moc – jak chce Olga Tokarczuk – „nadawania istnienia tym wszystkim okruchom świata, jakimi są ludzkie doświadczenia”?
– Nie przesadzałbym. Nie wierzę w zbawczą moc literatury, nic z tych rzeczy. Czasem ktoś ode mnie oczekuje, że powiem coś mądrego, a ja akurat wtedy nie mam nic takiego do powiedzenia. Po tym, jak dostałem „Nike”, zjawiali się w moim gabinecie ludzie ze zwierzątkami, którzy – było widać – oczekiwali, że powiem coś „po pisarsku”, a ja mamrotałem: „Trzeba pani psa zaszczepić przeciw wściekliźnie albo odrobaczyć”. Wychodzili rozczarowani.
Nigdy nie zakładałem, że to, co napiszę, odegra jakąś ważną rolę w czymkolwiek. Dzięki pisaniu – jak wspominałem – coś sobie ponazywam i przemyślę, będę też miał za co żyć. A jeśli ktoś odnajdzie w tym odbicie swoich doświadczeń – mogę się tylko cieszyć. Jak rasowy hobbit sam lubię znajdować w książkach potwierdzenie własnych intuicji.
Ale nie czekam na żadną wielką uniwersalną opowieść. Żyjąc, wymyślam własną.
Radek Rak – ur. 1987, pisarz i lekarz weterynarii. Za powieść „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” otrzymał kilka nagród literackich, m.in. Literacką Nagrodę Nike, Nagrodę im. Janusza A. Zajdla, Nagrodę im. Jerzego Żuławskiego, European Science Fiction Society Award. W ubiegłym roku ukazał się pierwszy tom jego nowej powieści pt. „Agla”, również nagradzany. Drugi tom ukaże się w tym roku.
Blok kulturalny „Dyktatura dosłowności” z letniej „Więzi”:
Jerzy Sosnowski, Mów do mnie wprost
Opowieść z nami pozostanie. Rozmowa z Dominiką Słowik
Michał Gołębiowski, Misterium życia przeciwko dosłowności
Przeczytaj też: Praktyka niechcenia. Rozmowa z Jagodą Szelc