Ustrój Kościoła jest nie tyle hierarchiczny, ile synodalny. Do takiej właśnie konstatacji mógł dojść w pewnym momencie papież Franciszek. Proces synodalny przez niego zainicjowany może być częścią ruchu, który wprost przenicuje eklezjologię, struktury kościelne i prawo kanoniczne.
Uczciwie będzie zacząć ten tekst od wyznania: jestem fanem synodalności. I chyba z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że byłem nim, zanim to się stało – głównie za sprawą papieża Franciszka – modne.
Synodalny Kościół zaintrygował mnie przy okazji dość obszernego studium tekstów wczesnej tradycji teologicznej, które musiałem onegdaj podjąć w związku z doktoratem. Było to niemal dokładnie dwadzieścia lat temu. Potem miałem okazję do pogłębienia teorii oraz do zobaczenia z bliska i od kuchni współczesnego ustawodawstwa i praktyki synodalnej jako sekretarz katowickiego synodu diecezjalnego (2012–2016)1, a następnie jako mniej lub bardziej oficjalny konsultant przy organizacji kilku innych.
Kiedy więc w 243. punkcie Franciszkowej adhortacji Evangelii gaudium przeczytałem, że w dialogu z prawosławiem powinniśmy się uczyć doświadczenia synodalności, oczy mi się zaświeciły. Bo jeśli papież podaje taki przykład, to może ma przekonanie – choć nie żywiłem wtedy na to wielkiej nadziei – o konieczności przesterowania kościelnych instytucji na bardziej synodalne funkcjonowanie. Po jego przemowie 17 października 2015 r. (z okazji 50. rocznicy ustanowienia Synodu Biskupów) byłem już co do tego papieskiego przekonania pewien (do niektórych myśli z tego przemówienia za chwilę wrócę). Zwłaszcza że wcześniej Międzynarodowa Komisja Teologiczna otrzymała zadanie przeanalizowania tematu synodalności, co zaowocowało dość solidnym dokumentem w roku 2018.
Nie ukrywam – bardzo mnie ten kierunek cieszy, bo zbieżny jest z tym, co przez kilkanaście lat docierało do mojej świadomości z coraz większą siłą: zarówno na poziomie praktyki instytucjonalnej, jak i w swej teologicznej samoświadomości Kościół musi się wydostać z matni wytworzonej (w dużej mierze, lecz nie tylko) przez nie dość krytyczną recepcję feudalnych ideałów i praktyk.
Na razie jednak nie śmiem tej radości uwolnić ku beztroskiemu świętowaniu. Jestem bowiem przekonany, że stajemy na progu bardzo trudnej i długiej drogi ku synodalnej eklezjologii i ku synodalnemu Kościołowi, a powodzenie wysiłków bynajmniej nie jest pewne. I dlatego – myślę – warto zacząć od refleksji dotyczącej nie tyle samej idei synodalności – choć dwa słowa muszę jej poświęcić, żeby było w ogóle wiadomo, o czym mowa – ile warunkom powodzenia stosowania synodalnych narzędzi w Kościele. I to zwłaszcza w polskim Kościele.
Kościół, który słucha
Nie odważę się podać formalnej definicji synodalności. Myślę jednak, że zasadne jest mówienie, iż jest ona pewną wrażliwością i stylem funkcjonowania osób i wspólnot kościelnych. Chodzi o to, by w decyzjach podejmowanych przez wspólnoty Kościoła uwzględniać zdanie wszystkich zainteresowanych w przekonaniu, że przez każdą i każdego z nich może przemawiać Duch Święty.
Tak rozumiana synodalność odróżnia się radykalnie od demokracji. Decyzja nie należy do większości, lecz powinna iść za tym, co mówi Duch Święty do Kościoła. Procesy synodalnego podejmowania decyzji nie są zatem zabiegami o zdobycie większości pozwalającej na zwycięstwo w głosowaniu, lecz wysiłkiem rozeznawania, które ze stanowisk – zidentyfikowanych albo wypracowanych w trakcie synodalnych prac – najlepiej oddaje tchnienie Ducha Pańskiego.
Jeśli synodalność ma być konstytutywnym rysem tożsamości Kościoła, to newralgiczną kwestią dla wiarygodności praktyki synodalnej jest postawa przełożonych dzierżących władzę wykonawczą
We wspomnianym wyżej przemówieniu z 2015 r. Franciszek ujmował to tak: „Kościół synodalny to Kościół, który słucha ze świadomością, że słuchać «to coś więcej, niż słyszeć». Jest to wzajemne słuchanie, przez które każdy może się czegoś nauczyć. Lud wierny, kolegium biskupów, Biskup Rzymu: jeden wysłuchuje innych; a wszyscy wsłuchują się w Ducha Świętego, «Ducha Prawdy» (J 14,17), aby poznać to, co On «mówi […] do Kościołów» (Ap 2,7)”2.
Tak rozumiana synodalność odnosić się może – i powinna, bo właściwie tylko wtedy ma sens – do każdego szczebla kościelnej organizacji, od wspólnot wewnątrzparafialnych poczynając, aż po jej szczególne „miejsce”, jakim jest kolegium biskupów (niezależnie od tego, czy w danym momencie działa ściśle kolegialnie, czy nie).
Kwestia ustrojowa
Wróćmy raz jeszcze do Franciszkowego przemówienia z 2015 r. „Synodalność jako konstytutywny wymiar Kościoła stwarza nam najodpowiedniejszy kontekst interpretacyjny, pozwalający zrozumieć samo kapłaństwo hierarchiczne” – mówił papież3.
Zdanie to należy czytać, w moim przekonaniu, z ekstremalną powagą, bowiem wskazuje dokładnie na najtrudniejsze wyzwanie, jakie przed nami stoi. Nie chodzi o nauczenie się używania nowego narzędzia kościelnej administracji, ale raczej o głębokie przemyślenie samych fundamentów eklezjologicznych. Powinno to dotyczyć zwłaszcza zasad wyłożonych w konstytucji Lumen gentium II Soboru Watykańskiego, a dokładnie w jej rozdziale trzecim, któremu nadano nieszczęsny tytuł O hierarchicznym ustroju Kościoła…, przedłużając tym samym żywot feudalnego sposobu sprawowania władzy w Kościele.
Oczywiście był to wynik pewnego kompromisu. W czasie soboru już nauczanie o kolegialności biskupów (!) wywoływało opór frakcji ultramontanizującej i doprowadziło do jednego z najpoważniejszych soborowych kryzysów – obawiano się bowiem osłabienia kolegialnością papieskiej władzy absolutnej. I poniekąd była to obawa słuszna: powrót do idei kolegium następców apostołów de facto utorował drogę do teologicznego i instytucjonalnego (np. w postaci Synodu Biskupów) otwarcia na synodalność.
Ustrój Kościoła – jeśli przez „ustrój” rozumieć dominujące struktury bazowe oraz związany z nimi styl podejmowania decyzji chciany przez Ducha Świętego dla doczesnej wspólnoty uczniów Chrystusa – jest nie tyle hierarchiczny, ile synodalny. Uważam, że do takiej właśnie konstatacji mógł dojść w pewnym momencie papież Franciszek. Bo do odkrycia wagi synodalności można dość naturalnie dojść na drodze spokojnej refleksji – uważnej zarówno na hierarchię źródeł teologicznych, jak i na kulturowe, filozoficzne, polityczne itp. konteksty, w których na przestrzeni wieków rozwijały się instytucje kościelne i sama eklezjologia. Jeśli to moje podejrzenie co do ustrojowej rangi synodalności jest słuszne i jeśli papież też ją już wyraźnie rozpoznał, to proces synodalny przez niego zainicjowany może być częścią ruchu, który wprost przenicuje eklezjologię, struktury kościelne, prawo kanoniczne itd.
Problem kolejności działań
Zmiany ustrojowe można wprowadzać na różne sposoby. Odgórnie i wręcz z pewną dozą przemocy – licząc na formacyjne działanie prawa i praktyki, ale także oddolnie: czy to poprzez powolną pracę u podstaw, prowadzącą do ewolucyjnej zmiany mentalności, czy to przez rewolucyjny zryw.
Nie wiem, czy papież Franciszek ma w tym względzie przemyślaną strategię. A przecież kwestia kolejności działań może mieć spore znaczenie dla powodzenia realizacji reformy. Jestem dość mocno przekonany, że ludzie z trudem angażują się w działania, których sensu nie rozumieją. Źle akceptują zmiany, których nie uzasadniono. Fatalnie realizują zadania, z których celami się wewnętrznie nie zgadzają.
Powinniśmy byli zacząć od eklezjologii. Konstytucja Lumen gentium stanowiła niewątpliwy krok milowy w jej rozwoju, ale niektórych kwestii praktycznie nie tknęła, w innych poszła drogami kompromisowymi. Synodalność pozostała poza jej horyzontem, a w konsekwencji praktycznie także poza podręcznikami do eklezjologii i jej wykładem w ramach podstawowego kursu teologii. Jeśli się tam pojawiała, to raczej jako ciekawostka związana z wrażliwością wschodniego chrześcijaństwa niż przedmiot poważnego namysłu nad istotą – konstytucją, ustrojem – Kościoła.
Mamy zatem w Kościele – obawiam się, że nie tylko w Polsce – dwa pokolenia teologów, pasterzy, nauczycieli religii i wiernych, dla których samo pojęcie synodalności jest albo czymś obcym, albo egzotycznym. Oczywiście będą od tego wyjątki, ale raczej potwierdzające regułę.
Zatem powinniśmy byli zacząć od spokojnej refleksji prowadzącej do szeroko zakrojonej katechezy eklezjologicznej. Tylko tak można było zawczasu i przez to wiarygodnie pokazać, że nawracanie Kościoła na synodalne tory jest działaniem wynikającym z głębszego wglądu w objawioną naturę Chrystusowego Ludu, a nie próbą – jak to już słyszymy z różnych stron – demokratyzacji Kościoła podporządkowanej duchowi czasów, w których żyjemy, przeprowadzanej na siłę i wbrew „teologicznie zdrowemu” oporowi „tradycyjnie”, „hierarchicznie” (klerykalnie) zorientowanej części duchowieństwa i wiernych.
Powinniśmy byli zacząć od katechezy eklezjologicznej także ze względu na tych, których bardzo już uwiera hierarchiczno-klerykalny styl sprawowania władzy w Kościele. Bo oni bez zrozumienia i przeżycia, czym jest synodalność, mogą rzeczywiście popaść w to, czego obawiają się przed chwilą wspomniane grupy: stosowanie wewnątrz Kościoła bieżących modeli politycznych – w tym przypadku parlamentarnej demokracji medialnej – wedle pragmatycznego kryterium: „co się sprawdza w zarządzie społeczności świeckich, musi być wprowadzone do zarządu Kościołem i na pewno się sprawdzi”. To gotowy scenariusz pięknej katastrofy.
Niepragmatyczny (?) priorytet
Niestety mam wrażenie, że czas na taką katechezę w Polsce przespaliśmy, ignorując de facto Franciszkowe inspiracje teologiczne. Działo się tak głównie pod wpływem mocno rozpowszechnionego w polskich środowiskach teologicznych mitu, że wartej czytania teologii to można się było spodziewać po Benedykcie XVI, a jego następca jest po prostu słabym teologiem (na marginesie: moim zdaniem słono zapłacimy za budowanie, rozpowszechnianie i podtrzymywanie tego mitu).
Wspomniany na początku dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej o synodalności spotkał się u nas z minimalnym zainteresowaniem i recepcją. A brak w internecie jego polskiego przekładu zarazem to ilustruje i przypieczętowuje4.
Oczywiście czasu było mało i nawet gdybyśmy Franciszkowe inspiracje dostrzegli i potraktowali poważnie kilka lat temu, to nie jest powiedziane, że zdołalibyśmy uzyskać znaczący wzrost świadomości eklezjologicznej i synodalnej wrażliwości. Można by to zapewne osiągnąć, angażując solidarnie kurie, media katolickie, wydziały teologiczne, ruchy, grupy i stowarzyszenia świeckich i duchownych. Jednym słowem, cały „aparat” rozgłaszania, jakim Kościół w Polsce dysponuje.
Można by to było osiągnąć, czyniąc z Franciszkowego „nawrócenia duszpasterskiego”5 (a synodalność coraz dobitniej okazuje się jego nieodzowną składową) jeśli nie jedyny, to przynajmniej wyraźny priorytet. Mam niestety wrażenie, że Kościół w Polsce nie od dziś ma kłopot z poważną rozmową na temat priorytetów innych niż wspominkowo-rocznicowe albo doraźno-pragmatyczne. A formacja do synodalności może się jawić jako coś zupełnie niepraktycznego.
Co więcej, niektórzy uznają ideę synodalności nawet za potencjalne zagrożenie dla zastanego modelu sprawowania kościelnej władzy. I chyba nie jest łatwo się przyznać do tego, że ów zastany model w zawrotnym tempie traci zdolność do adekwatnego reagowania na sytuację Kościoła we współczesnym polskim kontekście, a synodalność mogłaby – w bólach, bo w bólach, ale jednak – dać cień nadziei na wypracowanie odnowionej praxis.
Odkładam na bok pytanie, czy nie jest już za późno – nie da się na nie chyba sensownie odpowiedzieć. Lepiej by było zacząć wcześniej, ale nie ma już co nad tym rozdzierać szat: trzeba się po prostu zabrać do roboty.
Wrażliwość synodalna
To, co napisałem wyżej, można zatem podsumować następująco: synodalność wymaga, rzecz jasna, także nowych struktur, procedur, nowej organizacji sprawowania kościelnej władzy. Te zapewne z czasem będą się pojawiać – także w postaci rzymskich instrukcji, zmian w prawie kościelnym itd. Jednak nie będą one mogły poprawnie zadziałać, jeśli ludzie realizujący synodalne procedury nie będą mieli synodalnej mentalności.
Nie wiem, czy stać mnie na adekwatny opis tej niezbędnej wrażliwości synodalnej – sam jestem dzieckiem hierarchicznych czasów i przedsynodalnych struktur kościelnych. Czyż jednak kwintesencją eseju (także teologicznego) jako gatunku literackiego nie jest właśnie próbowanie? Spróbuję więc wskazać aspekty, które jawią mi się jako kluczowe.
1. Doświadczenie wiary i osobistego rozeznania
Kościół jest wspólnotą ludzi, którzy uwierzyli, że Chrystus powstał z martwych. Składową tej wiary jest przekonanie, że Duch Święty towarzyszy wierzącym i w czasie rzeczywistym pomaga rozpoznać, co należy czynić, by być wiernym Ewangelii. Jeśli to przekonanie jest traktowane poważnie, prowadzi najpierw w wymiarze indywidualnym do postawy nasłuchiwania tchnienia Bożego Ducha oraz do uważnego odróżniania tego, co od Niego może pochodzić, od wszelkich innych impulsów i inspiracji.
Takie indywidualne rozeznawanie jest niezbywalną podstawą wszelkiego rozeznania wspólnotowego, czyli warunkiem koniecznym synodalności. I to w podwójny sposób. Po pierwsze, Bóg przemawia do wspólnoty zawsze poprzez konkretne osoby. Po drugie, bez umiejętności rozpoznawania głosu Bożego w sobie trudno wyobrazić sobie rozpoznawanie go w głosach innych w czasie synodalnego dialogu.
2. Świadomość eklezjologiczna
Kościół ma wykonywać zadania zlecone explicite lub implicite przez Chrystusa bądź wskazywane przez Ducha Bożego. Wierzymy, że został do tego ukonstytuowany w określony sposób (natura Kościoła) i wyposażony (słowo Boże, sakramenty itd.), a wokół tego, co jest przez Boga nadaną „konstytucją”, organizuje się poprzez jak najbardziej ludzkie decyzje. Sensowne podejmowanie synodalnego rozeznania jest możliwe wtedy, gdy jego uczestnicy mają przynajmniej elementarną wiedzę co do „zasięgu” tego, co w Kościele stanowi stabilny fundament, a co na jego bazie jest przedmiotem ludzkiego samorządu, i to na różnych poziomach kościelnej odpowiedzialności (Kościół powszechny, episkopaty kontynentalne i krajowe, metropolie, diecezje, dekanaty, parafie…).
Ignorancja eklezjologiczna skutkować może na przykład wielkim rozczarowaniem uczestników procesów synodalnych, gdy proponują reformy, do których wprowadzenia nie mają kompetencji. Albo odwrotnie: niepodejmowaniem reform w fałszywym przekonaniu, że dana struktura, praktyka itd. jest raz na zawsze przez Boga ustanowiona i przez to niezmienna.
3. Szanowanie zasady pomocniczości
Kościół wypracował praktykę synodalną na wieki przed teoretycznym sformułowaniem zasady pomocniczości. Niemniej synodalność pierwszych wieków była jej faktyczną realizacją. Problemy, z którymi radziły sobie samodzielnie wspólnoty lokalne, były rozwiązywane przez biskupa przy pomocy rady prezbiterów. Synod wyższego rzędu (większego terytorium) stanowił zarówno punkt odniesienia w sprawach dotyczących większej ilości wspólnot lokalnych, jak i instancję odwoławczą w przypadku sporów.
Tej praktyce zaczęła kłaść kres rzymska centralizacja władzy – począwszy od reformy gregoriańskiej aż po kodyfikację prawa kanonicznego w wieku XX. W wyniku tego procesu kompetencje biskupów i synodów zostały dramatycznie ograniczone, zaś przełożeni kościelni, moim zdaniem, de facto oduczyli się stosowania zasady pomocniczości, mimo że ta została w międzyczasie sformułowana explicite.
Reformowanie Kościoła w duchu synodalności musi wiązać się z faktyczną decentralizacją, umożliwiającą rzeczywiste, a nie tylko deklaratywne stosowanie zasady pomocniczości, a tym samym stopniowe odbudowywanie poczucia odpowiedzialności członków Kościoła za lokalne sprawy na wszystkich szczeblach kościelnych wspólnot.
4. Kultura debaty
Wspólnotowe rozeznanie natchnień Ducha Świętego w praktyce dokonuje się na drodze dialogu, a właściwie debaty. Dla jej powodzenia kluczowe znaczenie ma kultura sporu. Jej najistotniejszymi składnikami są moim zdaniem: a) założenie, że sam mogę nie mieć racji; b) gotowość do cierpliwego wysłuchania opinii innych, a jeszcze lepiej: ciekawość co do ich zdania; c) formułowanie argumentów w sposób, który uwzględnia możliwości zrozumienia i wrażliwość pozostałych uczestników debaty; d) uwzględnianie pierwszeństwa argumentów teologicznych przed praktycznymi oraz konsekwentne stosowanie zasady hierarchii źródeł teologicznych; e) cierpliwość w wypracowywaniu kompromisów.
Z ostatnim punktem wiąże się zresztą szersza kwestia: niezbędne jest poświęcenie na debatę odpowiedniego czasu, by nie tylko przedstawić stanowiska i wypracować konsens, ale też by po prostu przebywać razem. Debaty synodalne mają większe szanse, gdy między uczestnikami wytwarzają się więzi umożliwiające przezwyciężenie nieufności i lęków.
Jest to szczególnie ważne, jeśli wziąć po uwagę to, że niestety w obecnym polskim kościelnym kontekście instytucjonalnym poziom zaufania nie jest zbyt wysoki. Silnie bowiem obecne są wśród nas klerykalne mechanizmy hierarchiczne, w ramach których nader często wzbudzanie lęku w podwładnych jest zwykłym narzędziem sprawujących władzę. Cierpi na tym kultura debaty.
Wśród wielu duchownych i świeckich bardziej zaangażowanych instytucjonalnie rozpowszechnione jest przekonanie, że lepiej się nie ujawniać z poglądami, które nie są w stu procentach zbieżne z opiniami przełożonego (biskupa, prowincjała itd.). Nie da się realizować synodalności w atmosferze lęku.
Być może więc największym wyzwaniem, jakie stoi przed przełożonymi kościelnymi, jest przekonanie podwładnych, że przestrzenie synodalne będą wolne od lęku i przemocy. Nie będzie to łatwe. Z kolei po stronie podwładnych konieczne jest pielęgnowanie osobistej odwagi. Wydaje się, że zwłaszcza w obecnym polskim kontekście powinna to być jedna z synodalnych cnót kardynalnych.
5. Wykonywanie ustaleń synodalnych
Jeśli mamy myśleć o synodalności nie jako o przemijającej modzie, ale jako o konstytutywnym rysie tożsamości Kościoła, to newralgiczną kwestią dla wiarygodności praktyki synodalnej jest postawa przełożonych dzierżących władzę wykonawczą na poszczególnych poziomach organizacji wspólnot kościelnych. Od zwierzchników bowiem w dużej mierze zależy, czy wypracowane synodalnie rozwiązania będą rzeczywiście realizowane.
Oczywiście zaletą synodalności jest to, że ci, którzy uczestniczyli w rozeznaniu, są rzeczywiście przekonani o tym, że decyzje były podejmowane przy inspiracji Bożego Ducha i przez to są skłonni do ich realizacji. W idealnych warunkach, gdyby rzeczywiście wszyscy brali udział w procesie synodalnym, można byłoby liczyć na oddolną dyscyplinę w realizacji. W praktyce jednak raczej będziemy mieli do czynienia z synodalnością przedstawicielską. A ta pociąga za sobą podwójne zadanie dotyczące recepcji.
Po pierwsze, nieodzowne jest wyjaśnienie decyzji i ich motywacji tym, których poszczególne postanowienia dotyczą, aby mogli je współodpowiedzialnie (to też rys synodalnej wrażliwości) przyjąć i twórczo realizować. Po drugie, potrzebny jest nadzór nad wykonywaniem decyzji, bowiem kilka czynników będzie utrudniać każde synodalne reformy. Należą do nich: najpierw pewna bezwładność instytucjonalna związana z tym, że z trudem i niechętnie zmieniamy przyzwyczajenia. Następnie: problemy wynikające z komunikacji (niezrozumienie reform prowadzące do błędnych zastosowań). I wreszcie nie da się niestety wykluczyć umyślnego ignorowania lub opóźniania wykonywania synodalnych rozstrzygnięć przez tych, których nie przekonały argumenty i bardziej lub mniej lekceważą posłuszeństwo przełożonym i odpowiedzialność za jedność kościelnej wspólnoty.
Innymi słowy: dla wspólnoty, której dotyczy proces synodalnej reformy, musi być jasne, że przełożeni zdecydowanie stoją za podjętymi w jej ramach decyzjami i będą ją wspierać wszystkimi dostępnymi środkami – w tym także „polityką kadrową” oraz, gdyby to było niezbędne, przewidzianymi przez prawo środkami dyscyplinarnymi.
Z kolei zaniedbanie realizacji postanowień synodalnych przynosi toksyczne skutki, stawia bowiem pod znakiem zapytania sens synodalnych wysiłków (od strony praktycznej) oraz uznania synodalności za konstytutywny wątek eklezjologiczny (od strony teoretyczno-teologicznej).
*
Zacząłem od tego, że jestem fanem synodalności – tak idei, jak i wynikającej z niej praktyki. Być może z tego powodu nie potrafię uwolnić się od przekonania, że nawet do właściwego zrozumienia tej idei – na różnych poziomach kościelnej organizacji – droga jeszcze daleka.
Niemniej – jak pisał wieki temu przypomniany na łamach poprzedniego numeru „Więzi” św. Jan od Krzyża – „jeśli chcesz dojść do tego, czym nie jesteś, musisz iść przez to, czym nie jesteś”6. I choć oryginalnie słowa te dotyczyły indywidualnego doświadczenia duchowego, to myślę, że dobrze odnoszą się też do obecnej sytuacji Kościoła. Jeśli chcemy dojść do Kościoła synodalnego, musimy iść synodalną drogą.
1 Zob. Duszpasterstwo w płynnym świecie, ks. Grzegorz Strzelczyk w rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim, „Więź” 2017, nr 2.
2 Pełny tekst przemówienia: www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/franciszek_i/przemowienia/synodalnosc_17102015.html [dostęp: 9.08.2021].
3 Tamże.
4 Tekst dokumentu dostępny jest w językach włoskim, angielskim, niemieckim, francuskim, hiszpańskim, portugalskim i rosyjskim na stronie watykańskiej: www.vatican.va/roman_curia/congregations/cfaith/cti_documents/rc_cti_20180302_sinodalita_it.html. Omówienie dokumentu: K. Patejuk, Podręcznik synodalności, www.wiez.pl/2021/09/02/podrecznik-synodalnosci/.
5 Zob. m.in. blok tekstów Kościele, nawróć się! w: „Więź” 2013, nr 4.
6 Zob. św. Jan od Krzyża, Droga na Górę Karmel, ks. 1, r. 13.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2021 jako część bloku tematycznego „Jaka droga synodalna”.
Pozostałe teksty bloku:
„Polska droga synodalna?”, dyskutują Aleksander Bańka, bp Adrian Galbas, s. Barbara Radzimińska, Zbigniew Nosowski
Ks. Krzysztof Patejuk, „Synodalność po latynoamerykańsku”