Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Hnatiuk: Ukraina zwycięży. Nie ma innego wyjścia. Inaczej nasz świat się rozpadnie

Ola Hnatiuk w Toronto w 2016 r. Fot. Mykola Swarnyk / Wikimedia Commons

Mit o prześladowaniu w Ukrainie języka i kultury rosyjskiej nijak się ma do rzeczywistości. Paradoksem jest, że najbardziej zrusyfikowane regiony Ukrainy najmocniej ucierpiały obecnie od Rosjan. Ich mieszkańcy, o ile przeżyli, uznają russkij mir za synonim śmierci i zniszczenia – mówi Ola Hnatiuk.

Katarzyna Jabłońska: Jak budowała Pani swoją ukraińską tożsamość? Wychowywała się przecież Pani w Polsce w czasach, gdy nie było to łatwe. Czy w Pani domu rodzinnym mówiło się po ukraińsku?

Ola Hnatiuk: Urodziłam się w Warszawie w czasach głębokiego PRL. Z najmłodszego dzieciństwa pozostały mi w pamięci dwa obrazy.

Pierwszy to wielka pusta przestrzeń pod Pałacem Kultury i potworny ziąb, jaki tam panował. To miejsce przerażało mnie nie tylko swoim monumentalizmem, którego serdecznie nienawidziłam i nadal nienawidzę, ale także tymi potwornymi przeciągami. Zawsze tam marzłam. Podświadomie unikałam tego miejsca, tak jakbym od najmłodszych lat miała awersję do komunizmu, którego symbolem potem stał się dla mnie Pałac Kultury, i bała się zesłania na Syberię.

Drugi obraz wiąże się już z tożsamością. To obraz prawosławnej cerkwi świętej Marii Magdaleny, która była w pobliżu naszego domu. Mieszkaliśmy przy ulicy Stalingradzkiej (czyli Jagiellońskiej), na wzorcowym osiedlu Praga II. W cerkwi bywałam, bo chodziła tam moja babcia ze strony ojca. Dziadków ze strony ojca wysiedlono z okolic Hrubieszowa, ze wsi blisko obecnej granicy polsko-ukraińskiej, do dzisiejszej granicy na Bugu było stamtąd zaledwie osiem kilometrów. Zupełnie niedawno dowiedziałam się, że babcia była z pochodzenia Tatarką. Natomiast mama pochodziła ze Lwowa z mieszanej rodziny, ochrzczono ją w kościele św. Antoniego.

W moim domu rodzinnym nie mówiło się po ukraińsku, językiem domowym był polski. Dla mojej mamy ukraiński był językiem wyuczonym. A dla taty językiem wyuczonym był polski, zaś rodzinnym – ukraiński. Rzecz jasna, nie literacki język ukraiński, tylko taki codzienny, dialekt z jego okolic. W efekcie i dla mnie ukraiński jest językiem wyuczonym.

Ale to nie znaczy, że nie miałam kontaktu z językiem ukraińskim. Był to język używany od święta. To był język niedzieli czy język obchodów urodzin Tarasa Szewczenki – to był w tamtych czasach centralny punkt w ukraińskim roku. Jakkolwiek dziwnie to dziś wygląda, władze polskie zezwalały na obchodzenie tego święta.

Sebastian Duda: Gdzie odbywało się to świętowanie urodzin Szewczenki?

– W różnych miejscach, między innymi w gmachu YMCA przy Konopnickiej (Teatr Buffo), w Teatrze Żydowskim przy placu Grzybowskim, a pod koniec PRL nawet w Domu Kultury Radzieckiej. Zawsze był jakiś koncert, deklamacje wierszy Szewczenki… Bardzo dobrze pamiętam rumor krzeseł, kiedy ludzie wstawali na pieśń Jak umru to pochowajte: „Kiedy umrę, pochowajcie mnie na mogile, na mogile wysokiej, tak by było widać i słychać, jak toczy swe wody potężny Dniepr”.

Był też religijny element mojej ukraińskości, czyli więź z parafią. Pomiędzy moimi rodzicami długo trwał spór co do tego, w którym Kościele mnie ochrzcić. Ten spór zakończył się, kiedy miałam trzynaście lat – wtedy sama zażądałam chrztu. I potoczyło się to tak, że na Miodowej w greckokatolickiej cerkwi ojców bazylianów przeszłam przygotowanie do pierwszej Komunii Świętej, a ochrzczono mnie w cerkwi prawosławnej na Mazurach tydzień wcześniej. I w ten sposób udało się pogodzić dwie zwaśnione strony. Na szczęście nasz grekokatolicki proboszcz, o. Jozafat Romanyk, znalazł salomonowe rozwiązanie.

Jabłońska: A dziś jak Pani odpowiada na pytanie o wyznanie?

– Gdy mnie ktoś pyta, czy jestem prawosławną czy grekokatoliczką, to odpowiadam: nie wiem. Oczywiście realnie moją parafią jest parafia greckokatolicka. Natomiast z formalnego punktu widzenia jestem prawosławna.

Duda: Jak trudno było w Pani dzieciństwie i młodości kształtować tożsamość ukraińską? Z nieco późniejszego okresu pamiętam, że raczono mnie w PRL literaturą mocno antyukraińską.

– Zwłaszcza Łuny w Bieszczadach i Ślady rysich pazurów… Choć jeszcze parę innych tekstów by się znalazło. Rzecz jasna, trochę inaczej było wtedy w wielkim mieście, a inaczej w małych ośrodkach. W wielkim mieście łatwiej się ukryć, nie czuć presji – a z drugiej strony znacznie łatwiej zagubić własną tożsamość.

Dużo zależało tu od rodziny, zwłaszcza od tego, czy rodzice bali się tej własnej mniejszościowej tożsamości, jak bardzo ją ukrywali. Moi rodzice swojej ukraińskości nie ukrywali, choć się też z nią nie afiszowali. Nikt mnie nie posyłał na lekcje religii do kościoła rzymskokatolickiego, żebym była taka jak inni. Nikt nie zakazywał mi mówienia o tym, że jestem Ukrainką. Z czasów szkoły podstawowej nie pamiętam momentów konfliktowych.

W szkole średniej takie sytuacje się zdarzały, ale wtedy już mój związek z ukraińskością był bardziej dojrzały. Umiałam jakoś reagować na trudne sytuacje, więc nie mogę powiedzieć, że z powodu mojej ukraińskości ktoś mnie źle w szkole traktował.

Rzecz jasna, pojawiały się incydenty. Pamiętam zdarzenie z końca lat 80. XX wieku. To było spotkanie z autorem antyukraińskich pamfletów, Edwardem Prusem, w empiku na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. Tam na piętrze była sala spotkań, a po przekątnej przez okna widać było Komitet Centralny PZPR…

Prus opowiadał tam o Ukraińcach straszne rzeczy. Najbardziej utkwiło mi w pamięci jedno, bo akurat spodziewałam się wtedy dziecka. A on, patrząc mi prosto w oczy, powiedział: „I rozcinali kobietom brzuchy i zaszywali tam króliki”. Coś ohydnego, otwarte znęcanie się nad słuchaczami… Rzecz jasna, takie historie należy włożyć między bajki. Wiadomo, że dochodziło do okrucieństw, ale po co zmyślać? Swoją drogą, te króliki zaszywane w brzuchach ciężarnych kobiet to topos znany z antyczności. Ciekawe, jaką drogą trafił do opowieści o relacjach polsko-ukraińskich.

Duda: Czy w dzieciństwie i młodości miała Pani dostęp do klasycznej literatury ukraińskiej?

– Najważniejszy oczywiście był Szewczenko. Wtedy jednak z trudem czytałam po ukraińsku. Dopiero na studiach zaczęłam czytać swobodnie.

Pierwsze moje kroki z językiem literackim były okropne. Uczyłam się właściwie wymawiać dźwięki. I o ile odpowiednie „h” wyniosłam z domu od mamy, to już z „ł” przedniojęzykowym miałam poważny kłopot. Dwa lata usilnie ćwiczyłam, żeby zacząć je prawidłowo wymawiać. A na pierwszym roku studiów koleżanki pokładały się ze śmiechu, kiedy próbowałam wymówić „w” jak „u” niezgłoskotwórcze, a „ł” uparcie wychodziło jak coś pomiędzy „l” i „u”.

Z trudem też uczyłam się akcentu ruchomego. To oczywiście dla Polaka może być niezrozumiałe. Akcent ruchomy jest rzeczą naprawdę trudną do opanowania. Tym bardziej że w zależności od przypadku ten akcent wędruje sobie w różne miejsca. A raczej może wędrować, bo nie zawsze się to dzieje. Tego właśnie trzeba się po prostu nauczyć.

Jabłońska: A jak pamięta Pani spotkania z ukraińskimi rówieśnikami w Warszawie?

– Z tego grona prawie nikt nie został w Warszawie. Całe pokolenie wyjechało do Kanady, przede wszystkim w latach 80. Wcześniej, w latach 70., spędzaliśmy wspólnie sporo czasu. Jeździliśmy m.in. na cmentarz na Wolę, by porządkować groby petlurowskie.

Były też wspólne letnie wyjazdy, to się nazywało Rajd Karpaty. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że to była głównie okazja, by znaleźć sobie męża czy żonę. Ale ja byłam akurat trochę za młoda, żeby sobie z tego zdawać sprawę. Miałam siedemnaście lat, kompletnie nie to mi było w głowie, raczej interesowała mnie nauka.

Ale właśnie ten pierwszy wyjazd sprawił, że kompletnie zmieniłam swoje zainteresowania. Wcześniej pasjonowałam się matematyką i fizyką, a tu nagle zobaczyłam otwarcie tej nieco starszej ode mnie młodzieży na kulturę ludową. Zaczęłam myśleć o studiach na etnografii, koniec końców wybrałam ukrainistykę. I nie żałuję, choć z rodzicami musiałam stoczyć półtoraroczną wojnę. Byli kategorycznie przeciwni temu pomysłowi. Uważali, że to nie da mi podstaw do utrzymania.

Duda: A kiedy po raz pierwszy pojechała Pani do Ukrainy?

– Dopiero w 1988 r. Taki paradoks: poszłam na ukrainistykę dlatego, że chciałam poznać Ukrainę, ale akurat przyszedł stan wojenny i wprowadzono całkowity zakaz wjazdu Polaków do ZSRR. Możliwe były jedynie wyjazdy w wyjątkowych okolicznościach do najbliższej rodziny, a ja akurat nikogo tak bliskiego w Ukrainie nie miałam.

Pragnienie, by realnie poznać Ukrainę, towarzyszyło mi od końca lat 70. Pamiętam takie szczeniackie wybryki, że w Bieszczadach stawałam przy granicy z Ukrainą, próbując chociaż na chwilę być po drugiej stronie. Na szczęście ktoś mi wytłumaczył, że takie „na chwilę” będzie oznaczało poważne kłopoty dla mnie, a dla sowieckiego pogranicznika miesiąc „urlopu”.

Ale – taka ciekawostka! – był wtedy pociąg, który jechał z Ustrzyk Dolnych do Przemyśla przez Chyrów, znajdujący się po drugiej stronie granicy. I dzięki niemu po raz pierwszy znalazłam się po stronie ukraińskiej. To był rok 1978 lub 1979. Podczas tej podróży nie obyło się bez ekscesów: wywiesiliśmy z okien pociągu niebiesko-żółte flagi, wtedy całkowicie zakazane. Potem w Przemyślu pociąg został zatrzymany, zaczęła się rewizja, były różne problemy, obeszło się jednak bez konsekwencji.

Ale naprawdę po raz pierwszy znalazłam się w Ukrainie dopiero w okresie pieriestrojki. Zakaz podróży został zniesiony w 1987 r. Wtedy najpierw spotkałam kogoś, kto przyjechał do Polski z Kijowa, a później otrzymałam zaproszenie od Rosjanki z Kijowa. I wraz z mężem tam pojechaliśmy.

Jabłońska: Jakie były wrażenia z tej podróży?

– To było niesamowite przeżycie, bo akurat było tysiąclecie chrztu Rusi. Oczywiście w Kijowie – gdzie to się dokonało w 988 r. – nie odbywały się żadne oficjalne obchody, było to zakazane.

Wszyscy moi znajomi z Polski i z USA jechali wtedy świętować do Rzymu, na dzień wspomnienia świętego Włodzimierza, czyli pod koniec lipca. Tam miały miejsce centralne uroczystości. A ja uważałam, że tysiąclecie chrztu trzeba świętować tam, gdzie ten chrzest się odbył.

Wtedy poznałam Jewhena Swerstiuka, który pod pomnikiem świętego Włodzimierza wygłosił przemówienie zatytułowane Nasza Matka Kościół Chrystusowy. Jest tu oczywiście problem z tłumaczeniem, bo Cerkiew jest rodzaju żeńskiego. Przetłumaczyłam to wystąpienie – tekst ukazał się w „Więzi” nr 1/1990. To był mój pierwszy przekład z języka ukraińskiego, który został opublikowany w Polsce legalnie. Wcześniejsze moje tłumaczenia ukazywały się w prasie podziemnej.

Duda: Kijów jeszcze musiał być wtedy mocno sowiecki?

– Owszem, ale i tak byłam oszołomiona pięknem tego miasta, po prostu zakochałam się w Kijowie, co nie przeszkadzało mi wcale naśmiewać się z licznych sowieckich elementów tam obecnych. Non stop wymyślałam jakieś metody na desowietyzację czy też dekomunizację. Na przykład przy jednej z głównych ulic (dziś to Bohdana Chmielnickiego, wtedy Lenina) wisiało hasło po rosyjsku „Komunizm zwycięży”. A ja wymyśliłam, żeby tam dopisać miękki znak i w efekcie powstanie: „Zwyciężyć komunizm”.

Albo górujący nad miastem pomnik Matki Ukrainy – potwornie sowiecki, zbudowany po to, żeby zdominować krajobraz tego brzegu Dniepru, którego głównym elementem jest ławra Kijowsko-Peczerska. To potężna, monumentalna rzeźba, która w jednej ręce trzyma tarczę, a w drugiej miecz. Wymyśliłam, żeby zniwelować ten militarny patos i włożyć jej w dłonie łyżkę i widelec. A to wszystko brało się z nienawiści do tej monumentalności, do próby zawłaszczenia także przestrzeni. Oczywiście wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, jak bardzo Kijów ucierpiał w wymiarze architektonicznym wskutek władzy sowieckiej.

W czasach ZSRR wywierano na Ukraińców silną presję, by mówili „ludzkim językiem”, czyli po rosyjsku. Używanie języka ukraińskiego oznaczało mówienie nie po ludzku

Ola Hnatiuk

Udostępnij tekst

Uderzyło mnie też to, od czego odzwyczaiłam się w Warszawie, mianowicie tłumy ludzi na głównych ulicach. W Warszawie po stanie wojennym zanikła kultura wieczornych spacerów. A w Kijowie wieczorem przez Chreszczatyk płynęła rzeka ludzi. Majdan, który wtedy nosił imię Rewolucji Październikowej, był niezwykle urokliwy, pomimo dominującego tam monstrualnego pomnika Lenina. Po drugiej stronie była bowiem przepiękna fontanna i promieniście rozchodzące się ulice. To robiło wrażenie małego Paryża. Swoją drogą, ten pomnik Lenina jako pierwszy został w Kijowie zdemontowany.

Oczywiście dominowała wokoło architektura bardzo socrealistyczna, ale te elementy socrealizmu były często tak przeładowane ornamentyką, że sam socrealizm w tym ginął. Co innego budynki administracji prezydenta czy rządu, które są po prostu potwornie monumentalne, na wzór i podobieństwo wszystkich totalitarnych reżimów. Podobnie wyglądała architektura w Trzeciej Rzeszy czy w Moskwie.

Zachwyciło mnie też, że wiele wydarzeń w Kijowie odbywało się nad rzeką. Miałam bowiem doświadczenie Warszawy, która bardzo długo była odwrócona plecami do Wisły. A tam Dniepr żył, był częścią miasta. Pamiętam podróż wodolotem do Kaniowa – po prostu poezja… Co prawda, bardzo nie podobał mi się ten wodolot, ale te niesamowite krajobrazy, ogrom rzeki, ludzie wsiadający i wysiadający na poszczególnych przystankach, łącznie z kobietami, które jechały na targ, wioząc ze sobą żywy inwentarz… Urocze!

Wrócę jeszcze na chwilę do obchodów tysiąclecia chrztu pod pomnikiem świętego Włodzimierza. Wtedy miałam bardzo ważne spotkania z ukraińskimi dysydentami, ze wspomnianym już Jewhenem Swerstiukiem, z Ołesiem Szewczenką, do dziś aktywnym, z katolikami ukraińskimi. Zapamiętałam grupę młodych ludzi, którzy zbierali się w niedzielę i czytali Ewangelię przepisywaną odręcznie (w ZSRR Pismo Święte było niedostępne).

Wróciłam wtedy z Kijowa absolutnie zakochana w tym mieście i od tamtej pory marzyłam, żeby tam zamieszkać.

Jabłońska: I udało się to Pani po latach.

– Dużo później, dopiero w 2006 r. Od tego czasu praktycznie do lutego bieżącego roku mieszkałam w Kijowie.

Duda: Była Pani również w Moskwie?

– Musiałam tam pojechać w trakcie studiów. Wybrałam ukrainistykę w PRL, żeby poznać Ukrainę, ale zamiast wyjazdu do Kijowa (wówczas niemożliwego) otrzymałam nakaz semestralnych studiów w Moskwie. To było dla mnie traumatyczne doświadczenie, wróciłam stamtąd ciężko chora. Było to w 1983 r.

Doświadczyłam w Moskwie niesłychanej pogardy wobec Ukraińców. Oprócz tego w akademiku, gdzie mieszkałam, przeprowadzano codzienne rewizje w moim pokoju, łącznie z przeszukiwaniem łóżka. Odbywało się to w czasie, gdy ja byłam na zajęciach. Gdy upewniłam się co do faktu przeszukań, powiedziałam opiekunowi naszej grupy w obecności innych osób, że jeżeli cokolwiek podejrzanego znajdzie się w moim pokoju, może być pewny, że to nie należy do mnie.

Wkrótce zachorowałam i w bardzo ciężkim stanie przyjechałam do Warszawy. Na Dworcu Centralnym płakałam – nie tyle ze wzruszenia, ile z radości, bo nie wierzyłam, że uda mi się stamtąd wyjechać. Pobyt w Moskwie to doświadczenie rosyjskiej megalomanii narodowej, pogardy dla ukraińskości i nienawiści wobec Polaków. Przestałam nawet mówić po rosyjsku. A dokładniej: mówię, tylko jeżeli ktoś tego bardzo potrzebuje. Najpierw sprawdzam, czy jest w stanie porozumieć się w innym języku. Dla własnej potrzeby nigdy nie przejdę na język rosyjski.

Jabłońska: Ale przecież język rosyjski jest ojczystym językiem wielu Ukraińców dzielnie walczących w obronie ojczyzny. Jak to właściwie jest z używaniem języka rosyjskiego przez Ukraińców?

– Tak, oczywiście, to nie język decyduje o poziomie patriotyzmu, ani też nie narodowość – lecz postawa obywatelska. Jeśli zaś chodzi o proporcje rosyjskiego i ukraińskiego w Ukrainie, to jak pokazują badania m.in. Instytutu Socjologii Ukraińskiej Akademii Nauk, uległy one w ostatnich latach zmianie. Jest jednak trudność interpretacyjna, która polega na rozróżnieniu dwóch kategorii: języka ojczystego i języka, którym ludzie posługują się na co dzień.

Skąd to rozróżnienie, które nie pojawia się w Polsce? W spisie powszechnym mamy co prawda pytania o język, którym posługują się ludzie w kontaktach domowych, ale nie ma pytania o język ojczysty, a jedynie o narodowość. Odpowiednikiem polskiego określenia „język ojczysty” jest ridna mowa. „Ojczysty” pochodzi od słowa „ojczyzna”, natomiast ridny od słowa „najbliższy”, czyli jak matka czy ojciec, innymi słowy, język wyniesiony z domu. Gdy więc kogoś się pyta o ridną mowę, to najbardziej oczywista odpowiedź dla większości Ukraińców brzmi, że to język ukraiński. Natomiast w pytaniu o język, którym ktoś posługuje się na co dzień, pada odpowiedź dotycząca komunikacji w domu czy w pracy.

Rzecz jasna, jest też różnica pomiędzy domem a tym, co na zewnątrz. To trochę spuścizna po Związku Sowieckim, po epoce komunizmu, kiedy były dwa różne światy. Nawet w domu nie mówiło się o wszystkim. A na zewnątrz była powszechna rusyfikacja. Łącznie z silną presją, by mówić „ludzkim językiem” – dokładnie tak to było formułowane: nie mów po ukraińsku, mów ludzkim językiem, czyli po rosyjsku. Mówienie po ukraińsku oznaczało nie po ludzku.

Duda: Z pewnością są tu też duże różnice regionalne?

– Oczywiście wiele zależy od regionu, ale też np. od wykonywanego zawodu – w niektórych dominuje rosyjski.

Niegdyś głównym czynnikiem było pochodzenie społeczne. To taki marker statusu. Najniższy w hierarchii społecznej był chłop, choć udawano, że ZSRR to państwo robotników i chłopów. Przełomowym momentem był koniec lat 50., kiedy wreszcie mieszkańcy wsi otrzymali dokumenty tożsamości. Wcześniej mieszkańcy wsi ukraińskich nie mieli prawa do dowodu osobistego, a w związku z tym nie mogli się w żaden sposób przemieszczać poza miejsca zamieszkania. Pracowali w kołchozach, do których byli przywiązani jak chłop pańszczyźniany. Wskutek tego właśnie możliwy był Wielki Głód lat 30. XX wieku.

Gdy tylko mieszkańcy wsi uzyskali prawo do dowodów osobistych, masowo ruszyli do miast. Od przełomu lat 50. i 60. ma miejsce duża migracja ze wsi do miast. Nota bene w porównaniu z Polską urbanizacja Ukrainy była o wiele bardziej zaawansowana: pod koniec lat 80. XX wieku prawie połowa ludności mieszkała w miastach. Silny napływ ludności wiejskiej mówiącej po ukraińsku sprawił, że w miastach jeszcze bardziej kojarzono język z pochodzeniem społecznym. Wiązało się to z silną stygmatyzacją społeczną. Pogarda wobec „wieśniaka” łączyła się zatem z pogardą wobec języka ukraińskiego, zakorzenioną od samego początku imperium rosyjskiego.

Nałożyły się tu więc dwa wymiary: kwestia narodowa i społeczna. Nastąpiło skrzyżowanie dwóch rodzajów pogardy. Pogarda dla kultury rzekomo niższej (to, co ja nazywam megalomanią rosyjską) przenikała się z pogardą wobec tej warstwy społecznej, która jest zacofana.

Jabłońska: Jakie były konsekwencje tego procesu? Czy przybysze ze wsi rusyfikowali się w miastach?

– Byli oczywiście tacy, którzy pragnęli zrobić karierę i jak najszybciej zapomnieć o swojej odrębności. Ale dominującym wzorcem radzenia sobie z tą sytuacją było umocnienie podziału na to, co zewnętrzne, i to, co wewnętrzne, domowe, bliskie. Rodziło to poczucie wyobcowania, ale pozwalało zachować odrębność własnej tożsamości. Rosyjskość była wobec ukraińskości źródłem opresji naprawdę totalitarnej.

Sama w Ukrainie absolutnie konsekwentnie nie używam rosyjskiego. Czasami wywoływało to zdziwienie. Pytano, że pewnie pochodzę z zachodniej Ukrainy. Odpowiadałam: Tak, z bardzo zachodniej…

Duda: Jakie później nastąpiły przemiany?

– Wcale nie jednokierunkowe. Początek lat 90. XX wieku to wielka euforia ukraińskości. Każdy chciał to w jakiś sposób zaznaczyć, także językowo. Natomiast druga połowa lat 90. to nagły wzrost niechęci wobec języka ukraińskiego. Związane to było przede wszystkim z zapaścią gospodarczą kraju. Nie ma pracy, nie ma płacy, wszystko się posypało. Część obywateli myślała: „przecież głosowaliśmy w referendum za niepodległością – i co nam to dało, na co nam przyszło?”. Deprywacja względna, tak się określa to zjawisko, skojarzona została z powstaniem niepodległego państwa ukraińskiego. Stąd taka niechęć.

Bieda była wtedy w Ukrainie dużo większa niż w Polsce w czasach transformacji. Nie ma pieniędzy, bo zakłady nie wypłacają pensji. Nawet jak człowiek pracuje, to nie otrzymuje wynagrodzenia. I to może trwać rok, półtora. Wypłata w postaci worka cukru to naprawdę szczęście. A co, jeżeli ci dadzą wypłatę w postaci takiego produktu, którego nie da się odsprzedać? Barter, który jest pojęciem makroekonomicznym, stał się wtedy w Ukrainie pojęciem mikroekonomicznym.

Decyzją z 1991 r. za obywatela Ukrainy uznano każdego, kto w danym momencie posiada dokument tożsamości z miejscem zamieszkania w Ukrainie. Oficjalnie potwierdzono więc istnienie „narodu politycznego”

Ola Hnatiuk

Udostępnij tekst

Właściwie Ukraińcy przetrwali ten okres dzięki swoim daczom. Ale to nie działki rekreacyjne, lecz kawałek ziemi, na której uprawia się ziemniaki, kapustę, inne warzywa i owoce. Jednak ziemniaki są tu kluczowe, bo zapewniają przetrwanie. To też forma pamięci o Wielkim Głodzie. Z perspektywy zwykłego Ukraińca – na co dzień pracującego w mieście, ale dni wolne spędzającego u rodziny na wsi lub na tym skrawku ziemi – 1 maja to nie święto pracy, a 9 maja to nie dzień zwycięstwa, lecz dzień kartofli. Na początku maja należało zdążyć posadzić ziemniaki.

Według mnie pierwszym momentem znaczącej przemiany, jeśli chodzi o stosunek wobec ukraińskojęzyczności czy rosyjskojęzyczności, był rok 2013 i Euromajdan. Nie miało wtedy najmniejszego znaczenia, kto w jakim języku mówi, czy jakiego jest pochodzenia. Do protestów przeciwko decyzji władz ukraińskich wstrzymujących rozmowy negocjacyjne z Unią Europejską wezwał Mustafa Najem. To ukraiński dziennikarz pochodzenia afgańskiego, urodzony w Kabulu. Swój apel opublikował w języku rosyjskim na rosyjskiej platformie społecznościowej „WKontaktie”. To zupełnie nie mieści się w formule ukraińskości rozumianej etnicznie. Raz jeszcze okazało się, że ukraińskość jest rozumiana w sensie obywatelskim i w sensie oddania wartościom demokratycznym.

Rzecz jasna, ta zmiana miała swoje początki dużo wcześniej. Można pokazać, że jeszcze w XIX w. pojawia się pojęcie „politycznego Ukraińca”. Jest szereg przykładów bardzo wybitnych postaci, które wybierają ukraińskość mimo pochodzenia polskiego, rosyjskiego czy żydowskiego. Działo się to także w wieku XX. Wśród najwybitniejszych literatów ukraińskich są i etniczni Rosjanie, i Żydzi, i Polacy.

A w niepodległej Ukrainie pochodzenie nie miało już znaczenia. Podstawą stała się decyzja z 1991 r. – odmienna w Ukrainie niż na przykład w Łotwie – żeby uznać za obywatela Ukrainy każdego, kto w danym momencie posiada dokument tożsamości z miejscem zamieszkania w Ukrainie. W sensie politycznym wszyscy mieszkańcy zostali Ukraińcami. Oficjalnie potwierdzono więc istnienie „narodu politycznego”.

Duda: A jak to się przełożyło na posługiwanie się językami ukraińskim i rosyjskim – w mediach, w parlamencie, w codzienności?

– W codzienności nie było najmniejszego problemu. Rzecz jasna, nikt nie tłumaczył, bo byłoby to po prostu śmieszne – nie tyle ze względu na bliskość językową, ile powszechność użycia obu języków.

Jako tłumaczka miałam z tym sporo przygód, ponieważ tłumaczyłam dla polskich delegacji. Zgodnie z protokołem dyplomatycznym miałam tłumaczyć przedstawicieli państwa ukraińskiego na język polski. Natomiast tłumacz z drugiej strony miał tłumaczyć przedstawicieli RP na język ukraiński jako język państwowy. Nie wszyscy dyplomaci mówili po ukraińsku, ale dla tłumacza strony ukraińskiej to nie stanowiło problemu.

Kłopoty pojawiały się w momencie, gdy zostawałam sam na sam z wysokim przedstawicielem polskim i ukraińskim. Pamiętam doskonale premiera Włodzimierza Cimoszewicza, który z białoruska mówił dziakuju. Premierem Ukrainy był wtedy niesławnej pamięci Pawło Łazarenko. On oczywiście nie zhańbił się mówieniem po ukraińsku, ale ja w tej sytuacji twardo tłumaczyłam Cimoszewicza na język ukraiński, nie na rosyjski. Wynajęto mnie przecież jako tłumacza polsko-ukraińskiego, a nie polsko-rosyjskiego. Ukraiński to język państwowy! Tak się trochę znęcałam nad Łazarenką.

W tej sytuacji Cimoszewicz zaczął sam próbować mówić po rosyjsku, ale słabo mu to wychodziło. A mowa była akurat o imporcie czy eksporcie buraka cukrowego. Spytał mnie zatem, jak po waszemu powiedzieć „burak cukrowy”. Odpowiadam: cukrowyj burak. A Łazarenko na to wściekły: sacharnaja swiokła. A ja sobie pomyślałam: sam jesteś sacharnaja swiokła

Jabłońska: Jakim językiem mówiło się w szkołach ukraińskich?

– Nie mam wystarczającej wiedzy całościowej, żeby na to pytanie precyzyjnie odpowiedzieć. W czasach ZSRR łatwo było zwolnić ucznia z lekcji języka ukraińskiego i masowo z tego korzystano. W latach 90. XX wieku na lekcjach pojawił się obowiązek mówienia po ukraińsku, ale nie wszyscy się do niego stosowali. Niektórzy na przerwach przechodzili na język rosyjski, tym samym dając do zrozumienia, że język oficjalny jest dla nich niechciany. W ten sposób ugruntowywała się pogarda dla języka ukraińskiego jako oficjalnego języka tego nieudolnego państwa.

Duda: Dopytujemy o te kwestie, bo teraz, w ogniu wojny, słychać, że niektórzy ludzie odmawiają mówienia po rosyjsku, podkreślając, iż nie będą używać języka agresora. Czy to jest jakiś zwrot powszechny?

– W przestrzeni publicznej widać wyraźnie, że nawet ludzie, którzy na co dzień posługują się językiem rosyjskim, coraz częściej nie chcą tego robić publicznie.

Jabłońska: A z drugiej strony liczni rosyjskojęzyczni Ukraińcy walczą, broniąc państwa ukraińskiego przed armią rosyjską. Jakie to może mieć konsekwencje dla kwestii językowej w Ukrainie?

– Przypuszczam, że sytuacja będzie się powoli zmieniać, ale na pewno nikt nie będzie żądał zakazu używania języka rosyjskiego. Ten mit o prześladowaniu języka i kultury rosyjskiej, upowszechniany przez rosyjską propagandę, nijak się ma do rzeczywistości. Obrona rosyjskości (russkij mir) przybrała monstrualne formy. Paradoksem jest, że najbardziej zrusyfikowane regiony Ukrainy najmocniej ucierpiały od Rosjan. Ich mieszkańcy, o ile przeżyli, uznają russkij mir za synonim śmierci i zniszczenia, w tym także zniszczenia zabytków kultury rosyjskiej.

Przywołam jedno osobiste wspomnienie a propos zburzonej niedawno przez armię rosyjską ławry Świętogórskiej, pięknie położonej nad rzeką Siwerski Doneć, między Donieckiem a Charkowem. Byłam tam w 2005 r. Ławra była wtedy świeżo odbudowana – została bowiem zburzona przez bolszewików, a prochy mnichów wyrzucono do rzeki. Na wzgórzu, na którym widniała wcześniej główna cerkiew, stał pomnik Artema (pseudonim organizacyjny bolszewika Fiodora Siergiejewa, przywódcy marionetkowej Doniecko-Krzyworoskiej Republiki Radzieckiej, która powstała jako alternatywa dla niepodległej Ukraińskiej Republiki Ludowej w lutym 1918 r. i przetrwała niecałe trzy tygodnie). Prezydent Janukowycz przeznaczył duże pieniądze na odbudowę tej ławry. Klasztor należał oczywiście do Cerkwi patriarchatu moskiewskiego.

Odbyłam w tym miejscu znaczącą rozmowę z mnichem, który zareagował alergicznie na mój język ukraiński. Powiedział, że to wszystko jest święta Ruś i wszędzie, gdzie kiedyś była Rosja, powinna być Rosja, a język ukraiński powinien zniknąć. Mówię mu: „A ja jestem z Warszawy, tam też była Rosja. To tam również ma być święta Ruś?”. Chwilę się zastanowił i odparł, że chyba nie.

Następnie oprowadzał nas po ławrze, opowiadał o bolszewickim barbarzyństwie i o odbudowie ławry. A na koniec skierował nas na górę, pod pomnik Artema (wybitne dzieło Kawaleridzego). Spytałam, czy nie widzi w tym sprzeczności. Wyjaśnił, że wszyscy się pytają, jak tam dojść.

A wcześniej jeszcze, w trakcie sprzeczki o mój język ukraiński, gdy dowiedział się, że jestem katoliczką, wręczył mi antykatolicki katechizm. Z trudem powstrzymałam wybuch śmiechu, bo przecież katechizm to katechizm, a nie anty… Był to więc ośrodek bardzo moskiewskiego myślenia cerkiewnego i on też został…

Jabłońska: …zbombardowany…

– …przywrócony do stanu z czasów bolszewików. Ale nie wiem, czy to uporządkuje coś w głowie tego mnicha.

Duda: Rosyjskość powiązała się obecnie z agresją i z brutalnością. Łatwiej więc będzie teraz nie wstydzić się swojej ukraińskości.

– Wiara we własne państwo bardzo wzrosła – a dziś mamy tego owoce. Broniąc swej niepodległości, Ukraińcy bronią także wartości demokratycznych.

Jabłońska: Czy kluczowe znaczenie ma osiem ostatnich lat?

– Tak, ale to nie wzięło się znikąd. Świadomość odrębności tradycji kijowskiej od tradycji moskiewskiej ma bardzo silne zakorzenienie w historii. Mój zmarły przedwcześnie kolega Igor Skoczylas, historyk, stworzył całą serię wydawniczą „Kijowskie Chrześcijaństwo”, gdzie pokazywał fundamentalną odrębność tego nurtu od prawosławia rosyjskiego, od tradycji „symfonii” Kościoła i państwa. Ukraińskie tradycje sięgają głębokiego średniowiecza, czasów jeszcze przedchrześcijańskich. W XVII wieku pamięć o średniowiecznych korzeniach była bardzo silna wśród elity – duchowieństwa i szlachty. Na to nałożył się niezwykle popularny mit kozacki.

Duda: Skoro tyle mówimy tu o języku, to chcemy spytać jeszcze o jedną zmianę, która w ostatnim czasie dokonała się szybko w języku polskim. W większości polskich mediów po 24 lutego br. (a w „Więzi” jeszcze wcześniej) zaprzestano używania formy „na Ukrainie” na rzecz „w Ukrainie”. Czy dla Pani ta zmiana ma duże znaczenie?

– To symboliczna zmiana. Rozróżnienie „w” i „na” jest podobne do tego, które dość szybko dokonało się w języku angielskim: z the Ukraine na Ukraine (państwo i region). Charakterystyczne, że przeciwko wprowadzeniu „w” najostrzej wypowiadają się osoby, które nie mają kompetencji filologicznych. „W Ukrainie” jest sformułowaniem poprawnym językowo i poprawnym politycznie. Osobiście zaczęłam używać „w” zamiast „na” kilkanaście lat temu, gdy zwrócono mi uwagę na to, jak to jest odbierane przez Ukraińców.

Jabłońska: Widzi Pani jakieś pozytywne rozwiązanie dla tej wojny w najbliższym czasie?

Wesprzyj Więź

– Tak na jutro – to nie widzę. Ale na pojutrze, w dłuższej perspektywie – absolutnie będzie zwycięstwo Ukrainy. Nie ma innego wyjścia. Inaczej nam się świat rozpadnie. Nie tylko nam, Ukraińcom, ale nam, wszystkim ludziom demokratycznego świata.

Ola Hnatiuk – ukrainistka, tłumaczka, doktor habilitowana nauk humanistycznych, profesor w Studium Europy Wschodniej Wydziału Orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego i w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. W latach 2006–2010 była radcą Ambasady RP w Kijowie. Autorka wielu publikacji, m.in. Pożegnanie z imperium. Ukraińskie dyskusje o tożsamości, Odwaga i strach, współautorka wraz z Bogumiłą Berdychowską Buntu pokolenia. Rozmów z intelektualistami ukraińskimi.

Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź” lato 2022 pt. „Wybieranie ukraińskości” jako część bloku tematycznego „Ukraińskość – (po)wojenne dylematy”.
Pozostałe teksty bloku:
Piotr Kosiewski, „Opowiedzieć o katastrofie. Twórcy wobec wojny”
„Rekonstrukcja kultury ukraińskiej”, Adam Pomorski w rozmowie z Katarzyną Jabłońską i Sebastianem Dudą

Podziel się

1
1
Wiadomość