Zima 2024, nr 4

Zamów

Czego chcą od kultury konserwatyści?

Fragment ilustracji opowiadania H. G. Wellsa „Wojna światów” autorstwa Henrique'a Alvima Corrêa z belgijskiej, francuskojęzycznej edycji tej powieści (1906)

W wypowiedziach moich rozmówców przewija się przekonanie o bojkocie ze strony elit artystycznych, dla których Słowacki i Mickiewicz to „ramota i paździerz”. Ich zdaniem elity uznają naszą kulturę narodową za nudną, odwracają się do niej plecami.

Ponad sześć lat temu, 14 listopada 2015 r., w warszawskim Centrum Konferencyjnym Zielna, odbył się Otwarty Kongres Klubu Jagiellońskiego pod hasłem „Chcemy więcej!”. Jednym z mówców na Kongresie był prof. Piotr Gliński, który dwa dni później został powołany na wicepremiera, ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Na jego wystąpienie czekało 200 osób na sali – a w kraju zapewne tysiące artystów, animatorów, menedżerów i pracowników kultury. Czekali z obawami i nadziejami. Dziś można odnieść wrażenie, że z tych nadziei niewiele zostało. Dlaczego?

Ludzie kultury chcieli więcej

Faktycznie, wielu ludzi kultury wówczas „chciało więcej”. Nie ma się co dziwić – w dziedzinie kultury trudno było o zadowolenie. Kuriozalnie niskie płace i ogólnie trudna sytuacja ekonomiczna zarówno pracowników instytucji kultury, jak i artystów, niestabilność funkcjonowania instytucji, brak zabezpieczenia socjalnego – to tylko część problemów, które trapiły (i w dużej mierze trapią do dziś) cały ten sektor. Państwo Platformy Obywatelskiej nie budziło wielkiego entuzjazmu wśród twórców i pracowników kultury. Wielu z ówczesnych mainstreamowych polityków wydawało się impregnowanych na ten obszar rzeczywistości. Donald Tusk stawiał przede wszystkim na sport. Kulturę postrzegano wówczas w dużej mierze przez pryzmat infrastruktury – sal, sprzętu, budynków remontowanych, budowanych i modernizowanych głównie z funduszy unijnych. Do dziś niejeden animator pamięta pierwszy „Niekongres Animatorów Kultury” z marca 2014 r., podczas którego animatorzy już na dzień dobry usłyszeli, że minister „nie wierzy w animację kultury”. Co prawda próbował potem złagodzić to stwierdzenie, mówiąc, że „wierzy w animatorów kultury”, bo mogą tchnąć życie w ową gargantuiczną infrastrukturę, jednak te słowa już na niewiele się zdały. Minister nie miał nawet czasu, by odpowiedzieć na przygotowywane przez animatorów pytania.

W 2015 r. ludzie kultury stanęli przed wielką niewiadomą: jaka będzie polityka kulturalna nowego rządu? Zwłaszcza że – jak pisała w ubiegłym roku w „Szumie” Wiktoria Kozioł1 – współczesne pole sztuki faworyzuje wrażliwość lewicową, gdyż „ceni sobie kwestionowanie utartych konwencji i autorytetów, testowanie granic, podawanie w wątpliwość, otwartość na inność, akceptację słabości. Raczej okazuje empatię, niż rozlicza i surowo ocenia, choć to drugie też się zdarza – właśnie w stosunku do wrażliwości konserwatywnej”.

Zarządzanie kulturą przez Kazimierza Michała Ujazdowskiego za czasów „pierwszego PiS-u” (2005–2007) budziło co prawda okazjonalne głosy krytyczne, jednak z pewnością nie mieliśmy wówczas do czynienia z zażartą wojną między ministrem a dużą częścią środowiska kulturalnego i artystycznego, jak jest dzisiaj. Dość powiedzieć, że Jakub Majmurek, ostro krytykując w „Newsweeku” w 2020 r. obecnego ministra, przyznaje: „Dziś jednak osoby zajmujące się kulturą chwalą Ujazdowskiego za pewien szacunek dla pluralizmu, procedur i umów oraz w miarę przejrzyste i merytoryczne kryteria podziałów środków na kulturę, jakie przyjęło kierowane przez niego ministerstwo”. Te doświadczenia nieco łagodziły obawy wśród ludzi kultury. Co więcej, byli oni po niezbyt oszałamiających rządach Platformy spragnieni zmian.

Wszystko się jakoś ułoży

Podczas Kongresu Klubu Jagiellońskiego w 2015 r. minister in spe Piotr Gliński nakreślił w kilku punktach filary polityki kulturalnej państwa na najbliższe lata. Jednym z nich miała być stabilizacja funkcjonowania środowisk artystycznych i instytucji, w tym zabezpieczenie socjalne twórców. Inną ważną kwestią miała być sprawiedliwość i równość w dostępie do kultury, zwłaszcza na obszarach, na których ten dostęp jest szczególnie trudny.

Z punktu widzenia relacji między wartościami a polityką najważniejsze były obszary strategiczne, czyli coś, co w sposób spłycony można streścić w pytaniu: „Na co będą szły pieniądze?”, a w sposób bardziej rozbudowany przedstawić jako zagadnienie: „Jakie są priorytetowe obszary, kody kulturowe i wzorce estetyczne, które będzie wspierać państwo w ramach swojej polityki kulturalnej?”.

Na odpowiedź wskazuje częściowo kolejny filar, jakim miała być zmiana relacji między kulturą popularną a kulturą wyższą, zwłaszcza w mediach publicznych. Kultura masowa – mówił wicepremier – staje się coraz bardziej prymitywna, agresywna, spada do rynsztoka, z pieniędzy publicznych finansuje się wydarzenia na fatalnym poziomie. Jako przykład wskazał kabarety pokazywane w telewizji czy występ Madonny na Stadionie Narodowym w 2012 r. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, trudno uniknąć refleksji, że choć Ministerstwo Sportu faktycznie straciło wiele publicznych pieniędzy na tym niezbyt udanym koncercie, to w dobie Zenka Martyniuka i „Sylwestra Marzeń” tamte słowa obecnego ministra wydają się raczej humorystyczne. Zwłaszcza że anonsowane przez Glińskiego w 2015 r. plany przekształcenia mediów publicznych ze spółek prawa handlowego w narodowe instytucje kultury spełzły na niczym.

Sztuka promowana obecnie przez państwo często odwołuje się do wzorców estetycznych z XIX wieku i II RP. Zastąpienie w Pałacu Prezydenckim dzieł Jerzego Nowosielskiego „Świętem kawalerii polskiej” Wojciecha Kossaka wydaje się symboliczne

Jarema Piekutowski

Udostępnij tekst

Najwięcej jednak o planach aksjologicznych mówił wywód Piotra Glińskiego na temat polityki historycznej, która miała być kolejnym z filarów polityki kulturalnej. W skrócie: pozycja wspólnot na arenie międzynarodowej zależy od sfery językowej, a więc od kultury. Polityka historyczna jest tak ważna, gdyż wspólnota polityczna, jaką jest państwo i społeczeństwo, musi posiadać swoją tożsamość, historię, wartości. Należy zadbać o powstanie Muzeum Historii Polski, Muzeum Żołnierzy Wyklętych, Muzeum Bitwy Warszawskiej, przy czym trzeba zaprojektować te instytucje w sposób nowoczesny: ważna jest m.in. dynamika ekspozycji czy odpowiednio długie godziny otwarcia. Bardzo istotna jest kinematografia: Polskę powinno być stać na produkcję na miarę filmów hollywoodzkich, dotyczącą ważnych wydarzeń historycznych. „A co ze sztuką eksperymentalną, alternatywną?” – pytał prowadzący. Przyszły minister uspokoił go, stwierdzając, że nie ma na ten temat skrajnych poglądów. Owszem, dojdzie do przesunięcia akcentów, ale przy zachowaniu zdrowego rozsądku. „Nie będą wpadać lotne patrole sprawdzające poziom patriotyzmu” – zapewniał dobrodusznie.

Wszystkie te wypowiedzi skłaniały przynajmniej część twórców, pracowników i animatorów kultury do podtrzymania nadziei, że współpraca z nowym rządem będzie możliwa i że mimo punktów spornych „jakoś się ułoży”. „To, co mówi Gliński, wydaje się sensowne. Ale trzeba pamiętać, że sam niewiele będzie mógł zrobić”; „To, że nowy minister jest socjologiem i że jest spoza środowisk kultury, więc ma do poszczególnych grup równy dystans, jest moim zdaniem szansą”; „Z chęcią włączę się w dyskusję” – mówili ludzie kultury w mediach społecznościowych.

Czemu służy „miotła”?

Minęło sześć lat. Po ówczesnych nadziejach, jak już wspominałem, trudno znaleźć nawet ślad. Od początku rządów „drugiego PiS-u” pojawiło się w kulturze mnóstwo punktów zapalnych – ledwo wygaśnie jeden pożar, wybucha następny. Awantura o spektakl Śmierć i dziewczyna w Teatrze Polskim we Wrocławiu; zmniejszenie dotacji dla Europejskiego Centrum Kultury czy jej cofnięcie dla Festiwalu Teatralnego Malta, gdy jednym z kuratorów był Oliver Frljić, autor kontrowersyjnego spektaklu Klątwa (tę dotację Sąd Okręgowy kazał jednak zwrócić Fundacji Malta); usunięcie dzieł Natalii LL z ekspozycji w Warszawskim Muzeum Narodowym; awantura o inscenizację Dziadów Michała Zadary, a później Mai Kleczewskiej – to tylko niektóre z owych punktów zapalnych. Słyszymy o wymianie kadr zarządzających instytucji kultury, m.in. takich osób jak Paweł Machcewicz, Grzegorz Gauden czy Paweł Potoroczyn, o cięciu dotacji, o zmianach ekspozycji.

Z drugiej strony nie można odmówić rządowi chociażby podjęcia działań na rzecz stabilizacji sektora kultury, a zwłaszcza sytuacji twórców. W 2016 r. zwiększono kwotę na wynagrodzenia pracowników instytucji kultury oraz przywrócono twórcom 50% kosztów uzyskania przychodu. W Rządowym Centrum Legislacji można znaleźć przygotowany przez MKiDN projekt ustawy o uprawnieniach artysty zawodowego, który zakłada między innymi utworzenie Funduszu Wsparcia Artystów Zawodowych, którego głównym celem będzie finansowanie dopłat do ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych najuboższych artystów. Realizowane są różne programy mające na celu poprawę dostępu do kultury (np. konkurs „Kultura w Sieci” w pierwszym roku pandemii Covid-19).

Zjawisko tzw. miotły – czyli wymiany kadr kierowniczych po wyborach – zakorzeniło się w Polsce na tyle mocno (prof. Artur Wołek twierdzi, że gorzej jest tylko w Grecji), że mało kto myśli o walce z nim, więc ciekawsze wydaje mi się pytanie, czemu ta „miotła” i wprowadzane zmiany mają służyć. Cytowany wcześniej Jakub Majmurek feruje wyrok w „Newsweeku”, twierdząc, że rządowi chodzi o „stworzenie swoistego obiegu zamkniętego: użycie władzy politycznej i jej narzędzi do wzmocnienia konserwatywnych, narodowych i patriotycznych postaw w kulturze; oraz używanie kultury dla wzmacniania legitymizacji politycznej prawicy w polskiej sferze publicznej”. Takie diagnozy są jednak zbyt proste: w polityce od wieków zmagają się nurty bardziej lub mniej konserwatywne, spór o patriotyzm, o jego kształt (narodowy? obywatelski [umiłowanie własnego państwa niezależnie od etnosu]? lokalny? globalny?), praktyczną realizację (w największym uproszczeniu: sprzątanie psich kup z trawników czy gotowość do wojny narodowowyzwoleńczej) także trwa już od dawna. Zarzut chęci wzmocnienia konserwatywnych/progresywnych (niepotrzebne skreślić) postaw w kulturze można postawić niemal każdej współczesnej władzy w dobie rosnącej polaryzacji politycznej.

Dlatego w moim tekście chciałbym inaczej podejść do sprawy. Nie tyle dokonać prostej oceny, ile zadać pytanie, na czym właściwie zależy konserwatystom w kulturze. Jakim wartościom, jakiej estetyce ma służyć polityka kulturalna? Jaki jest ich wymarzony stan kultury? Chcę usłyszeć głos samych konserwatystów, bo pluralizm wymaga wysłuchania obu stron. Może lepsze zrozumienie tego zagadnienia w przyszłości przyczyni się choć odrobinę do wygaszenia pożarów. Może zapobiegnie kultywowaniu stereotypów.

Kulturalna opozycja totalna

Do rozmowy zaprosiłem kilka ważnych postaci, które rozumieją kulturę, a utożsamiane są z nurtem konserwatywnym. Nie chciałem jednak rozmawiać z czynnymi politykami, których obowiązują pewne zawodowe zasady gry drużynowej. Dopóki są na stanowiskach, trudno mówić im z głębi własnych przemyśleń, swojej interpretacji. Wybrałem rozmówców, którzy pełnią ważne funkcje w instytucjach finansowanych czy współfinansowanych z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

W trakcie naszych spotkań przede wszystkim wróciłem do cytowanego „manifestu” Piotra Glińskiego jako ministra in spe. Moim rozmówcom zadałem pytanie o cel polityki kulturalnej. Czy rzeczywiście jej rolą jest budowanie wspólnoty i jej pozycji przez wzmacnianie tożsamości i kodu kulturowego?

Ważnych ram pojęciowych dla odpowiedzi na to pytanie dostarczył Mateusz Werner, filozof kultury: „Żyjemy w czasach gwałtownych przemian: na naszych oczach odchodzi w przeszłość myślenie o wspólnocie narodowej jako o podmiocie politycznym państwa. Pojęcie państwa narodowego, a przez to również kultury narodowej, jest traktowane przez dzisiejsze elity jako coś wstydliwego i niepoprawnego politycznie. Jednocześnie rzeczywistość instytucjonalna pozostaje wciąż ukształtowana w obrębie tego dawnego języka. Wciąż działają Filharmonia Narodowa, Biblioteka Narodowa i Teatr Narodowy. To tworzy potężne napięcie: z jednej strony mamy instytucje państwowe, osadzone w konstytucji, która stwierdza, że gospodarzem kraju jest naród, i w związku z tym minister, który podejmuje decyzje o finansowaniu instytucji narodowych, powinien się kierować interesem tej wspólnoty. Z drugiej jednak strony świadomość elit jest już gdzie indziej: chciałyby one, aby minister abdykował ze swoich politycznych prerogatyw i do kultury się «nie wtrącał». Przy zachowaniu obecnego porządku prawnego instytucje miałyby zatem charakter fasadowy, pozorny i powinny prowadzić politykę, która tak naprawdę zrywa ze swoimi założeniami – nie odwołuje się już do wspólnoty narodowej”.

Do czego więc – pytam – odwołują się elity, o których mówi Werner? „Postulują pojęcie kultury żywej», o której myśli się w opozycji do kultury martwej, instytucjonalnej, która powinna zejść ze sceny historii. „Kultura żywa» jest tą prawdziwą, autentyczną, aktualną, wynikającą z prawdziwych potrzeb. Ma charakter oddolny i jej operatorami mają być organizacje pozarządowe przyznające sobie dosyć samozwańczo prawo do reprezentacji tej oddolnej kultury i które oczywiście miałyby się stać głównym dystrybutorem środków ministerialnych. W Polsce w tej chwili istnieje wyraźne napięcie pomiędzy tak rozumianym modelem „kultury żywej», który jest zgodny z trendami kultury globalnej, a instytucjonalną fasadą, której reprezentantem jest minister. Z punktu widzenia hipernowoczesnych graczy „kultury żywej» minister byłby do zaakceptowania tylko wtedy, gdyby abdykował, wycofał się z polityki kulturalnej i delegował wszystkie swoje prerogatywy i środki do organizacji pozarządowych”.

Mateusz Werner zdecydowanie przyznaje, że w tak zarysowanym konflikcie stoi po stronie kultury instytucjonalnej. Pytam, co to oznacza. „Są takie wartości konstytutywne dla naszej tożsamości, które nie ostaną się w zderzeniu z potęgą finansową rynku globalnego, jeżeli nie będą promowane przez instytucje narodowe. Jeżeli nie będzie ośrodka centralnego, dysponującego odpowiednim kapitałem w imieniu zbiorowości, która mu go powierzyła. Obrona tych wartości jest naszym interesem strategicznym, wybiegającym poza horyzont tej lub innej grupki. Gracze lokalni nie będą w stanie zorganizować metajęzyka swoich małych wspólnot w zderzeniu z transnarodowymi producentami kultury globalnej. Mówiąc w największym skrócie: nie tylko Mickiewicz, ale także Gombrowicz przegra z Myszką Miki, jeśli po jego stronie nie stanie państwo. Dopóki mówimy w języku polskim, w naszym interesie jest to, by dzieła trudne, które wymagają kapitału kulturowego, kompetencji kulturowych, były w ofercie rynkowej”.

Podobny cel widzi Wojciech Stanisławski z Muzeum Historii Polski, historyk, publicysta: „Państwo przy pomocy różnych strumieni finansowania umacnia, utrwala, restauruje i rozwija uniwersum kulturowe tworzone przez wspólnotę polityczną”.

Pytany o cele polityki kulturalnej Piotr Bernatowicz, dyrektor Centrum Sztuki Współczesnej, wskazuje między innymi na jeden z jej wymiarów: „Polityka kulturalna jest zjawiskiem złożonym. Na pewno jej kluczowym elementem jest zachowywanie dziedzictwa kulturowego i umożliwianie jego przekazywania. Obok tego zadania istotne jest też przywracanie dziedzictwa, które z różnych względów nie zostało zachowane. Zwłaszcza w Polsce, gdzie przynajmniej od 1940 r. istniała cała wielka społeczność twórców kultury, wywieziona z okupowanego kraju, która nigdy do niego nie powróciła, tworząc polską kulturę na emigracji. Wreszcie istnieje kwestia odzyskiwania dzieł kultury, które z różnych względów zostały wywiezione z Polski, ale także twórców, którzy z powodów politycznych nigdy nie mieli szansy zaistnieć w powojennej Polsce, ale także w III RP. Ostatnio przeczytałem znakomitą książkę Jerzego Gajdzińskiego Golgota narodów, jest to literatura na miarę Sołżenicyna. Ta książka napisana wiele dekad temu została wydana w 2021 r. w skandalicznym, małym nakładzie 200 egzemplarzy! Autor praktycznie nieznany, podczas gdy gnioty peerelowskich literatów są wciąż wydawane w tysięcznych nakładach”.

Wspomniany przez Wernera Mickiewicz jest zapewne pierwszym lub jednym z pierwszych twórców, którzy przychodzą do głowy, gdy myślimy o wspólnocie kulturowej Polaków. Ale czy w spolaryzowanym społeczeństwie (takim, jakim jest Polska AD 2022 – i nie tylko) faktycznie istnieje jeden kod kulturowy i wartości, na których polityka kulturalna może się oprzeć? Jaki to jest kod?

Można zaryzykować twierdzenie, że wszyscy moi rozmówcy wierzą w istnienie takiego kodu. „Rdzeniem wspólnoty kulturowej” – mówi Stanisławski – jest „pewne uniwersum znaczeń, obrazów, symboli, ale i traum doświadczonych przez zbiorowość, doświadczeń, które ją ukształtowały”. Próbuję namówić interlokutorów do wskazania konkretnych przykładów – co przede wszystkim składa się na to uniwersum? Najczęściej odwołują się wtedy do przeszłości. W ich wypowiedziach pojawiają się przede wszystkim odniesienia do XIX wieku i czasów II RP. Wojciech Stanisławski cytuje zmarłego niedawno Jarosława Marka Rymkiewicza: „Ja się w polskości wychowałem, do niej należę, tak naprawdę niczego innego dobrze nie znam. […] Mam tylko symbole, w których się wychowałem: Olszynkę Grochowską, Sybir, Soplicowo, Matkę Boską Ostrobramską i Mickiewicza klęczącego tam na mszy przed wyjazdem do Rosji – płaczącego, bo wiadomo, że ukrył twarz w dłoniach”.

O Rymkiewiczowskiej „rozmowie z duchami przeszłości” wspomina też Jan Maciejewski, publicysta „Rzeczpospolitej”, redaktor naczelny „Magazynu Kontra”: „My wszyscy urodziliśmy się w tym języku, który oni [zmarli – przyp. JP] tworzyli, konstruowali. Uczyliśmy się nie tylko myśleć i czuć, ale też wołać naszych rodziców, informować o najprostszych potrzebach, werbalizować codzienne odruchy w języku, który tworzyli Mickiewicz, Krasiński czy Słowacki. Czytając ich, wracamy do źródeł, do samych siebie”.

Czy jednak dziś można budować politykę kulturalną, przede wszystkim odwołując się do kanonu sprzed roku 1945? Ten kod jest dziś już trudny do przyswojenia, powstawał bowiem w zupełnie innej sytuacji politycznej, społecznej, egzystencjalnej. Zwłaszcza duża część dzieł XIX wieku napiętnowana jest blaskami i cieniami – użyję słów Jarosława Kuisza – „kultury podległości”, wynikającej z braku suwerennego państwa i z walki o nie, a doświadczenie dzisiejszego Polaka i pytania, jakie sobie zadaje, są zupełnie inne niż te, które zadawał sobie Mickiewicz przed wyjazdem do Rosji. Mateusz Werner jest przekonany, że nie powinno się poprzestawać na starym kodzie – należy aktualizować wiedzę o tym, czym jest owa wspólnotowa tożsamość:

„Największym błędem polityki kulturalnej dzisiaj jest nieprzejrzystość jej reguł: deklaruje się działanie na rzecz tożsamości, ale jednocześnie brakuje świadomości, co się na tę tożsamość składa, ponieważ nie ma w tym kierunku badań. W związku z tym wspiera się doraźnie różnego rodzaju inicjatywy i projekty, za którymi opowiadają się różne grupy interesu czy lobby. Nie składa się to na długofalowy i koherentny system działań. Taka praktyka notorycznie wystawia ministra – niezależnie od obozu, z którego pochodzi – na zarzut arbitralności.

By uprawiać ponadpartyjną i długofalową politykę kulturalną, która nie będzie tresurą zbiorowości do wyimaginowanych wzorców, trzeba wiedzieć, co jest wspólnym mianownikiem podmiotu zbiorowego, w którego interesie się występuje, co stanowi o jego tożsamości. Aby to wiedzieć, trzeba robić badania. Brak rzetelnych badań nad kulturą polską jest ogromnym błędem wszystkich ministrów kultury w Polsce. Wiemy coś o kibicach na polskich stadionach, wiemy coś o konsumentach w polskich restauracjach, wiemy, że Polacy lubią swoje drużyny piłkarskie i że lubią jeść schabowego z kapustą. Ale co poza tym? Uniwersytety takich badań nie robią. Robią je zagraniczne banki, producenci odzieży, producenci słodyczy. Oni mają wiedzę na temat polskich konsumentów i ich tożsamości, a zasoby wiedzy w tej dziedzinie, którymi dysponuje ministerstwo, są w porównaniu z zakładami ubezpieczeń czy z bankami znikome, mizerne. To jest ogromna krótkowzroczność”.

Przy okazji pytam moich rozmówców o estetykę. Sztuka finansowana i promowana obecnie przez państwowe instytucje kultury często odwołuje się do dawnych wzorców estetycznych i kodu kulturowego – nazywanego przez krytyków archiwalnym lub przestarzałym – trudno przyswajalnego dla współczesnego odbiorcy. Symbolicznym wyrazem tego zjawiska może być zastąpienie w Pałacu Prezydenckim dzieł Jerzego Nowosielskiego Świętem kawalerii polskiej Wojciecha Kossaka. Tego typu sytuacje tym bardziej dziwią, gdy słyszymy, jak nowo powołany dyrektor „Zachęty” Janusz Janowski mówi w programie swojej instytucji, że „kulturowo i cywilizacyjnie doniosłym aspektem sztuki europejskiej pozostawało na przestrzeni wieków scalanie wspólnoty na podstawie ukształtowanego kodu estetyczno-poznawczego i symbolicznego, ufundowanego na kontemplacyjnym doświadczeniu estetycznym”. Ikony Nowosielskiego wydają się wręcz wzorcem z Sèvres dzieła ufundowanego na doświadczeniu kontemplacyjnym, a jednocześnie operującego nowoczesnymi środkami wyrazu, a jednak zastępuje się je Kossakiem, owszem, „słusznym” historycznie, ale mocno już anachronicznym pod względem formy. Czy faktycznie z wartościami konserwatywnymi powinna iść w parze ugrzeczniona, staroświecka estetyka? A gdzie miejsce dla sztuki prowokującej, obrazoburczej, prześmiewczej, burzącej kanony – dla nurtu, którego patronami można nazwać Gombrowicza czy Witkacego?

Działacze kultury, z którymi rozmawiam, odżegnują się od skostnienia w starych wzorcach, jednocześnie przestrzegając przed ich całkowitym burzeniem. Jan Maciejewski: „Dostojewski stwierdził, że piękno zbawi świat. Od pytania o piękno uciec nie można, ale tradycja nie jest martwym rezerwuarem. Ona zobowiązuje do organicznego rozwoju”. Pytany, czy widzi jakiekolwiek sensowne przedsięwzięcia, które realizują tę linię, wskazuje na projekt środowiska „Teologii Politycznej” dotyczący namalowania nowego obrazu Jezusa Miłosiernego.

Wojciech Stanisławski postuluje szeroki kanon: „Lewica demonizuje lub potępia świetnego XIX-wiecznego prozaika, jakim był Sienkiewicz, prawica go idolizuje – obie nie dostrzegają nie tylko wielkiej urody Sienkiewiczowskiej prozy, lecz i tego, że aktualizuje się ona w «grze». Grze nie tylko z Gombrowiczem, zbyt oczywistym jako rym i partner, lecz ze Straszewiczem (znów rym!) i Mickiewiczem, ale i z Brandysem, Bieriezinem, Lipską i Kącką”.

Piotr Bernatowicz twierdzi natomiast, że moje pytania – i stojąca za nimi diagnoza – są całkowicie błędne:

„Trudno uznać zmiany w wystroju w którymś z apartamentów prezydenta – bo tego dotyczy kwestia zastąpienia obrazu Nowosielskiego obrazem Kossaka, o której pan mówi – za wykładnię polityki kulturalnej. Zresztą na miejscu Pana Prezydenta zastąpiłbym raczej ikony Nowosielskiego którymś z jego «świeckich» obrazów, np. jednym z jego aktów.

Z mojej perspektywy jednym z zasadniczych zadań polityki kulturalnej dzisiaj jest obrona kultury rozumianej jako wolna przestrzeń wyrazu dla ducha ludzkiego przed barbarzyńskimi prądami rewolucyjnymi, których celem nie jest poszerzanie pola działalności kulturalnej – takie cele stawiały sobie ruchy artystyczne o modernistycznym rodowodzie – ale ograniczanie tego pola i wymazywanie całych jego obszarów w ramach stosowania poprawności politycznej i walki z tzw. mową nienawiści. To jest dziś zasadniczy problem w obszarze cywilizacji zachodniej, do której należymy. To nie jest tak, że jakiś nurt prześmiewczy czy prowokujący jest dziś cenzurowany przez konserwatystów. Raczej jest odwrotnie. Konserwatyści bronią takich twórców jak Witkacy, którego spuścizna już niedługo może paść ofiarą lewicowej cenzury. W Polsce obserwujemy dopiero pierwsze symptomy tego procesu. Na razie są one formułowane w przestrzeni publicznej ze strony skrajnej, ideologicznej lewicy w rodzaju środowiska «Krytyki Politycznej» (chociaż wspiera ją także mainstreamowa «Gazeta Wyborcza», co jest niepokojące). Domagają się one m.in. wycofania z kanonu lektur książek Henryka Sienkiewicza. Myślę, że Gombrowicz, który krytykował kult Sienkiewicza, dziś byłby ostrym przeciwnikiem wymazywania twórczości starszego kolegi z kanonu ze względów ideologicznych”.

Werner, Bernatowicz i Stanisławski podkreślają, że są za rozmową o kształcie kanonu, o pluralizmie, ale na przeszkodzie stoi grupa, którą na potrzeby tego tekstu nazwałem „kulturalną opozycją totalną”. Wojciech Stanisławski mówi: „Pole gry zmienia się radykalnie, gdy w środowisku twórców, animatorów i najpoważniejszych konsumentów kultury pojawiają się osoby, które kwestionują potrzebę odwoływania się do tak rozumianego uniwersum, które uważają spoiwo «narodowej» (nie w sensie etnicznym przecież, lecz kulturowym!) kultury, ale i szerzej, wspólnych doświadczeń formacyjnych – albo za drugo- lub trzeciorzędne w hierarchii znaczeń, albo za owszem, nadal ważkie i obecne, lecz szkodliwe, zasługujące już nie na «kwestionowanie», lecz zniszczenie. Przykładów doprawdy nie brakuje: co drugi post Bartka Sabeli («Polsko, zniknij, proszę, przestań istnieć, spierdalaj jak najdalej razem ze swoimi flagami, godłami, hymnami, granicami i dumną historią»), rysunek Chromrego, premiery w Powszechnym”.

Gdy pytam Mateusza Wernera, jakie naprawdę wielkie dzieła pojawiły się pod kuratelą rządów Zjednoczonej Prawicy, mówi mi: „Nie można rozliczać ministerstwa z dzieł sztuki, ponieważ rolą ministerstwa jest tworzenie warunków do twórczości, a nie tworzenie dzieł. Dzisiaj zaś warunki są albo się tworzą – tutaj trzeba wspomnieć ustawę o statusie artysty, ale elity artystyczne nie podejmują wyzwania, uprawiają bojkot polityczny”.

A komunikat tych bojkotujących elit jest według niego następujący: „«Nasza kultura narodowa jest nudna, jest nieciekawa, jest propozycją drugorzędną, gorszej jakości. Czytajmy Czechowa, czytajmy Nietzschego czy Twaina, natomiast zapomnijmy o Słowackim i Mickiewiczu, bo to ramota, nudziarstwo i paździerz». Przykładem tego było wystawienie Dziadów Mickiewicza przez Michała Zadarę na rocznicę Teatru Narodowego. Młody, modny i otrzaskany z zagranicznymi trendami twórca miał powiedzieć coś ciekawego o najsłynniejszym polskim dramacie romantycznym. I co zrobił Zadara? Odwrócił się plecami do Mickiewicza. Kontemplując własne znudzenie Mickiewiczem, obwieścił Polakom, że to Mickiewicz jest nudny. Tak to dzisiaj wygląda”.

Według Bernatowicza ta grupa elit ma bardzo dużą siłę oddziaływania w świecie kultury: „Pluralizmu w instytucjach kierowanych przez lewicowych kuratorów i dyrektorów jest bardzo mało albo nie ma go wcale. I kilka lat rządów Zjednoczonej Prawicy niewiele w tej materii zmieniło. Artyści konserwatywni lub ci, którzy nie pozwalają na instrumentalne używanie ich twórczości w imię lewicowych utopii, są eliminowani”.

Czy da się zatrzymać tę wojnę?

W kulturze, podobnie jak w innych dziedzinach, mamy więc wojnę. I to taką, jakiej nie było – można chyba śmiało tak stwierdzić – po 1989 r. Z twierdzeniem, że taka wojna istnieje, zgadzają się obie jej strony: zarówno środowiska konserwatywne, bardziej lub mniej związane z obecną władzą, jak i środowiska artystyczne wobec władzy niechętne. Obie strony uważają się za ofiary działań przeciwników ideowych – blokowania, cenzury. Moje rozmowy z konserwatystami z sektora kultury wskazują jednak, że nie wszyscy z nich są zamknięci na rozmowę z „obozem przeciwnym” – pytanie tylko, czy dzisiaj taka rozmowa jest jeszcze możliwa.

Jan Maciejewski mówi: „W czasie rządów PiS-u było kilka takich momentów, w których okazywało się, jak wielu ludzi, których rządzący zrazili do siebie jakimiś konkretnymi posunięciami politycznymi, mogłoby ich wesprzeć czysto merytorycznie. W 2015 r. nie było znowu aż tak wielu twórców, którzy byli zdecydowani, by absolutnie nie podejmować żadnej «współpracy» z władzą. Mecenat państwa jest przepotężną siłą, którą można wykorzystać do budowania mostów, a nie stawiania murów. Bardzo niedobrze, że powstał klimat wojny kulturowej, która zaostrzyła się – i w efekcie wrażliwość prawicowa czy konserwatywna zrosła się ze stereotypem cepeliarskim. Niestety, symbole pozostają w ludzkich umysłach. Zostanie w pamięci ludzi Zenek Martyniuk, zostanie «Sylwester z Dwójką»”.

Wesprzyj Więź

Czy jest jeszcze możliwe zatrzymanie eskalacji tej wojny? Wydaje się, że w warunkach obecnej, „twitterowej” polityki jest to dużo trudniejsze niż choćby za czasów Kazimierza Ujazdowskiego. „To jest pytanie w ogóle o sposób uprawiania polityki w Polsce. Polityka kulturalna jest efektem, a nie źródłem problemu, jest skutkiem, a nie przyczyną” – mówi Maciejewski. Może nie jest jeszcze za późno, by znaleźć choć niewielkie pola wspólnego dobra w kulturze. Jednak pierwszy krok należy do tego silniejszego – do rządu.

1  W. Kozioł, Homary, Gołębie, Jastrzębie. Zwrot konserwatywny w sztuce polskiej, „Szum” 2021, nr 34, s. 46.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022 jako część bloku tematycznego „Bunt uciśnionych w kulturze”.
Pozostałe teksty bloku:
Jerzy Sosnowski, „Rewolucja Salierich. Narodowe traumy w postromantycznym sosie”
Piotr Kosiewski, „Zamek Ujazdowski jako narzędzie prawicowego buntu”
„Tęsknię za dobrze podanym patosem”, Jacek Raginis-Królikiewicz w rozmowie z Sebastianem Dudą

Podziel się

1
Wiadomość