W sytuacji ekstremalnej wybór dobra nigdy nie jest automatyczny – szczególnie gdy jesteśmy przepełnieni obawą o własny los. Tym bardziej poza sytuacjami granicznymi należy pytać: po co mi cierpienie czy upokorzenie? Takie pytania stawiałem sobie podczas realizacji Dnia gniewu według Romana Brandstaettera – mówi Jacek Raginis-Królikiewicz w rozmowie z Sebastianem Dudą.
Sebastian Duda W ocenach polityki kulturalnej Prawa i Sprawiedliwości można spotkać się z opinią, że w jej ramach w ogóle nie powstają dzieła wybitne. Jednym z koronnych argumentów jest sytuacja Teatru Telewizji. Spektakli produkuje się mało. Pojawia się – w lepszym czy gorszym wydaniu – klasyka polska. Dominują jednak przedstawienia, które można uznać za ilustrację martyrologicznych, promujących „szlachetną polskość” tez książek promowanych przez Instytut Pamięci Narodowej. Zasadniczo zgadzam się z tą opinią, ale widzę wyjątki.
Pan wystawił, właśnie w Teatrze Telewizji, mało znany szerszej publiczności dramat Romana Brandstaettera Dzień gniewu – moralitet o Żydzie, którego w trakcie Zagłady próbują uratować na polskiej prowincji katoliccy zakonnicy1. Pod Pana reżyserskim okiem powstała rzecz w moim przekonaniu wybitna. To spektakl (czy raczej film telewizyjny), w którym w historycznych, polskich realiach udało się opowiedzieć o sprawach najważniejszych z punktu widzenia teologii chrześcijańskiej. Chciałbym z Panem porozmawiać o artystycznym i teologiczno-duchowym sensie Dnia gniewu. Ciekaw jestem, co przede wszystkim skłoniło Pana do adaptacji tego tekstu.
Jacek Raginis-Królikiewicz Nie chciałbym tu dyskutować o szeroko rozumianej polityce kulturalnej czy o polityce repertuarowej TVP, trzeba jednak dostrzec, że po 2016 r. Teatr Telewizji otrzymał nową szansę. Powstało wiele wartościowych widowisk. Na ekran wróciły też spektakle o tematyce historycznej. To dzięki temu w 2018 r. powstał miedzy innymi nasz spektakl Inspekcja. Jeśli zaś idzie o Dzień gniewu, to nie znałem wcześniej tego dramatu, choć z twórczością Brandstaettera oczywiście się zetknąłem. Przeczytałem swego czasu Jezusa z Nazaretu. Na Dzień gniewu nakierował mnie mój dawny znajomy ze studiów w KUL, nazywając tę sztukę Brandstaettera zapoznanym arcydziełem, potem tę rekomendację potwierdził prof. Jacek Kopciński. Widzieli właśnie mój spektakl Inspekcja w Teatrze Telewizji o perfidnej grze, której poddawano polskich oficerów więzionych w sowieckich obozach przed zbrodnią katyńską. I uznali, że będę w stanie udźwignąć tematykę zawartą w Dniu gniewu.
Duda Zatem punktem wyjścia był temat: chrześcijanie-Polacy ratujący Żydów podczas Holokaustu?
Raginis-Królikiewicz Nie. W mojej twórczości interesuje mnie przede wszystkim jednostka, która znajduje się w sytuacji ekstremalnej i musi dokonać wyboru. To zaś wiąże się z ryzykiem zatraty, unicestwienia. Oficerom w Kozielsku przedstawiono propozycję współpracy. Musiał się zatem pojawić dylemat moralny, bo oni mieli świadomość, że ich odmowa nie pozostanie bezkarna. Jedni w imię przyjmowanych przez siebie kryteriów lojalności propozycję odrzucili, inni dokonali odmiennego wyboru. W każdym z tych wypadków odsłonili się jako ludzie w sytuacji ekstremalnej.
Coś bardzo podobnego przytrafia się bohaterom Dnia gniewu. Zakonnicy stają w obliczu ryzyka, które wiąże się z obecnością w klasztorze Żyda uciekającego z eksterminowanego getta. Jeśli wybiorą słusznie, w razie wpadki będą za to ukarani przez okupantów. Niewątpliwie kontekst historyczny ma tu wielkie znaczenie, a widzę nawet po swoich dzieciach, że jest on nieszczególnie im znany, choć sam jestem absolwentem historii i przez pewien czas uczyłem historii w szkole, a potem robiłem jeszcze w radiu audycje historyczne.
Duda Nie tylko jednak z powodu ignorancji historycznej trudno jest dziś chyba przedstawiać artystom dylematy moralne, o których Pan wspominał. Takie przedstawienie wiąże się bowiem z patosem, na który bardzo wielu widzów – w Polsce być może szczególnie – reaguje zwykle alergicznie.
Raginis-Królikiewicz To prawda. Ja sam zostałem przecież wychowany na Eroice czy Zezowatym szczęściu Munka. To były dzieła tak atrakcyjne, bo kwestionowały polskie mity. W pewnym sensie ironia stawała się w nich warunkiem przetrwania, bo otaczająca rzeczywistość była bardzo poważna. W Polsce w XIX wieku mieliśmy wielkich mitotwórców, ale od tamtego czasu jesteśmy wciąż w objęciach rewizjonistów, którzy tę wielką mitologię kwestionują. Pełen rezerwy stosunek do patosu nie charakteryzuje zresztą dziś wyłącznie Polaków. Ja jednak mimo wszystko tęsknię za dobrze podanym patosem.
Duda Tekst Brandstaettera nieszczególnie takie dobre podanie ułatwia.
Raginis-Królikiewicz Istotnie wiele w nim dość nużących ciągów deklaracji. Miałem świadomość, że raczej nie wybrnę z tej pułapki wyłącznie przez dokonanie dużych skrótów w tekście. Wykreśliłem połowę wersów, ale zdałem sobie sprawę, że pewne rzeczy w Dniu gniewu należy raczej wyśpiewać, niż wypowiedzieć. Wtedy następnym moim pytaniem było: w jakim stylu powinno to być wyśpiewane? I od razu wiedziałem, że musi to być chorał gregoriański, ale taki nie zanadto wystylizowany, „nieoheblowany”. Mnie samemu bliżej jest do nieoszlifowanego śpiewu liturgicznego krzyczących facetów niż do konwencji operowej. Dobrze się stało, że na współpracę przy realizacji Dnia gniewu zgodził się Marcin Bornus-Szczyciński, świetny znawca i wykonawca muzyki dawnej, który ostatnio zajmuje się głównie monodią liturgiczną. Poczułem się bezpiecznie. Lepiej jest wyrazić śpiewem to, co w recytacji – choć bardzo istotne – może być odbierane dziś jako nudne i nadmiernie deklaratywne. To jest jakiś sposób na nieufność wobec patosu, z którą mamy do czynienia nie tylko w Polsce przecież, ale w ogóle we współczesnej kulturze (dziś patos funkcjonuje bezkarnie chyba tylko w środowiskach lewicowych idealistów). Tymczasem pewne rzeczy udaje się zaśpiewać na serio i pięknie – bez cudzysłowu ironii, bez konieczności zaprzeczania temu, co poważne.
Nie wiem, czy teatr lub film mogą zmieniać widzów, ale z pewnością mogą przemienić samych twórców
Duda Dzięki sięgnięciu po takie rozwiązanie udało się Panu w przekonujący sposób zobrazować dwie pełne patosu konwencje, które z pozoru nie do końca do siebie przystają: moralitetu chrześcijańskiego i tragedii greckiej. Wspaniale pokazane są także podstawowe motywy głębokiej teologii chrześcijańskiej. Oto np. uciekający do klasztoru przed śmiercią z rąk Niemców Żyd – Emanuel Blatt (przejmująca, doprawdy niezwykła rola Jana Marczewskiego) przyjmowany jest do grona zakonników w rytuale trzykrotnego zanurzenia w wodzie. Dopiero po tym rytuale następują obłóczyny w habit. Jako teolog od razu widzę w obrazie zanurzenia odwołanie do frazy z Listu św. Pawła do Rzymian, którą katolicy słyszą podczas każdej liturgii Wigilii Paschalnej: „Przez chrzest zostaliśmy zanurzeni w śmierć Chrystusa”. To skojarzenie ulega w spektaklu wzmocnieniu, bo nieco później Blatt, który – by chronić mnichów, którzy go w klasztorze ukrywają – odsłania swoją tożsamość przed esesmanem Bornem, zostaje przez Niemca z pogardą przebrany za cierpiącego Nazarejczyka. Ecce homo – jak w znanym obrazie Brata Alberta.
Raginis-Królikiewicz Nie myślałem o tym w ten sposób. Na pewno nie chciałem, by scena zanurzenia Blatta kojarzyła się komukolwiek z prozelityzmem, „nawracaniem” Żydów na chrześcijaństwo. Dla mnie owo obmycie ma przede wszystkim bardzo praktyczny wymiar. Jeśli przyjmuje się kogoś pod swój dach i trzeba go skutecznie ukryć, to należy takiego człowieka najpierw po prostu umyć i dać mu ubranie. Inna rzecz, że istotnie miałem poczucie, iż w dramacie Brandstaettera „brakuje powietrza”, przebieg dramaturgiczny jest gęsty. Żyd nosi w sobie wielki strach i niepewność, czy zakonnicy przyjmą obcego. Obmycie Blatta to jakby wprowadzenie tego bohatera w nową przestrzeń. To łączy się z bardzo rygorystycznym podejściem ortodoksyjnych Żydów do rytualnych oczyszczeń. A Blatt spędził przecież kilka dni w lesie, ukrywając się pod liśćmi, pośród zwierzęcych fekaliów – musi się z tego wszystkiego obmyć, by na nowo wejść w rytm codzienności. Jest w tym, przyznaję, jakiś wymiar chrztu, ale trzeba pamiętać, że chrzest to nie wynalazek chrześcijański. Jan Chrzciciel pogłębił żydowski rytuał oczyszczenia.
Duda Nadając mu znaczenie obmycia z grzechów…
Raginis-Królikiewicz Ale jednak bez odniesienia do Chrystusa i jego śmierci – to zrobili dopiero chrześcijanie. Dla mnie owo obmycie Blatta w klasztorze to nie tyle chrzest chrześcijański, co chrzest miłości. Nie chodzi mi tu o uczucie, tylko o postawę otwarcia się na obcego. W tym sensie jest to istotnie jakiś rodzaj sakramentu czy też może raczej sakramentalium. Ryt całkowitego zanurzenia odbieram jako niezwykle mocny (bardziej do mnie przemawia niż np. obecne katolickie obrzędy chrztu dzieci). To taka sytuacja pierwotna.
Przychodzi mi na myśl scena z Kroniki Galla Anonima mojego ojca, Grzegorza Królikiewicza, gdzie Mieszko jest wręcz topiony w wodzie. W tym ujawnia się jakiś zasadniczy rys egzystencjalny. Dlatego zamierzyłem, by Blatt całym ciałem wszedł w tę czynność, by naprawdę miała na niego przemieniający wpływ. Z tym niewątpliwie wiąże się cały bagaż emocji, który dotyczy nie tylko ocalanego Żyda. Jest strach po stronie udzielających pomocy, ale z drugiej strony ten, kto pomocy potrzebuje, też musi się na nią otworzyć, co wiąże się z oczyszczeniem serca. Dla nikogo nie może być bowiem obojętne przyjmowanie pomocy od obcych ludzi. Realizując przez lata różne programy (m.in. cykl „Ocaleni” dla Telewizji Polskiej – o ludziach, którzy przeżyli dramat uzależnienia: alkoholizmu, hazardu, narkomanii), zobaczyłem, że potrzebujący mają wielki problem z poszukiwaniem i przyjęciem pomocy. To często dla nich zbyt trudne.
Poza tym w klasycznej dramaturgii filmowej mamy np. motyw podróży bohatera, w której często występuje punkt zwrotny: wyjście ze starego lądu i wkroczenie na nowy (to może być zobrazowane jako przejście przez rzekę czy jakąś granicę). Zanurzenie Blatta jest dla mnie właśnie czymś takim, ale wiem, że scena ta odnosi się także do innego wymiaru: do podświadomości, do czegoś, co jedni nazywają losem, inni – Bogiem. Bóg przygotowuje nas na pewne wydarzenia. My i inni nie musimy być świadomi tej boskiej interwencji. W tym sensie ów szok przejścia do nowej rzeczywistości przez obmycie to taki chrzest Janowy udzielony Emanuelowi Blattowi po to, by mógł on jednak później stać się w spektaklu urządzonym przez esesmana Borna figurą Jezusa Chrystusa.
Duda Zanim jednak ów Born (znakomicie zagrany przez Rafała Gąsowskiego) urządzi wspomniany przez Pana spektakl, mamy jeszcze rozmowę Blatta z przeorem klasztoru. Muszę przyznać, że dawno nie widziałem w teatrze i w filmie sceny, która tak mocno by mnie – jako teologa – poruszyła. Blatt z rozpaczą mówi przed krucyfiksem, że nie może przyjąć Boga w Chrystusie. Stracił właśnie swoich najbliższych, całą rodzinę. Zwraca się do przeora (gra go Radosław Pazura – to kolejna znakomita rola w tym spektaklu): „Twój Bóg nie może być moim Bogiem”.
Ale żydowskiego Boga też nie jest już w stanie przyjąć. Odkrywa „pustkę po Bogu” – to jest doświadczenie, które w moim przekonaniu wychodzi poza historyczny kontekst Holokaustu. Dziś bowiem „pustkę po Bogu” odkrywa w sobie wielu ludzi odchodzących od tradycyjnej religii. W takiej postreligijności odzywa się jednak wciąż czasem wymiar autentycznego przeżycia duchowego, które nie może być już wsparte zastanymi rytuałami. Blatt również wspomina swój dom rodzinny i kolację szabatową, ale te reminiscencje powodują, że mimo poczucia opuszczenia przez swojego Boga w przeraźliwie rozpaczliwym szlochu przyzywa w końcu Nieobecnego – „Adonai”.
Zwraca się też do przeora: „Odrzucam Boga, który przynosi nieszczęście mnie i mojemu narodowi. Odrzucam Boga, który jest powodem nienawiści”. Zakwestionowana jest tu jednocześnie chrześcijańska idea odkupienia przez śmierć Jezusa, która – przez wiarę, jaką miał Nazarejczyk we własną misję – sprowadziła na świat (nie tylko na Żydów) bardzo wiele cierpienia. Chrześcijanie, którzy uwierzyli w zbawczy sens życia i śmierci Chrystusa, wielokrotnie występowali z przemocą przeciw innym. Krzywdzili ich w imię swojej wiary.
Odrzucenie Boga, który zsyła nieszczęście, przypomina też nieco postawę Iwana Karamazowa, ale odkrycie „pustki po Bogu” to dla mnie intuicja głębsza niż znane z Dostojewskiego „zwracanie Bogu biletu”, które ma być uzasadnieniem ateizmu.
Raginis-Królikiewicz Ja bardziej niż o Iwanie Karamazowie myślę w tym kontekście o ojcu Paneloux – jezuicie, bohaterze Dżumy Camusa, który traci swoją pozorną pewność wiary w konfrontacji z cierpieniem umierającego chłopca. Nie znajduje odpowiedzi na pytanie: „dlaczego?”, ale mimo wszystko jakąś wiarę zachowuje. Drugą postacią, która zadaje takie samo pytanie i nie otrzymuje w gruncie rzeczy odpowiedzi, jest biblijny Hiob. Odpowiedzią może być chyba tylko właśnie jakaś forma obecności Boga i uznanie Jego suwerennych decyzji.
Myślę, że my dziś jesteśmy w takiej sytuacji, że aby wierzyć, musimy wychodzić poza utylitaryzm i racjonalność. Jesteśmy w labiryncie, dochodzimy do ściany i trzeba coś uruchomić, bo inaczej zostaniemy przed tą ścianą jak Stokrotka i umierający (zagrany przez Tadeusza Janczara) powstaniec przed kratą, za którą widać drugi, nieosiągalny brzeg Wisły w Kanale Andrzeja Wajdy. I w tym położeniu, z którego nie ma wyjścia, pytamy: „co dalej?”. Można zostać w tym kanale i umrzeć z rozpaczy albo mimo wszystko pytać: wybieram rozpacz czy jednak idę dalej?
To właśnie jest miejsce, w którym znalazł się Emanuel Blatt z Dnia gniewu. Esesman Born – zarządzający eksterminacją getta „bóg wojny” – próbuje temu Żydowi, który stracił całą rodzinę i znalazł się w sytuacji ściganej zwierzyny, wyrugować z serca nadzieję, miłość i wiarę w Boga. W tej wierze Blatt się wychował, a Niemiec chce go wyrwać z korzeniami z dobrego, „bezpiecznego” (do pewnego momentu) świata wiary. I to się jednak nie udaje. Na samym końcu Blatt słucha hymnu śpiewanego przez przeora wraz z chórem mnichów. Jest w tym śpiewie adoracja Boga, jaki przed wiekami objawił się Dawidowi, a potem jeszcze Danielowi w jaskini. To Bóg bardzo dobrze znany Blattowi – nagle jego ciało przypomina sobie dawne nawyki. Żyd zaczyna się kiwać do przodu i do tyłu, modlić się, jak robią to podczas modlitwy inni pobożni Żydzi. A potem następuje chwila, gdy Blatt podnosi dłoń do czoła i osłania nią oczy. I zrazu nieporadnie, ale na pewno z głębi serca śpiewa „Szema Izrael”.
To jest właśnie moment, w którym Blatt z wnętrza swego egzystencjalnego doświadczenia, po tych wszystkich strasznych przejściach, z afirmacją wyznaje Boga, a jednocześnie w tym wyznaniu przekracza religijność otrzymaną w wychowaniu i w ramach procesu społecznego. W tym sensie rzeczywiście można widzieć podobieństwo z obecnym czasem. Wielu z nas wychowywało się przecież w domach, które były religijne. Religia gwarantowała nam pewien społeczny pancerz z różnego rodzaju presją: masz chodzić do kościoła, bo w nim się tylko dobrych rzeczy nauczysz; jeśli się wiążesz z kobietą, musisz się nią opiekować i ożenić; jeśli jesteś ojcem, masz zarabiać na rodzinę pieniądze itd. Poza tym oczywiście rodzice wciąż nam powtarzali: ucz się, bo bez nauki nie będziesz miał dobrej pracy. A teraz żyjemy już w czasach, kiedy te wszystkie presje zostały unieważnione albo przynajmniej nie są już tak silne jak dawniej. W dużych miastach żyjemy anonimowo. Możemy oglądać w internecie, co nam się żywnie podoba, i babcia nie zajrzy nam przez ramię z wyrzutem: „Oj, wnusiu, na co ty tam patrzysz?”.
Na pewno pokolenie naszych dzieci zakwestionowało już autorytet rodziców czy starszych. Ci młodzi mówią: odrzucamy to, zdefiniujemy się na nowo. Odrzucamy także Boga, który do niczego nie jest nam potrzebny. Sami sobie znajdziemy pracę, bo załatwimy w taki czy inny sposób nasze poważne problemy finansowe. Nie potrzebujemy też żadnej Opatrzności, żeby znaleźć partnera życiowego – wystarczy nam aplikacja Tinder. Ostatecznie partner nie musi być na całe życie, może być na jedną noc itp. W tym znaczeniu religijność, którą wynieśliśmy z domów, jest traktowana jako pewien zewnętrzny, heteronomiczny etos, który był nam narzucany przez rodziców, a wielka część młodego pokolenia uważa, że jest już od tego wolna. Ale przecież ci młodzi też stają albo kiedyś staną przed pytaniem: „co dalej?”. I to pytanie będzie ich dotykało podobnie jak Emanuela Blatta, który odrzucił Boga w wyniku głębokiego cierpienia i osobistej straty – czy też raczej odrzucił ten obraz Boga, który otrzymał właśnie w religijnym wychowaniu. On po swoim nieoczekiwanym ocaleniu, gdy Born odstępuje od zabicia go, wykrzykuje „Szema Izrael” jako nowy człowiek. I osiąga metę, w której wszystko jest już poukładane.
Duda Metafizyczną metę? Odkrywa na nowo Boga poza religijnym wychowaniem? W Dniu gniewu przeor mówi do esesmana Borna, z którym przed laty studiował teologię w seminarium w Rzymie, że Boga konsekwentnie widzi w Jezusie. Niedługo potem ów Born aranżuje przerażającą scenę, w której mnisi zmuszeni są do uklęknięcia przed Blattem – ubranym w koronę z drutu kolczastego oraz „płaszcz” z czerwonego obrusa – by adorować „żydowskiego Boga”. W tej chwili Emanuel, który Jezusa odrzuca, sam staje się Jezusem (tak też go chyba odbierają zgromadzeni wokół niego). A jednocześnie odsłania się w ten sposób właśnie podstawowa prawda chrześcijańskiej teologii: Boga poznaje się przez cierpienie Chrystusa, przez zanurzenie w Jego śmierć. To może zaś oznaczać również odkrycie Boga słabego, umarłego, a także pustki po takim Bogu. Co ciekawe, w tej wstrząsającej scenie wydaje się, że i sam esesman doświadcza pewnego rodzaju nawrócenia.
Raginis-Królikiewicz Reżyserując Dzień gniewu, musiałem się zapytać: co się wydarzyło z Bornem? Sądzę, że Born jest chrześcijaninem, który nie akceptuje doświadczenia bezsilności, a zwłaszcza bezsilności moralnej. Nie akceptuje sytuacji, w której pojawiają się imperatywy, a także moralne standardy, bo on sam – studiując przed laty w rzymskim seminarium razem z przeorem, którego po latach spotyka w okupowanej Polsce – miał poczucie, że nie jest w stanie takim standardom sprostać. Uważam, że coś takiego wydarza się dość często. Wielu z nas przestaje chodzić do spowiedzi, rezygnuje z sakramentów, ponieważ nie chcemy już po raz kolejny iść, żeby klęknąć przed jakimś kapłanem i wyznać: znowu zawaliłem, i co więcej – zawaliłem z dużą satysfakcją. Dlaczego po takim zadowoleniu mam się teraz kajać?
Poza tym dylemat Borna polega też na tym, że jeśli idzie się jakąś ścieżką duchową, można wybrać ścieżkę miłości albo ścieżkę mocy. Myślę, że Born wybrał ścieżkę mocy, to znaczy, że on odrzucił bezsilność, a zwłaszcza bezsilność związaną z sakramentem pojednania. I odszedł tam, gdzie nie musiał się nikomu spowiadać i przyznawać się do tego, że kolejny raz nie dał rady. Z żelazną konsekwencją przyjął maskę człowieka, który zawsze daje radę. Z kolei przeor miał te same słabości co Born, ale jednak trzymał się konfesjonału.
Duda Był przeświadczony, że musi być tzw. człowiekiem sumienia?
Raginis-Królikiewicz Nie. Raczej chodziło mu o to, że warto przyjąć upokorzenie we własnej słabości i kruchości, bo jest ono drogą do tego, żeby się rozwijać, czynić dobrze, a na koniec spotkać się z Bogiem. Dzisiaj wielu z nas też odchodzi z Kościoła, bo w ogóle nie akceptuje doświadczenia bezsilności wobec własnego grzechu, wobec cierpienia. Myślę, że dla naprawdę bardzo wielu ludzi takim kamieniem, o który się potykają, jest etyka seksualna Kościoła katolickiego. Jednak gdyby o chrześcijaństwie pomyśleć nieco szerzej, chodzi przede wszystkim o stosunek do przeżywanego cierpienia. Nie chcemy być upokorzeni przez doświadczenie bezsensownej choroby itp. Dlatego idziemy tam, poza chrześcijaństwo, gdzie nikt od nas tego nie wymaga.
Duda Są na pewno widzowie Dnia gniewu, którzy mają taką właśnie perspektywę postchrześcijańską. Zastanawiam się ciągle, jak oni mogą odbierać scenę, w której klęczący mnisi adorują Boga w przebranym przez Borna za umęczonego Jezusa Blatcie. W samym Bornie ten widok, jak się wydaje, wywołuje – w całkowicie niezamierzony przecież przez niego sposób – wielki wstrząs.
Raginis-Królikiewicz Ja sam miałem naprawdę poważny problem z uwierzeniem w prawdopodobieństwo takiej przemiany u Borna. Skoro do tej chwili był potworem, to co go zmieniło? Klucza do tej wewnętrznej przemiany szukałem w dwóch sytuacjach. To przede wszystkim rozmowa Borna i przeora, w której mówią do siebie blisko zetknięci głowami. Są wtedy jak dwie głowy jednego organizmu. Przywołują bardzo osobiste sprawy. Mowa jest także o sumieniu.
Widziałem w tej rozmowie scenę miłości braterskiej: niezależnie od tego, co Kain zrobił Ablowi, byli braćmi związanymi miłością. Zabójca mógł znienawidzić brata, ale Abel na zawsze jego bratem pozostał. Dlatego dla Borna przeor jest wciąż lustrem, w którym się przegląda. Esesman przychodzi do klasztoru i mówi do przełożonego tej wspólnoty mnichów (to jakby echo tego, co szatan opowiadał Bogu o Hiobie): przetestuję twoją sprawiedliwość. Born chce się w ten sposób utwierdzić w swoim wyborze i przekonaniu, że świętość jest niemożliwa – przynajmniej taka świętość, do której dochodzi się przez upokorzenie, uniżenie, posłuszeństwo, wiarę w Boga, zaufanie Jezusowi Chrystusowi bez żadnej rezerwy. Według esesmana w warunkach ekstremalnych nic takiego nie ma racji bytu. A jednak Born z obsesyjną determinacją odnajduje swego dawnego znajomego i wciąż go odwiedza. To dla mnie sygnał (albo przynajmniej mam taką nadzieję), że Niemiec chce, by przeor oparł się jego naciskom.
Z tego powodu także narzuca na Emanuela ów czerwony płaszcz i każe mnichom modlić się do Żyda. Z jednej strony to jest niewątpliwie wyszydzenie, z drugiej jednak myślę, że dla Borna była to dość przewrotna okazja, by przeżyć raz jeszcze świętą liturgię, tzn. powrócić do świata, który porzucił, bo ten świat ma w sobie magnetyzm. Born krzyczy: „Na kolana! Śpiewajcie!”. To ma być forma upokorzenia, ale wtedy właśnie przeor zaczyna intonować pieśń: „Bóg jest ze mną, nie ulęknę się żadnej śmierci”. Esesman uruchomił w ten sposób lawinę, która go zagarnęła. Nie wstrzymuje śpiewu tego psalmu, bo i dla niego ma on moc egzorcyzmu. Wszystkie demony, które nosi w sobie, są odrzucane w tym śpiewie świętych. Bo – niezależnie od własnych, osobistych wad – przeor i mnisi tworzą w tej ekstremalnej sytuacji właśnie zgromadzenie świętych. Powierzając się Bogu, są otwarci na ostateczne rozwiązanie, na śmierć. Gdy wyśpiewują ten psalm, demon nagle ucieka z krzykiem przez usta Borna. To jest moment graniczny, w którym na nic się zdają wszelkie plany oprawcy, bo staje on twarzą w twarz ze świętością realizowaną w sposób ekstremalny. To musi mieć wpływ na jego wybory. Dlatego Born nie zabija Żyda i nie zabija także tych, którzy postanowili ocalić Blatta, mimo że wcześniej szydził z ich marzenia o świętości, o męczeństwie, o ofierze bezwarunkowej.
Duda Mówił przeorowi, że nie pozwoli mu być męczennikiem, a mnichów z klasztoru – Szymonów Cyrenejczyków, którzy mogliby wesprzeć swojego przełożonego w męczeństwie – każe powystrzelać.
Raginis-Królikiewicz Myślę, że jeśli ktoś zgodził się na męczeństwo, jeśli taki przełom się w kimś dokonał, to lawina schodzi i nawet gdyby taki ktoś od ostatecznego rozwiązania próbował uciekać, proces został już uruchomiony i owo męczeństwo prędzej czy później się wydarzy.
Duda Czyli w Bornie mimo wszystko – po adoracji żydowskiego Boga, który został uosobiony w Blatcie – dokonała się naprawdę jakaś fundamentalna przemiana wewnętrzna. Metanoia, której doświadczyli także przeor, mnisi i sam Emanuel?
Raginis-Królikiewicz Chyba tak. To takie doświadczenie, które doprowadza człowieka do ostatecznej granicy. Śmierć w tym przypadku nabiera już innego znaczenia niż wcześniej. Można sądzić, że i Born ginie z przemienioną świadomością.
Duda Czy dlatego zmienił Pan zakończenie sztuki Brandstaettera? W epilogu, który Pan dodał, umierają przeor, mnisi i sam Emanuel Blatt. Ci, co niedługo wcześniej dostąpili ocalenia, giną. Trudno w tym widzieć przekonujący egzystencjalnie sens. To raczej absurd.
Raginis-Królikiewicz Dla mnie to nie jest absurd. Sądzę, że w tym jest odpowiedź na pytanie, dlaczego Jezus Chrystus zginął na krzyżu. Jeśli ktoś świadomie wybiera dobro, w pewnym sensie pozbawia się chroniącej go dotąd zbroi. Musi liczyć się z tym, że pozostanie bez tarczy, że go zastrzelą. Tak może się kończyć życie tych, którzy dokonują takiego wyboru. I nie jest to w takim wypadku życie bezsensowne. Jednak mój spektakl tak naprawdę nie kończy się śmiercią Emanuela Blatta i mnichów. Przy napisach końcowych słychać wyśpiewywane wielokrotnie „Alleluja” paschalne. To jest już perspektywa, jeśli odnieść się do teologicznej rzeczywistości zmartwychwstania, poza granicami naszego filmu.
Duda Pytanie, kto przy napisach końcowych jest w stanie taką perspektywę zauważyć.
Raginis-Królikiewicz Tu nie chodzi o napisy końcowe, ale o ostateczny wymiar, do którego próbuję w tym spektaklu się odnieść. Od początku wiedziałem, że dokonując adaptacji dramatu poetyckiego na film telewizyjny, powinienem mieć na pokładzie przynajmniej jednego poetę z prawdziwego zdarzenia. Zaprosiłem do współpracy Przemysława Dakowicza, który ma osiągnięcia poetyckie najwyższej próby. On właśnie powiedział mi kiedyś, że w doświadczeniach wielu ludzi z czasów wojny, a już szczególnie w losie Żydów, nie pojawia się właściwie doświadczenie happy endu. Jest przejmująca prawda, że wszyscy zginęli, a mówienie o tym, że komuś udało się jednak przeżyć, to pewnego rodzaju zaklinanie rzeczywistości. Gdy ktoś był Żydem w Polsce podczas II wojny światowej, prawdopodobieństwo tego, że znajdzie się w gronie kilkudziesięciu tysięcy uratowanych, było bliskie zeru. Niezależnie od tego, czy ten, czy inny Born doświadczył wewnętrznej przemiany, machina wojenna tak była ustawiona, że umrzeć mieli wszyscy Żydzi bez wyjątku.
Pomyślałem, że skoro już realizuję Dzień gniewu, należy opatrzyć ten dramat pewnego rodzaju komentarzem. Z jednej strony to prolog, w którym Born i Niemcy wykrzykują rozkaz Hansa Franka o karze śmierci dla wszystkich, którzy decydowali się na pomoc Żydom. Z drugiej strony jest to właśnie wspomniany epilog. Mam bowiem wrażenie, że dominującą ideą Barandstaettera w Dniu gniewu jest jednak specyficzny katolicki prozelityzm wobec Żydów. Specyficzny, bo sam Brandstaetter-konwertyta zdaje się mówić dawnym współwyznawcom i rodakom: „Uznajcie Jezusa za Mesjasza!”. Dlatego Emanuel Blatt w końcu identyfikuje się z Chrystusem.
Przez 60 lat, które upłynęły od publikacji Dnia gniewu w 1962 r., bardzo wiele się zmieniło w chrześcijańskiej perspektywie patrzenia na Żydów. Olbrzymie zasługi miał Jan Paweł II, który wielokrotnie wspominał swego żydowskiego przyjaciela z Wadowic. Chrześcijanie zaczęli też dostrzegać potrzebę wychowywania ocalonych żydowskich dzieci z uszanowaniem ich tożsamości religijnej i etnicznej. A na szerszym planie towarzyszyło temu jeszcze przekonanie, że Żydzi powinni kultywować własną ścieżkę – swoje powołanie ludu wybranego. Robiłem ten spektakl z nadzieją, że polski i katolicki nurt może się spotkać z nurtem żydowskim, a trwanie w trudnym dialogu jest możliwe, choć w mojej adaptacji dramatu Brandstaettera widać przecież, że ofiarą jest przede wszystkim młody Żyd Emanuel Blatt.
Jednocześnie jednak chciałem uniknąć nazbyt optymistycznego spojrzenia na tamtą sytuację wojenną – że wystarczyłoby, iż jakiś niemiecki oficer nazista doświadczy nawrócenia, odstąpi od zabicia młodego Żyda oraz ludzi, którzy go chronią, i sprawa byłaby załatwiona. Nie. Niezależnie bowiem od jednostkowych wyborów Borna i jemu podobnych niemiecki system zabijania Żydów w czasie wojny działał perfekcyjnie. Jednostki mogły okazywać litość skazywanym na śmierć, ale rozkaz Franka ogłoszony w prologu dramatu tak czy owak był konsekwentnie wykonywany. Dlatego mam osobiście problem z takimi dziełami jak Lista Schindlera czy Pianista. Myślę sobie, co np. stałoby się, gdyby komendant obozu w Płaszowie Amon Göth, funkcjonariusz systemu, w którym wydarzał się ogrom zbrodni, nawrócił się. Czy odtąd w kierowanym przez niego obozie zaprzestano by zabijania Żydów? Bynajmniej, nawrócony Göth zostałby ukarany za niesubordynację, wysłany na emeryturę albo na front wschodni, a rozpoczęte przez niego dzieło eksterminacji dokończyłby jego następca. Systemowe zło musiało się wypełnić do końca. W takich sytuacjach nie ma co liczyć na happy endy. Można co najwyżej przygotować się swoją osobistą postawą na wybory ekstremalne.
Duda Rozumiem teraz lepiej znaczenie Pańskiego epilogu w Dniu gniewu. Jeśli w sytuacji granicznej, którą urzeczywistnia scena adoracji przebranego za Chrystusa Emanuela Blatta, dochodzi do metanoi w obliczu Boga, ci, którzy takiej przemiany doświadczyli, muszą umrzeć, ponieważ dotykające ich systemowe zło wciąż dalej się wydarza.
Raginis-Królikiewicz Ale w tym przypadku fizyczna śmierć bohaterów nie jest dla mnie końcem.
Duda Simone Weil twierdziła, że zbawienie chrześcijańskie polega nie tyle na życiu przyszłym, ile na poczuciu obecności Boga w samym momencie śmierci. Pan uważa, że autentyczna metanoia ewangeliczna też wydarza się w obliczu śmierci. Dla mnie to jest interpretacja Pawłowego zdania o zanurzeniu się w śmierć Chrystusa. Czegoś takiego doświadcza chyba w Pańskim spektaklu Emanuel Blatt, ale nie jestem do końca pewien, czy to samo przeżywają otaczający go mnisi.
Raginis-Królikiewicz Mnie bardzo zależało, żeby pokazać, iż heroizm mnichów (czy szerzej: Polaków i wszystkich ludzi dobrej woli, którzy decydowali się na udzielenie schronienia Żydom mimo grożącego im niebezpieczeństwa) nie był automatyczny. Dlatego w gronie mnichów zastanawiających się na kapitule klasztornej, czy przechować Blatta, umieściłem ojca Zbigniewa, który ewidentnie ma duże wątpliwości. I nie bardzo chce wybrać krzyż, na który inni skłonni są zgodzić się po mniejszym wahaniu. W samym tekście Brandstaettera tylko przeor od początku nie przeżywa w tym względzie rozterek i na wstępie (zanim jeszcze w klasztorze pojawia się Blatt) wykrzykuje do podlegających sobie mnichów, którzy chcą przetrwać sytuację grozy wojennej na modlitwie i codziennych obowiązkach zakonnych: „Jak możecie!? Otwórzcie oczy!”. W moim spektaklu chciałem pokazać, że on dojrzewa wraz z innymi do podjęcia ekstremalnego wyboru. Bo przecież straszliwy lęk przed udzielaniem pomocy Żydom może być zrozumiały, jeśli wziąć pod uwagę wykrzyczany przez Borna i innych Niemców w prologu dekret Franka.
Myślę, że i dzisiaj, gdyby trzeba było przyjąć obcego do swojego domu, znajdą się osoby, które nie miałyby z tym żadnego problemu. Niejeden z nas zastanawiałby się jednak, czy ma odpowiedni metraż. Co na to jego dzieci? A przecież, nie daj Boże, mogą być też jakieś ciężkie konsekwencje. W większości nie bylibyśmy raczej równie bohaterscy co sprawiedliwi z czasu okupacji. Nie jest jednak moją rolą bić się w cudze piersi. Mój spektakl ma skłaniać do refleksji, jak zachowalibyśmy się w sytuacji podobnej do tej, w której znaleźli się mnisi w Dniu gniewu. To może być duże wyzwanie z bolesnym rachunkiem sumienia jako skutkiem.
Duda Odkrycie Boga jako Jezusa w obcym jest jednak możliwe. Tak właśnie odbieram przyjęcie Blatta przez mnichów i zgodę na konsekwentną jego obronę w Pana spektaklu.
Raginis-Królikiewicz I ja tak myślę, choć wyrażam tu raczej tylko moją własną nadzieję. W sytuacji ekstremalnej wybór dobra nigdy nie jest automatyczny – szczególnie wtedy, gdy bardzo jesteśmy przepełnieni obawą o własny los. Tym bardziej poza takimi sytuacjami granicznymi należy pytać: po co mi jest cierpienie? Do czego potrzebne może mi być upokorzenie? Ja sam takie pytania stawiałem sobie też podczas realizacji Dnia gniewu. Nie wiem, czy teatr lub film mogą zmieniać widzów, ale z pewnością mogą przemienić samych twórców. I z takim nastawieniem zwróciłem się do aktorów, proponując im podróż, która czasami przebiegała na naprawdę głębokim zanurzeniu.
Duda Myślę, że efekt Państwa pracy może naprawdę poruszyć też widzów, którzy Dzień gniewu obejrzą. Bardzo dziękuję za ten spektakl.
Jacek Raginis-Królikiewicz – ur. 1966. Reżyser, scenarzysta, producent filmowy i telewizyjny, dziennikarz radiowy. Syn reżysera Grzegorza Królikiewicza, brat producentki Bogny Janiec. W latach 1999–2001 był dziennikarzem Radia Plus, w latach 1999–2005 wykładał w Wyższej Szkole Dziennikarskiej im. Melchiora Wańkowicza. Od 2007 r. współpracuje z Teatrem Telewizji TVP. W latach 2016–2018 był pracownikiem Polskiego Radia jako zastępca dyrektora Radiowej Jedynki, a następnie kierując Redakcją Programów dla Dzieci i Młodzieży. Jest dwukrotnym laureatem Grand Prix na festiwalu „Dwa Teatry” (w 2018 r. za spektakl Inspekcja oraz w 2021 r. za spektakl Dzień gniewu według Romana Brandstaettera). Obecnie kończy postprodukcję filmu fabularnego Czas na pogodę i realizuje zdjęcia do spektaklu Król Edyp według Sofoklesa w ramach Teatru Telewizji.
1 Spektakl dostępny jest w całości online: https://vod.tvp.pl/website/dzien-gniewu,45262545 [dostęp: 15.02.2022].
Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022 jako część bloku tematycznego „Bunt uciśnionych w kulturze”.
Pozostałe teksty bloku:
Jerzy Sosnowski, „Rewolucja Salierich. Narodowe traumy w postromantycznym sosie”
Jarema Piekutowski, „Czego chcą od kultury konserwatyści?”
Piotr Kosiewski, „Zamek Ujazdowski jako narzędzie prawicowego buntu”