Zima 2024, nr 4

Zamów

Oswajanie niepewności

Marcin Napiórkowski. Fot. Maciej Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.pl

Żyjemy w kulturze, która pełna jest napięć, ale ciągle żąda rozstrzygnięć. Może odpowiedzią na czasy niepewności wcale nie jest pewność? Może tym, czego potrzebujemy, jest raczej zadomowienie się w niepewności, oswojenie jej, lepsze zrozumienie tworzących ją napięć i paradoksów?

Nie wiem, czy żyjemy w złych czasach, czy w dobrych. To zależy, kto pyta i co ma na myśli. Pewne jest tylko to, że żyjemy w czasach niepewności.

Akceleracja i globalizacja

Oczywiście niepewność znaczy co innego dla inwestora z Nowego Jorku, co innego zaś dla matki szóstki dzieci z Erytrei. Pierwsze z nich na ekranie swojego smartfona sprawdza właśnie kursy akcji na giełdzie w Hong Kongu. Drugie z niepokojem wypatruje choćby kiełka na przydomowym poletku spustoszonym przez wojnę. Dzielą ich stawki, o które toczy się gra. Łączy ich natomiast to, że – choć niekoniecznie zdają sobie z tego sprawę – żyją w tym samym świecie akceleracji i globalizacji. Ich codzienność determinują szybkość i systemowość, których nie wybierali.

Nasz świat skondensował swoją skalę czasową i rozciągnął przestrzenną. Z jednej strony ludzie i informacje podróżują szybciej niż kiedykolwiek dotychczas. W ciągu kilku godzin można zrobić majątek i równie prędko go stracić. Błyskawicznie zmieniają się technologie i kulturowe trendy. Nie tylko nasze kalendarze się zmieniły. Nasze mapy również. Nasze losy są na dobre i na złe powiązane z tym, co dzieje się na drugim końcu świata.

Samotny mściciel nie pokona kryzysu klimatycznego. Potrzebujemy dziś nowej generacji bohaterów, których cechować będzie umiejętność inspirowania w bliźnich nadziei

Marcin Napiórkowski

Udostępnij tekst

Paniczne decyzje inwestorów z Nowego Jorku mogą spowodować krach na giełdzie w Hong Kongu, a w rezultacie redukcję inwestycji górniczych w Ameryce Południowej i jeszcze większą presję na eksploatację zasobów w Afryce, co z kolei podsyci konflikty etniczne, te zaś swój tragiczny finał znajdą na niewielkim poletku w Erytrei. Poprzednie zdanie jest długie i złożone. Łatwo zgubić wątek. Jednak ciąg wydarzeń, który opisuje, może się ziścić w każdej chwili, w mgnieniu oka.

Czujemy więc, że trzeba działać błyskawicznie. Podejmować decyzje z dnia na dzień, z minuty na minutę. Tylko jak to zrobić, skoro oplata nas niemożliwa do ogarnięcia wyobraźnią sieć globalnych powiązań? Każda ważna sprawa, jeśli się jej uważniej przyjrzeć, wydaje się zbyt skomplikowana, by dało się cokolwiek zdziałać.

Opowieści i technologie

„Każdy kryzys jest w pewnej mierze kryzysem opowieści. Dotyczy to również chaosu klimatycznego” – pisała niedawno na łamach „Guardiana” Rebecca Solnit. Jej zdaniem,

Ograniczają nas opowieści, które uniemożliwiają nam dostrzeżenie istniejących rozwiązań, uwierzenie w nie i działanie oparte na tym, co możliwe. Niektóre z tych opowieści to stare nawyki myślowe, inne – propaganda przemysłu. Bywa tak, że sytuacja się zmienia, a opowieści nie, i ludzie zostają ze starymi narracjami, które niczym nieaktualne mapy prowadzą ich ku ślepym zaułkom1.

Solnit to literaturoznawczyni i filozofka, polskim czytelniczkom2 znana między innymi z książki Mężczyźni objaśniają mi świat. We wspomnianym artykule wraca do tematu, który poruszała wcześniej w pracy Nadzieja w mroku. Nie wszystko jest stracone – przekonuje. Nie warto poddawać się defetyzmowi. Nie przegraliśmy jeszcze z fizyką, z technologią, z obiektywnymi faktami. Na razie przegraliśmy z własną wyobraźnią. Jak dotąd porażka dokonała się tylko w głowach wielu z nas.

Znana z biegłości w przeplataniu literackich i popkulturowych toposów z rozpoznaniami społecznymi Solnit zwraca uwagę na rozbieżność między bohaterskim ideałem prezentowanym w literaturze czy kinie a tym, czego dziś potrzebujemy. Samotny mściciel z karabinem w stylu terminatora czy towarzyszącej mu na ekranie Sarah Connor nie będzie w stanie pokonać kryzysu klimatycznego. Dwutlenku węgla w atmosferze nie można ani zastrzelić, ani zastraszyć, ani nawet ułagodzić heroicznym samopoświęceniem. Potrzebujemy dziś nowej generacji bohaterów – pisze Solnit – których cechować będzie „solidarność, strategia, cierpliwość, wytrwałość, wizja i umiejętność inspirowania w bliźnich nadziei. Uratują nas nie jednostki, lecz kolektywy – ruchy, koalicje, kampanie, społeczeństwo obywatelskie”.

Specyfika najważniejszych wyzwań, z którymi musimy się zmierzyć w najbliższej przyszłości, wynika z ich globalnego uwikłania systemowego, o którym była wcześniej mowa. Problemy starego typu – np. smog, brak dostępu do lekarza czy niedobór mieszkań w pewnym miasteczku – dało się rozwiązać wymieniając piece, budując nową przychodnię lub mieszkania. Z dawnymi wrogami można było sobie, niczym terminator, poradzić na własną rękę. Wyzwania nowego typu mają inny charakter.

Żadne miasto, choćby i najbogatsze, nie może samodzielnie rozwiązać problemu zmian klimatu albo pandemii (a być może także mieszkań, jeżeli pozostaje częścią globalnego rynku). Różnica nie dotyczy wyłącznie skali, lecz systemowego uwikłania. Choćbyśmy zainwestowali niewyobrażalne środki i zredukowali emisję w Pruszkowie do zera, emisje z Warszawy, Pekinu i Nowego Jorku wciąż pozostają naszym problemem. Gdybyśmy zaszczepili wszystkich pruszkowian i wszystkie pruszkowianki, wirus i tak znajdzie bezpieczne schronienie w populacji nieposiadającej dostępu do szczepień. Będzie cierpliwie czekał – mutował, paraliżował gospodarkę, destabilizował globalne sieci transportu, aż dopadnie także i nas. Żadna arka, żaden schron nie są już dłużej możliwe. Albo przetrwamy wszyscy, albo nie przetrwa nikt.

Sprostanie tej nowej generacji wyzwań – szybszych i uwikłanych systemowo – wymaga wytworzenia zupełnie nowych form globalnej solidarności, do których nie mamy jeszcze instrukcji obsługi podobnych tym, jakie kształtują nasze rozumienie wspólnoty lokalnej czy państwa narodowego.

Opowieści będą nam w tym potrzebne podwójnie. Jako wzorzec nowych form skutecznego działania, ale także jako narzędzie synchronizacji. To szczególna sytuacja, w której granica między technologią i opowieścią zaciera się, same narracje o technologiach stają się bowiem technologiami zmiany świata. Tylko poprzez nowe opowieści stawić możemy czoła akceleracji i globalizacji i działać skutecznie w świecie, w którym solidarność jest warunkiem przetrwania. Kluczową rolę odegra tu sposób, w jaki poradzimy sobie z przepaścią coraz szerzej ziejącą między pokoleniami.

Młodzi i starzy

W samym sporze pokoleń nie ma oczywiście nic nowego. Starzy od zawsze narzekali na młodych, a dzieci buntowały się przeciw władzy swych ojców i dziadów. Na ten konflikt społeczny i psychologiczny mniej więcej od trzystu lat (okres nowoczesności) nakładały się także szybkie zmiany technologiczne. Młodzi przeżywali i opisywali świat nie tylko przez pryzmat innych opowieści, lecz także za pomocą innych technologii. Parowóz, dla nich naturalny jak dąb czy pszenica, ojców przyprawiał o dreszcze, a dziadów skłaniał do przeżegnania się i splunięcia przez ramię.

Dziś rewolucje technologiczne nie rozgrywają się już na przestrzeni pokoleń, lecz dekad, lat, a nierzadko wręcz miesięcy. Opowieści, by nadążyć za zmieniającym się światem i oswoić go, też muszą zmieniać się błyskawicznie.

Akceleracja świata radykalnie wyostrza różnice międzypokoleniowe. Jednocześnie globalizacja sprawia, że nawet efemeryczne fenomeny – krótkotrwałe mody, kody kulturowe, prądy polityczne czy zabawy – mają szansę uzyskać globalny zasięg, nim pogrążą się w piaskach zapomnienia. Z tych piasków zresztą odgrzebią je wkrótce kulturowe archeolożki i mistrzynie remiksu, których cykle pracy także radykalnie przyspieszyły. Droga od trendu do obciachu i z powrotem, ku modzie retro, nostalgii czy glamouryzacji jeszcze nigdy nie była tak krótka.

Wszystko to sprawia, że przepaść między młodymi a starymi przebiega w nowy sposób, który warto dostrzec i nazwać. Nie chodzi tylko o to, że młodzi mówią dziś o innych sprawach niż starzy, że wyrażają się innym językiem. Być może jest tak, że w ogóle już nie „mówią”, a przynajmniej nie w sensie, który od zawsze łączyliśmy z wielkimi debatami politycznymi. Od czasów Platona do przedwczoraj słowo było niedoskonałym, lecz koniecznym pośrednikiem, za którego pomocą dzieliliśmy się tym, co ważne, i synchronizowaliśmy zbiorowe wysiłki. Tymczasem nowe media nie tylko doskonale obywają się bez pomocy słowa, lecz także zupełnie zmieniają jego funkcjonowanie tam, gdzie mowa wciąż jeszcze wybrzmiewa.

Sprostanie nowej generacji wyzwań – szybszych i uwikłanych systemowo – wymaga wytworzenia zupełnie nowych form globalnej solidarności, do których nie mamy jeszcze instrukcji obsługi

Marcin Napiórkowski

Udostępnij tekst

Oczywiście ta zmiana ma swoją cenę, którą starzy często biorą za „zgłupienie” czy „upadek”, powtarzając obiegowe opinie o „kulturze obrazkowej”. To prawda, że w świecie przesyconym bodźcami, które domagają się naszej uwagi, coraz trudniej skupić się dłużej na jednej rzeczy. Dla wielu młodych przeczytanie lub napisanie długiego, ciągłego tekstu graniczy z niemożliwością. Dlatego zderzenie z wymogami studiów akademickich bywa dla nich bardzo bolesne. Czy nie jest jednak tak, że w ślad za tym ograniczeniem idą supermoce, których po prostu nie potrafimy dostrzec?

Gdy młodym pozwoli się na pracę ich własnymi narzędziami, na tworzenie kolaży, zbieranie i zestawianie wycinków bliższe temu, co na co dzień tworzą i konsumują na Tumblrze czy TikToku, powstają wspaniałe analizy współczesności. To też są opowieści. Ale opowieści często obywające się bez pośrednictwa słowa, niepłacące mu myta. Nielinearne, nielogocentryczne, wielowymiarowe.

Młodzi wcale nie milczą. To starzy nie potrafią słuchać. To, co starsze pokolenia łatwo biorą za wycofanie, estetyzację życia, osunięcie się w kpiny, okazuje się jedynie fasadą skrywającą fascynujący świat sporów, wrażeń i doświadczeń. Światoobrazy młodych przetwarzane są w sposób rozproszony (systemowa globalizacja!) i błyskawiczny (akceleracja!), a ich podstawowym medium nie jest już ciągły tekst, lecz różne formy wrażeniowe czy polegające na współuczestnictwie w doświadczeniu. Obraz, film, współobecność poprzez podzielanie pewnej estetyki, bycie razem… Trudno o lepszy przykład splecenia technologii i opowieści.

Rzeczywistość i metafora

Niepewność jako centralna kategoria współczesności znalazła swoją kulminację w doświadczeniu pandemii. W tym sensie warto spojrzeć na COVID-19 nie jako przejściowy kryzys, lecz jako wyznacznik epoki.

Allan Brandt, historyk medycyny z Harvardu, opowiadał o tym jakiś czas temu w rozmowie z dziennikarką „New York Timesa”. „Zwykle wydaje nam się, że pandemie czy epidemie są epizodami” – przekonywał. „Tymczasem żyjemy w erze COVID-19, a nie podczas kryzysu COVID-19. Wiele zmian ma charakter istotny i trwały. To nie jest coś, na co wkrótce spojrzymy z dystansu, mówiąc «to było straszne, ale na szczęście się skończyło»”3.

Wirus przyspieszył przyspieszenie. Zmusił praktyki kulturowe do dogonienia warunków technologicznych. Praca zdalna i edukacja w wirtualnych klasach, spotkania towarzyskie na Zoomie i kontrola populacji za pomocą aplikacji w telefonie… Wszystko to było możliwe przed wybuchem pandemii. Jeżeli możliwości te nie były w pełni realizowane, to dlatego, że przeciw nim działały nasze nawyki, normy kulturowe czy wątpliwości etyczne. Stan globalnego zagrożenia przerwał te tamy, otwierając drogę prawdziwej fali zmian.

Fali tej nie należy jednak rozważać wyłącznie jako końca pewnego procesu, czegoś w rodzaju „ostatecznego zamknięcia epoki przedzdalności”. Pandemia jest przede wszystkim początkiem – źródłem nowych napięć, które będą napędzać dynamikę kultury i technologii w kolejnych latach. Technologia i kultura połączone są bowiem na zasadzie koła czy spirali. Zmiany w jednej domenie wymuszają modyfikacje drugiej w niekończących się cyklach. Technologia przesuwa granice naszych opowieści, które z kolei tworzą przestrzeń dla nowej technologii. I tak dalej.

Mamy tendencję do przeciwstawiania sobie faktów i prądów kulturowych. Albo coś jest „rzeczywistą chorobą” – myślimy – albo „modą” czy „fenomenem społecznym”. Tymczasem te dwie domeny nie zawsze da się rozdzielić. Pandemia COVID-19 wywołała dojmujące skutki zarówno jako fakt (ofiary śmiertelne, utrata bliskich, powikłania, konsekwencje edukacyjne, ekonomiczne), jak i jako rama, przez którą interpretować będziemy kulturę przez lata (nowe formy egoizmu i solidarności, nowe rozumienie pracy i edukacji, nowe formy samotności i współbycia).

Podążając za pracami Susan Sontag, przyglądającej się społecznej recepcji HIV/AIDS, można powiedzieć, że COVID-19 jest zarazem rzeczywistością i metaforą. Jego znaczenie dla naszej przyszłości wynika zarówno z tego, że – wbrew teoriom spiskowym – śmiertelny wirus był faktem, jak i z tego, że nadał określone ramy naszej wyobraźni.

Popularny ostatnio filozof Byung-Chul Han, autor fascynującego Społeczeństwa zmęczenia,chyba nieco się pospieszył, odsyłając do muzeum wirusa jako kluczową figurę zbiorowej wyobraźni. Zarazem wydaje się, że miał mnóstwo racji, wskazując wypalenie, zmęczenie, przesyt czy wewnętrzny rozkład jako centralne wyzwania współczesności. Okazało się po prostu, że epidemia zamykająca nas w domach, oddzielająca od bliskich szklanymi murami i pozostawiająca miliony studentek, pracowników czy matek sam na sam z doświadczeniem codzienności może być niezwykle potężnym katalizatorem wypalenia.

W ten oto sposób epidemia ucieleśniła kluczowe wyznaczniki naszych czasów. Wirus, który jednego dnia jest wiadomością z odległych Chin drukowaną na czwartej stronie, by kolejnego zamknąć całą Polskę w domach wśród puszek konserw i z trudem zdobytych zgrzewek papieru toaletowego, dobitnie materializuje akcelerację i globalizację. Nic dziwnego, że COVID dał początek nowym, bardzo nośnym narracjom. Nadał niepokojącej wiarygodności apokaliptycznym scenariuszom o pandemii pustoszącej Ziemię, o egoizmie, chciwości. Ale stworzył też dyskursy „nowej przytulności”, bliskości, minimalizmu.

Zgodnie z tym, o czym mowa była wcześniej, wiele z tych dyskursów znajduje się wciąż poza zasięgiem radaru filozofek i publicystów, ponieważ nie są logocentryczne. Ich podstawowym nośnikiem nie są słowa, lecz doświadczenia, którymi dzielimy się (zwłaszcza młodzi) za pomocą mediów społecznościowych, memów, obrazów, estetyk. Zdjęcie smutnej żaby kryjącej się pod kocykiem z kubkiem herbaty celniej ujmuje doświadczenie współczesności niż filozofowie niezdarnie próbujący opisać ją przy użyciu cytatów z Heideggera lub Marksa (i jest w tym coś pięknego).

W świecie akceleracji i globalizacji wydarzenia stają się natychmiast metaforami. Tak jak w internetowych memach – jedno zdarzenie, choćby jaskrawo odbiegające od normy, staje się momentalnie schematem, poprzez który interpretuje się świat, podejmuje decyzje, tworzy rzeczywistość. Granica między wyjątkiem a regułą zaciera się. Metafora przenika rzeczywistość.

Konwergencja i dywergencja

Konwergencja oznacza zbieżność – dokładniej: sytuację, gdy warunki zewnętrzne lub wewnętrzne sprzyjają wytwarzaniu się podobieństw. Konwergencja może być wynikiem dominacji (np. narzucone przez kolonizatorów prawa), bezpośredniej inspiracji lub niezależnego wytworzenia podobnych rozwiązań przez różne kultury czy nawet różne organizmy.

W ekonomii teoria konwergencji sugerowała, że PKB krajów ubogich będzie wzrastać szybciej niż krajów bogatych, prowadząc do zmniejszania się przepaści między nimi. W badaniach nad mediami ten sam termin oznaczał zacieranie się granic między producentkami i konsumentkami kultur. Konwergencja sprawia, że jednostronna komunikacja pionowa, jaką proponowały klasyczne powieści czy filmy, ustępuje dialogowi z odbiorcami i przeplataniu się twórczości kanonicznej z fanowską. Po polsku ukazały się np. Wielka konwergencja Kishore Mahbubaniego czy Kultura konwergencji Henry’ego Jenkinsa, odwołujące się odpowiednio do ekonomicznego i kulturowego aspektu tego fenomenu.

Jednocześnie coraz większą popularność zyskuje teoria wielkiej dywergencji, zarówno w wersji historycznej, odnoszącej się do nowoczesnej dominacji Zachodu nad resztą świata (zob. The Great Divergence Kenneth Pomeranz), jak i w wersji współczesnej. Tę drugą zapoczątkował esej Paula Krugmana, który zwrócił uwagę, że od lat 70. ubiegłego wieku trwa proces pogłębiania się różnic między najbogatszymi a najbiedniejszymi. Pokłosiem tego spostrzeżenia są kolejne medialne doniesienia inspirowane chociażby raportem Oxfamu i opisywanie świata według szablonu „1% najbogatszych posiada już X% wszystkich zasobów”.

Kto ma rację? Żyjemy w czasie wielkiej konwergencji czy raczej wielkiej dywergencji? Zgodnie z duchem tego tekstu odpowiedź brzmi oczywiście – to zależy. Z punktu widzenia semiotyki niezwykłość współczesności polega nie na dominacji jednego z biegunów, lecz raczej na współistnieniu obydwu fenomenów. Napięcie między nimi generuje dziś nowe teksty i praktyki kulturowe.

Dzięki telewizji, Netfliksowi i mediom społecznościowym codziennym doświadczeniem młodych ludzi z Pruszkowa jest bliskość i podobieństwo do rówieśników i rówieśniczek z Baltimore albo Seulu (lecz być może nie z Asmary). Akceleracja i globalizacja są w tym zakresie niewątpliwie wehikułami konwergencji, umożliwiając błyskawiczną i wielostronną komunikację w niespotykanej dotychczas skali. Nowe technologie pozwalają także na gromadzenie niewyobrażalnych bogactw wielkim korporacjom oraz ich najzamożniejszym akcjonariuszom. Co więcej, bogactwa te stają się przedmiotem publicznej dyskusji.

Te same media eksponują i różnice, i podobieństwa. Elon Musk jest gościem takim jak my, facetem, który tweetuje memy na tych samych zasadach co Janek, Jean czy Johny, a zarazem niewyobrażalnie bogatym właścicielem Twittera. Musk w ciągu ostatnich dziesięciu lat zarabiał co godzinę dwa miliony dolarów, czyli czterokrotnie więcej niż przeciętny polski pracownik ma szansę zarobić przez całe życie zawodowe.

Współistnienie konwergencji i dywergencji w różnych wymiarach naszego życia sprawia, że naszym doświadczeniem staje się totalna dostępność i totalna niedostępność jednocześnie. Ludzie we wszystkich zakątkach globu bombardowani są obrazami dóbr i doświadczeń, które nigdy nie staną się ich udziałem, oraz opowieściami o ludziach, którzy dokonali niemożliwego. Wrażenie, że w świecie nieograniczonych możliwości osobiście może się tak niewiele, staje się źródłem apatii i poczucia bezsiły, ale leży też u podstaw największych ruchów społecznych XXI wieku.

Na styku dywergencji ekonomicznej i konwergencji kulturowej rodzą się dziś fascynujące fenomeny – nowe formy tego, co Umberto Eco przed półwieczem nazwał „partyzantką semiologiczną”, a co w latach 90. zyskało miano culture jamming – zakłócania kultury. Młodzi użytkownicy zwykle nie znają innego języka poza wszechobecną mową popkultury, reklamy i politycznej propagandy. Nie czyni ich to jednak mniej gniewnymi ani też mniej kreatywnymi w wyrażaniu swego buntu. Oznacza jednak, że formułowany będzie on nie poprzez otwarty sprzeciw wobec dominujących form kultury, lecz raczej poprzez ich pomysłowy sabotaż.

W roku 1993 firma Mattel wprowadziła do sprzedaży mówiące lalki wychwalające zakupy i wakacje na plaży oraz skarżące się, że lekcje matematyki są dla nich za trudne. W geście sprzeciwu wobec stereotypizacji grupa aktywistów podpisujących się jako Front Wyzwolenia Barbie dokonała operacji godnej doktora Frankensteina. Podmieniono moduły głosowe, zamieniając osobowościami Barbie i figurki gadających komandosów. Kilkaset takich zabawek podrzucono następnie do sklepów. Niepodejrzewające niczego dzieciaki otrzymywały na gwiazdkę i urodziny Barbie zapowiadającą krwawą zemstę oraz nieustraszonego G.I. Joe radosnym głosem zachęcającego do zaplanowania wymarzonego wesela.

Dokładnie trzydzieści lat później znaleźliśmy się w miejscu, w którym nie trzeba już śrubokręta ani zdolności Arsène’a Lupina – podobne akty kulturowej dywersji dokonują się nieustannie. Coraz częściej podejmują je sami producenci popkultury i właściciele praw autorskich, którzy dawno już odkryli, że nic nie sprzedaje się tak dobrze, jak drwiny z kapitalizmu. Kapitaliści przebierają się za sabotażystów, a wielkie ruchy rewolucyjne stają się globalnymi markami ze swoimi logotypami, sloganami i coraz bardziej korporacyjną strukturą. Coraz trudniej odgadnąć, kto jest kim. Ale może to nie szkodzi?

Napięcia i rozstrzygnięcia

Nie musimy przesądzać, czy żyjemy w dobrych czasach, czy w złych, żeby powiedzieć coś ważnego o współczesności. To lekcja, którą wyciągnąć możemy z semiotyki, zwłaszcza w jej odmianie strukturalnej. Sens buduje się, nie rozstrzygając opozycje, lecz pokazując ich znaczenie. Proste rozstrzygnięcia usypiają naszą czujność. Napięcia i paradoksy są za to dobre do myślenia.

Żyjemy w kulturze, która pełna jest napięć, ale ciągle żąda rozstrzygnięć. Odpowiadanie na pytania jest ważne. Ale być może teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy raczej działania przeciwnego – pytania o nasze odpowiedzi?

Może odpowiedzią na czasy niepewności wcale nie jest pewność? Może tym, czego potrzebujemy, jest raczej zadomowienie się w niepewności, oswojenie jej, lepsze zrozumienie tworzących ją napięć i paradoksów?


1. R. Solnit, ‘If you win the popular imagination, you change the game’: why we need new stories on climate, „The Guardian” [dostęp: 15.02.2023].
2. Zgodnie ze stosowaną przez Autora konwencją, w tym artykule zamiennie używane są formy gramatyczne żeńskie i męskie dla opisu zbiorowości osób różnych płci. Ma to wybijać z rutyny czytelniczej i uwrażliwiać czytelników na problem pojawiający się przy stosowaniu form wyłącznie męskich [Red.].
3. G. Kolata, Past Pandemics Remind Us Covid Will Be an Era, Not a Crisis That Fades, „The New York Times” [dostęp: 15.02.2023].

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2023 jako część bloku „Życie w niepewnych czasach”.
Pozostałe teksty:
Wspólnoty polskich lęków (dyskusja)
Joanna Erbel, Praktykować zmianę, a nie czekać na katastrofę

Podziel się

2
Wiadomość