Dlaczego w Polsce mniej myślimy o groźbie użycia broni atomowej przez Putina oraz o potencjalnych tragicznych skutkach rozpadu jego reżimu?
W sobotę zakończyło się międzynarodowe seminarium „The Shifting Limits of State Action. The World after Pandemics and the War in Ukraine”, poświęcone ewolucji roli państwa po pandemii COVID-19 i wojnie w Ukrainie, które organizowaliśmy w Centrum Polityk Publicznych krakowskiego Uniwersytetu Ekonomicznego przez wiele miesięcy. Spotkanie było inspirujące i bardzo wielowymiarowe – w trakcie dwóch dni obrad poruszane były wątki polityczne, społeczne, gospodarcze, a nawet teologiczne (w tym rola duchowości w odpowiedzi na obecny przełom epok). Nie sposób ich wszystkich streścić.
Chciałbym jedynie podzielić się trzema obserwacjami dotyczącymi postrzegania rosyjskiej agresji na Ukrainę, zwłaszcza, że świetnie korespondują one z całym dużym blokiem tekstów, otwierającym jesienny numer „Więzi”. Seminarium było bowiem okazją, by na własne oczy zobaczyć, co zachodni intelektualiści widzą w Rosji – jak brzmi tytuł bloku społecznego kwartalnika.
Kaddafi był jaki był, ale obalając go bez realnego planu B, Zachód „zafundował” sobie ogromny chaos w całej Afryce Północnej. Upadek reżimu Putina spowoduje wielokrotnie większy bałagan
Dzięki temu łatwiej zrozumieć, skąd się bierze postawa papieża Franciszka wobec wojny, co różni perspektywę Zachodu oraz Wschodu, i wreszcie czego możemy się mimo wszystko od zachodnich intelektualistów (ale nie tylko) nauczyć.
Sachs: Rosja została sprowokowana przez USA
Zacznijmy od Franciszka. Jednym z uczestników seminarium był prof. Jeffrey Sachs. W Polsce kojarzymy go głównie z transformacją i planem Balcerowicza, a dokładniej Balcerowicza-Sachsa (a będąc jeszcze bardziej precyzyjnym, Sachsa-Balcerowicza). Nie ma on zatem u nas najlepszej prasy, ale w ciągu ostatnich 30 lat poglądy Sachsa ewoluowały, tym bardziej, że zaczął zajmować się ekonomią rozwoju. W ten prawdopodobnie sposób trafił on do szerokiego grona papieskich doradców ds. gospodarczych.
Zważywszy na ciekawą perspektywę, którą papież Franciszek prezentował czy to w encyklice „Fratelli tutti”, czy to w książce „Powróćmy do marzeń”, uznaliśmy, że głos jednego z jego doradców ekonomicznych może być inspirujący. Co prawda, pierwotnie gościem tym miała być s. Alessandra Smerilli, profesor ekonomii politycznej i sekretarz watykańskiej Dykasterii ds. Integralnego Rozwoju Człowieka, ale ostatecznie z wykładem pojawił się Jeffrey Sachs.
Sam wykład na temat źródeł i możliwych skutków stagflacji nie był jednak aż tak ciekawy jak to, co nastąpiło w sesji pytań. Zagadnięty o ocenę polityki USA wobec Chin i Rosji, Sachs rozpoczął kilkunastominutową tyradę, o której uczestnicy seminarium chyba długo nie zapomną. Zaczęła się ona od interesującej tezy, że Amerykanie nie powinni nakręcać antychińskiej retoryki i traktować Pekinu jak wroga, bo w ten sposób na mocy samospełniającej się przepowiedni doprowadzą do wojny. Można z tym polemizować, ale da się jeszcze znaleźć jakąś logikę stojącą za takim argumentem.
Potem jednak prof. Sachs przeszedł do wątku rosyjskiego i… weszliśmy na inną orbitę. Otóż jego zdaniem Rosja została sprowokowana przez USA przez rozszerzenie NATO, więc Ukraińcy powinni zrozumieć, że ich dołączanie do struktur świata Zachodu nie jest roztropne, bo są w sferze oddziaływania Kremla. „Gdyby Meksyk zechciał wejść do bloku chińskiego, już następnego dnia Waszyngton obaliłby rząd swojego południowego sąsiada. Trudno się więc dziwić, że Moskwa robi to samo z Kijowem”.
Dalej Sachs argumentował, że wojna mogła się skończyć w marcu po rozmowach pokojowych w Turcji, kiedy Ukraina zaakceptowała status państwa neutralnego. Wycofanie wojsk rosyjskich było o krok, ale Amerykanie i Brytyjczycy przekonali rusofobicznego prezydenta Zełenskiego, żeby wyrzucić to porozumienie do kosza. Zatem gdyby nie parcie USA do wojny, Ukraina i Rosja mogłyby żyć w pokoju. Na sugestię, że polityka neutralności, prowadzona przez prezydenta Janukowycza w latach 2010–2014, skończyła się aneksją Krymu i zajęciem Donbasu, Sachs odpowiedział, że to wyłącznie „zasługa” Euromajdanu, który był inspirowany przez… CIA (jak dodał, sam był świadkiem tego zaangażowania).
Łatwiej zrozumieć papieża
Trudno jakkolwiek sensownie odnieść się do tych argumentów. Najgorsze jest jednak to, że prof. Sachs w swojej perspektywie nie jest odosobniony. We wspomnianym już najnowszym numerze „Więzi” Michał Sutowski wskazuje na istnienie grona geopolitycznych pseudorealistów, według których „napaść Rosji, nawet «mordercza», nie wynika z obiektywnych roszczeń do swej «bliskiej zagranicy», lecz z działań Amerykanów”, choć tak naprawdę część tych wynurzeń można by zaklasyfikować do innej postawy, określonej przez Sutowskiego mianem „pseudosceptycznego bełkotu”.
Niezależnie jednak od etykietek czy klasyfikacji, o wiele łatwiej zrozumieć podejście papieża Franciszka do wojny, skoro ze swojego otoczenia zbiera podobne głosy. Zwłaszcza, że Jeffrey Sachs nie jest internetowym trollem, lecz uznanym dyrektorem Centrum ds. Zrównoważonego Rozwoju na Uniwersytecie Columbia i przewodniczącym Sustainable Development Solutions Network, sieci działającej w ramach ONZ, jak również doradcą sekretarza generalnego tej globalnej organizacji. Ponadto, co zresztą dobrze pokazuje we wspomnianym tekście Sutowski, poglądy Sachsa korespondują z głosami obecnymi w środowisku międzynarodowej „lewicy ekonomicznej”, która jest bliska myśleniu Franciszka.
Z tej perspektywy ostatnie wypowiedzi papieża o obronie koniecznej, które padły na pokładzie samolotu w drodze powrotnej z pielgrzymki w Kazachstanie, mogą dowodzić, że Franciszek powoli „odkleja” się od swoich doradców. Choć dalej niezrozumiała jest dla wielu decyzja o nieodwiedzeniu Kijowa, to jednak osobista obecność kard. Konrada Krajewskiego w miejscach, gdzie odkrywane są masowe groby rosyjskiego ludobójstwa, zdaje się chyba dokonywać zmiany papieskiej orientacji.
A przynajmniej mam głęboką nadzieję, że tak jest. Choć nijak nie zmienia to bardzo negatywnej oceny wcześniejszej postawy i głębokiego zawodu, który zresztą jest udziałem wielu ludzi w naszym regionie – zarówno wierzących, jak i niewierzących, o czym świetnie w jesiennym numerze „Więzi” pisze Bartosz Bartosik. Dobrze jednak mieć świadomość, skąd taka postawa się bierze.
Nuklearne groźby Kremla
W ten sposób dochodzę do drugiej ważnej dla mnie obserwacji, a mianowicie różnicy między nami (Polakami, Ukraińcami, etc.) a zachodnimi intelektualistami. Wśród głosów przedstawicieli regionu dominuje przekonanie o konieczności pokonania Rosji, a nawet rozbicia jej. Co więcej, bardzo ważnym głosem płynącym z naszego regionu jest wezwanie do nazwania zła po imieniu i wymierzenia sprawiedliwości wszystkim, którzy ponoszą jakąkolwiek odpowiedzialność za to zło.
Postulaty te można streścić w haśle „Norymberga dla Putina”, choć oczywiście odpowiedzialność karną powinna ponieść cała kremlowska elita, która odpowiada za rewizjonistyczną politykę. W tym sensie głównie ze strony Ukraińców pojawia się wyraźne oczekiwanie, aby do reżimu Putina podejść w analogiczny sposób do jak nazistowskich przywódców, a dodatkowo przeprowadzić proces „deraszyzacji” (raszyzm – to rosyjski faszyzm) rosyjskiego społeczeństwa. W końcu w Buczy, Irpieniu czy Izjumie nie mordował sam Putin czy kremlowscy dygnitarze, ale zwykli Rosjanie, którzy w zdecydowanej większości popierają wojnę.
Choć dalej niezrozumiała jest dla wielu decyzja o nieodwiedzeniu Kijowa, to jednak osobista obecność kard. Konrada Krajewskiego w miejscach, gdzie odkrywane są masowe groby rosyjskiego ludobójstwa, zdaje się chyba świadczyć o dokonującej się zmianie papieskiej orientacji
Natomiast obecni na seminarium zachodni intelektualiści – którzy, w przeciwieństwie do Jeffreya Sachsa i jemu podobnych, mają jednoznaczny pogląd na temat rosyjskiej odpowiedzialności za wywołanie wojny – z dużym dystansem, by nie powiedzieć obawą, podchodzili do wizji pokonania Rosji. Ich lęk motywowany jest głównie perspektywą użycia przez Putina broni jądrowej w momencie, w którym zostanie zapędzony do narożnika.
Mam wrażenie, że retoryka nuklearna, która weszła do repertuaru Kremla, w naszej części regionu nie rezonuje w taki sposób, jak na Zachodzie. Nie chciałbym traktować tego anegdotycznego dowodu zbyt poważnie, ale jednak wypowiedź prezydenta Andrzeja Dudy „nie strasz, nie strasz, …” całkiem nieźle obrazuje nasze podejście. Nie wiem, z czego dokładnie to wynika, ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że nuklearne groźby Kremla robią na nas znacznie słabsze wrażenie niż na zachodnich intelektualistach.
Putin jak Kaddafi?
Kwestia groźby użycia broni atomowej to jednak nie jedyne źródło obaw związanych z pokonaniem Rosji. W wypowiedziach kilku uczestników seminarium zza Oceanu oraz z Europy Zachodniej pojawiał się także wątek potencjalnie tragicznych skutków rozpadu imperium Putina, które będzie następstwem jego porażki w Ukrainie. Już widać pierwsze niepokoje w Azji Centralnej, gdy słabnie stabilizująca rola kremlowskiego „oka Saurona”. Rozpad Federacji Rosyjskiej będzie skutkować chaosem i destabilizacją całego obszaru postsowieckiego, a to perspektywa, która przeraża nie tylko Zachód, ale i Chiny.
Dlatego trudno znaleźć entuzjastów takiego rozwoju wypadków, nawet jeśli chce się zwycięstwa Ukrainy. Zresztą obawa o destabilizację terenów, które podlegają nawet autorytarnej władzy, nie jest czymś nowym. Świetnym przykładem, który zresztą pojawiał się w wypowiedziach uczestników, jest Libia. Kaddafi był jaki był, ale obalając go bez realnego planu B, Zachód „zafundował” sobie ogromny chaos w całej Afryce Północnej. Upadek reżimu Putina spowoduje wielokrotnie większy bałagan.
Warto podkreślić, że wizja rozpadu państwa rosyjskiego, obecna w myśleniu zachodnich elit intelektualnych, u nas pojawia się w marginalnym stopniu. W polskiej debacie publicznej pisali o niej, co prawda, autorzy wydanego przez Klub Jagielloński raportu „Rozpad starego świata. Próba syntezy po pół roku wojny na Ukrainie”, ale takie głosy są wciąż mocno odosobnione. Efekt jest taki, że gdy myśli naszych przyjaciół z Niemiec, Austrii, Włoch czy USA biegną już do perspektywy powojennej, my skupiamy się na bieżących działaniach wojennych.
W jakimś sensie można tę różnicę optyk zrozumieć – zachodni obserwatorzy patrzą na tę wojnę z większego dystansu i łatwiej im chyba osadzić ją w szerszym historycznym kontekście. A ten kontekst podpowiada im, że pokonanie i upokorzenie wroga nie zawsze dobrze się kończyło. Stąd też wśród nich zdecydowanie więcej głosów skorych do szukania pojednania niż retoryki rozliczeniowej.
Jak pokonać zło zrodzone w rosyjskich sercach?
Rozumiem, dlaczego taka perspektywa wydaje nam się pięknoduchostwem w momencie, w którym docierają do nas zdjęcia masowych grobów. Jestem przekonany, że analogie współczesnej Rosji do wersalskich Niemiec są z wielu powodów nieuprawnione. Mam pewność, że traktowanie rosyjskiej agresji na Ukrainę w takich samych kategoriach jak wojna w Libii, Afganistanie, Iraku czy Syrii jest błędem prowadzącym do fałszywych wniosków. Uważam też, że nie ma szans na prawdziwe pojednanie bez uznania winy i osądzenia sprawców (nawet jeśli nie poniosą oni kary). Zło musi zostać nazwane.
Jednocześnie jednak – i to jest trzecia obserwacja z zeszłotygodniowego seminarium – nie powinniśmy całkiem ignorować głosów mówiących o konieczności szykowania scenariusza powojennego. Niezależnie od kwestii gospodarczych, związanych z powojenną odbudową Ukrainy, musimy zacząć myśleć o tym, jak skutecznie zmienić już postimperialną Rosję. Model niemiecki czy japoński, zastosowany po 1945 roku, wydaje się niemożliwy do powtórzenia, bo nikt o zdrowych zmysłach nie traktuje poważnie scenariusza amerykańskiej okupacji tych ziem. Niestety nie mamy na stole innego modelu. Do tego mówimy o państwie dysponującym bronią nuklearną.
Nie zmienia to jednak faktu, że kluczowym elementem tego modelu powinno być przebaczenie i pojednanie. Rosjanie nie znikną. Co więcej, przez dziesiątki lat wspólnej historii ZSRR łączą ich z Ukraińcami nieraz rodzinne więzi, nawet jeśli dziś patrzą na nie przez pryzmat Buczy czy Irpienia. Choć taka perspektywa jest daleka od „realistycznego” myślenia, to trzeba pamiętać, że w gruncie rzeczy jedynym sposobem, aby pokonać zło zrodzone w rosyjskich sercach, jest dobro. Motto bł. Jerzego Popiełuszki pozostaje aktualne także dziś, i to ono determinuje perspektywę papieża Franciszka. Zresztą w moim odczuciu nie ma bardziej realistycznego programu przebudowy obszaru postsowieckiego.
Tak, wojnę z Rosją trzeba wygrać. Nie da się jej zakończyć na drodze pokojowej, bo Putin ostatnimi decyzjami mobilizacyjnymi wyraźnie pokazał, że będzie walczył do końca (swojego bądź Rosji, bo ta mobilizacja w moim głębokim odczuciu przyspieszy jedynie rozpad reżimu). Tak, trzeba zorganizować „nową Norymbergę” i osądzić sprawców. Tak, trzeba szybko odbudować Ukrainę, także przy użyciu zamrożonych rosyjskich rezerw. Tak, rosyjskie społeczeństwo musi przejść proces „deraszyzacji”.
Ale to wszystko pójdzie na marne, jeśli mieszkańcy imperium Putina nie doświadczą szeroko rozumianego przebaczenia i miłosierdzia, rozumianego też jako rozważne wsparcie ekonomiczne. Jeśli tego zabraknie, przedstawiciele syberyjskich ludów, którzy w rosyjskich mundurach dokonywali na Ukrainie grabieży, gwałtów i mordów, wrócą już niedługo w cywilnych ubraniach i z bezradności będą kraść, gwałcić i mordować.
Lekcja, której udzielił nam Jezus, że tylko miłość jest zdolna do przerwania spirali zła, pozostaje aktualna także dziś. Co więcej, to właśnie miłość jest przejawem najgłębszego realizmu. Wszystko inne jest utopią, nawet jeśli nie mieści to się nam w głowach.
Przeczytaj także: Marcin Kędzierski, Święta codzienność w szpitalu polowym, czyli katolicyzm po rozpadzie
T. Terlikowski :” Żenujące jest to, jak Franciszek traktuje Ukrainę. Złożono obietnicę, że do wizyty dojdzie, potem przeszkodą miało być zdrowie i zakaz lekarski, ale teraz okazało się, że nie jest on przeszkodą w wizycie w Bahrajnie. Tylko do Ukrainy papież dojechać nie może. Słabe to! „