Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Pułapki „słusznego gniewu”. Jeszcze raz o szkołach rezydencjalnych

Uczniowie szkoły rezydencjalnej w Blue Quills w Kanadzie ok. 1940 r. Fot. Provincial Archives of Alberta

Za sprawą tragicznych doniesień z Kanady pochłonął nas wir gniewu wymierzonego w Kościół. Domagam się, aby oskarżenia były formułowane sprawiedliwie.

Przyglądając się z dystansu doniesieniom o zlokalizowaniu w Kanadzie setek nieoznakowanych grobów na terenach pełniących uprzednio rolę przyszkolnych cmentarzy oraz o wywołanych tym faktem przypadkach podpaleń kościołów, byłem podwójnie przygnębiony. 

Choć w Kanadzie nikt jeszcze dokładnie nie wie, ile spośród nieoznakowanych grobów to pochówki indiańskich dzieci, nie ustalono, jaka była przyczyna ich zgonu, ani czy wszystkie były maltretowane lub gwałcone, media postanowiły „mieć używanie”.

Sposób, w jaki relacjonowały sprawę, która była przecież znana szerszej opinii publicznej od połowy XX wieku, sprawił, że pomyślałem nie tylko o cierpieniu ofiar kulturowej zbrodni. W przypływie kasandrycznych wyobrażeń westchnąłem w duchu, że niepodobna, aby Achillesowa żądza zemsty kiedykolwiek wygasła wśród ludzi zanim nasz świat przeminie.

Co mówią źródła

Tym razem elektroniczny mainstream informacyjny nad Wisłą wywołał szczególnie złowieszcze echo. W jego odbitym głosie wyraźnie wybrzmiał ton osobliwej apologii. Oto pospolite akty bezprawia zostały ułaskawione przez gniew jako zrozumiałą reakcję na popełnione zło: „W Kanadzie płoną kościoły i niszczą pomniki Jana Pawła II. »Rozumiem ten gniew«” – powiedziała Joanna Gierak-Onoszko, autorka książki o kanadyjskich szkołach dla dzieci rdzennych mieszkańców w rozmowie Jakuba Chełmińskiego z „Gazety Wyborczej”. 

Moja wypowiedź jest poniekąd straceńcza, ponieważ od tłumu zanoszącego się „słusznym gniewem” domagam się, aby formułował sprawiedliwie oskarżenia

o. Paweł Gużyński

Udostępnij tekst

Osobiście nie stronię od ostrej krytyki własnego Kościoła, gdy jest ku temu powód. Niemniej, kiedy to czynię, staram się trzymać faktów, odwołując się do rozumu i opartych na nim pojęć sprawiedliwości lub przyzwoitości. Postaram się więc nie „odpłacać pięknym za nadobne”. Nie zmieniam frontu działań na defensywny, ani nie wybieram się na retoryczną lub jakąkolwiek inną wojnę z mediami. Zweryfikowanie rzetelności strategii informacyjnej, jaką posłużyły się w rzeczonej sprawie, pozostawiam samodzielnej dociekliwości zainteresowanych. Nie wyobrażam sobie jednak, aby pominęli w tym względzie dwa bardzo istotne źródła wiedzy, dlatego zamieszczam do nich odnośniki.

Pierwszy link prowadzi do strony Indigenous Foundations. Projekt ten powstał, by upowszechniać wiedzę i wspierać badania związane z ludami, kulturami i historią Aborygenów w Kanadzie. Idąc tym tropem, można dotrzeć do świadectw wychowanków szkół rezydencjalnych. Relacje te nie stanowią zbioru jednobrzmiących opowiadań lub oskarżeń, niemniej zawsze są dramatyczne i głęboko poruszające.

Drugi link odsyła do zapisu wirtualnej konferencji prasowej z udziałem Cadmusa Delorme’a, stojącego obecnie na czele Federacji Suwerennych Narodów Indian (FSIN). Można z niej zaczerpnąć pełnymi garściami nieprzetworzone przez media informacje dotyczące faktu zlokalizowania setek grobów na terenie dawnej szkoły rezydencjalnej Marieval w Saskatchewan.

Z ust lidera Aborygenów padają tam słowa kluczowe także dla mojego tekstu. Odkryte w Saskatchewan groby, co wyraźnie podkreśla w odpowiedzi na zadane mu pytanie, są pozbawionymi nagrobków pojedynczymi i nieoznakowanymi pochówkami setek dzieci, które odnaleziono na terenie należącym do szkoły. Przyczyna zniknięcia z nich nagrobków stała się przedmiotem śledztwa.

Innymi słowy, nikt nie wrzucił do jednej wspólnej mogiły wielu ciał dzieci. Także główny kanadyjski publiczny nadawca, stacja CBC, w ten właśnie sposób przedstawia sprawę na swojej stronie internetowej, załączając zdjęcia przyszkolnego cmentarza, z którego usunięto część nagrobków.

Wskazane źródła są bezpośrednim przedłużeniem głosów ofiar, których wysłuchać trzeba najpierw. Następnie warto zapoznać się z ich stanowiskiem na temat przypadków podpaleń kościołów w Kanadzie, powiązanych z odkryciami pochówków indiańskich dzieci: „Nie solidaryzujemy się z wami: Przywódcy ludów rdzennych wzywają do zaprzestania podpaleń kościołów”.

Granice są wszędzie

Schemat reakcji reprodukowany od wieków przez Kościół, kiedy znajdzie się w ogniu krytyki, najlepiej oddaje słowo „hipokryzja”. Dlatego to, co usiłuję powiedzieć w kontekście nowej odsłony tragedii kanadyjskich Indian, jest obarczone dużym ryzykiem. Nie kładąc akcentu wyłącznie na cierpieniu ofiar, prośbie o przebaczenie i gotowości do zadośćuczynienia, narażam się na zarzut uporczywego trwania w postawie kościelnej obłudy. Jako ksiądz nie żyję wyłącznie na własny rachunek, ale w pewien istotny sposób uczestniczę także w „glorii i chwale” lub bardziej jeszcze – w „zbrodni i karze” instytucji, którą urzędowo reprezentuję. 

W konsekwencji również w tym przypadku jestem niejako przymuszany do wyznania winy, okazania skruchy, wyartykułowania przeprosin i wynagrodzenia szkód. Dzieje się tak, ilekroć spełnienie tego rytuału jest niezbędne dla odzyskania równowagi całego społeczeństwa, a nie tylko wspólnoty Kościoła. Jeśli bowiem wszyscy jego uczestnicy zachowują wystarczająco szlachetne pobudki działania, może on sprawić, że pokój społeczny, zachwiany przez zbrodnie, zostanie za jakiś czas przywrócony.

Po części staram się zatem nazwać rodzaj i stopień winy, jaką mógłbym tu zaciągnąć. Jest ona trudniej uchwytna, niż zwykły o tym sądzić osoby przeżywające wzmożone poczucie gniewu w konfrontacji ze skutkami odrażającego zła. W zajmującym nas kontekście odniósł się do tego problemu Matt Dinan w publikacji „Maxima Culpa”, zamieszczonej na stronie internetowej „Commonweal Magazine”. W przekonujący i zwięzły sposób napisał o tym, że niezakłamana samoświadomość katolików musi uwzględniać wszystkie grzechy Kościoła popełnione na przestrzeni wieków.

Moja wypowiedź realizuje jednak inną zasadniczą misję. Jest poniekąd straceńcza, ponieważ od tłumu zanoszącego się „słusznym gniewem” domagam się, aby formułował sprawiedliwie oskarżenia.

Uznałem zatem za stosowne przypomnieć trafne uwagi Simone Weil, że każdy z nas przejawia równocześnie dwie skłonności: zmuszamy innych, aby odczytywali się tak, jak my ich odczytujemy, oraz zmuszamy innych, aby odczytywali nas tak, jak my odczytujemy siebie. Aby je przezwyciężyć, należy z pokorą uznać, że każde stwierdzenie ma granicę własnej sensowności, a po jej przekroczeniu staje się absurdalne.

Nie inaczej dzieje się w przypadku utrwalonego społecznie przekonania o tym, jak Kościół powinien się zachowywać wobec stawianych mu zarzutów po odkryciu w Kanadzie setek nieoznakowanych grobów.

Nieodparta siła skojarzeń

Gdy przestępstwo jest ewidentne, a współobwiniony powziął zamiar powiedzenia czegoś więcej i głośniej nad oczekiwane słowa skruchy, jego sytuacja staje się wyjątkowo trudna. Czy winowajcy, o którym a priori wiadomo, że słusznie stanął pod pręgierzem oskarżenia o brak człowieczeństwa, w ogóle wypada odwoływać się do jego wyższych pokładów lub konieczności zachowania ścisłych reguł sprawiedliwości? 

Problem ten nie jest ani nowy, ani wydumany. Debatowano o nim w kontekście mającego się odbyć w Jerozolimie procesu hitlerowskiego zbrodniarza Adolfa Eichmanna, schwytanego i porwanego przez łowców nazistów w Argentynie. Ale czy książki „Eichmann w Jerozolimie: rzecz o banalności zła”, „O rewolucji”, „Korzenie totalitaryzmu” zaangażowanej w tę dyskusję przed laty Hannah Arendt czegokolwiek nas jeszcze uczą?

Niedofinansowanie szkół rezydencjalnych przez kolejne kanadyjskie rządy skutkowało wysoką śmiertelnością ich wychowanków. Władze Kanady od stu lat wiedziały, co dzieje się w tych placówkach pod względem liczby zgonów dzieci

o. Paweł Gużyński

Udostępnij tekst

Zaznaczam wyraźnie, że dla objaśnienia wygłaszanych kwestii jako tła świadomie używam tego, co przez skojarzenie z wieloma publikacjami musiało pojawić się w wyobraźni ich odbiorców. Między wieloma podobnymi nagłówki oznajmiły: „Masowe groby dzieci w Kanadzie. Tych, którzy przeżyli pobyt w szkołach, nazywa się »ocaleńcami«”. I stało się – w reakcji na „masowe groby” w tytułach lub treści relacji z Kanady opinie publicystów, a w ślad za nimi tłumu internautów, rozwinęły oczywiste w polskich okolicznościach skojarzenia.

Rozpoczął się jarmark porównań do masowych grobów ofiar frankistowskiej, sowieckiej lub nazistowskiej machiny śmierci. Jakby to powiedział poeta: „od delikatnej ptasiej żółci na wiosnę przez zieleń czerwień do zimowej czerni”. Tym samym dominujący osąd sprawy został ustalony, zyskując treść wyrażoną przez Piotra Szumlewicza w tytule jego tekstu dla „Krytyki Politycznej”: „Masowe groby dzieci w Kanadzie, czyli Kościół jako bezwzględna organizacja przestępcza”

Ale nie to uważam tu za najgorsze, chociaż niekontrolowany korkociąg samosądów zaczął tym sposobem nabierać zawrotnej prędkości. Naprawdę niebezpieczne jest to, w jaki sposób stwierdzenie „rozumiem ten gniew” sprowokowało odbiorców tej konstatacji do wyrażania opinii, w których gniew daleko wykroczył poza ramy wyznaczone mu przez owo zrozumienie, lecz tym zajmę się później.

Tymczasem polski entourage tragicznych doniesień z Kanady utworzyły obrazy zbrodni osądzonych przed trybunałem w Norymberdze. W dziejach ludzkości stanowi on jeden z najdonioślejszych triumfów sprawiedliwości, mimo że nie było to kolegium arbitrów ukonstytuowane i działające bez zarzutu. Jego powstanie oraz werdykty zdołały zapobiec aktom samosądu i zemsty o nietrudnych do przewidzenia fatalnych konsekwencjach dla przyszłych losów świata. Od wygłoszonego w Teheranie przez Józefa Stalina toastu w roku 1943, zapowiadającego rozstrzelanie pięćdziesięciu tysięcy niemieckich oficerów, do zapadnięcia wyroków trybunału norymberskiego w roku 1946, międzynarodowe obyczaje ludzkości ucywilizowały się znacząco. W tamtym momencie nawet państwo radzieckie zdawało się uznawać, że prawomocność wyroków legalnych i niezawisłych sądów nie stanowi jedynie „burżuazyjnego zbytku łaski”. Dzięki temu możliwe stało się wymierzenie słusznej kary za zbrodnie oraz powstrzymanie zwaśnionych stron od wzajemnego odwetu trwającego bez końca.

Żadnego ze wspomnianych osiągnięć trybunału nie da się powtórzyć metodami, których ochoczo jęły się chwytać rzesze publicystów i internautów współodczuwających z cierpieniem wychowanków szkół stacjonarnych w Kanadzie. Brak rzetelnej wiedzy, gra skojarzeniami z nieodrobioną lekcją z historii lub uleganie złudzeniom powierzchownych podobieństw prowadzi zazwyczaj do kompromitacji tych, którzy temu schlebiają. Dlatego warto uporządkować myśli i fakty.

Szlachetność premiera Trudeau

W końcu czerwca tego roku, krótko po tym, jak odnaleziono w Kanadzie pierwsze nieoznakowane groby indiańskich dzieci, premier państwa, którego kolonialne dziedzictwo wciąż czeka na uczciwe zrewidowanie, wezwał papieża Franciszka do przeprosin. Justin Trudeau wyraził stanowcze oczekiwanie, aby w uroczystym cieniu klonowego liścia głowa Kościoła rzymskokatolickiego okazała skruchę z powodu tragicznego losu wychowanków szkół rezydencjalnych. To spektakularne oświadczenie postawiło go w oczach opinii publicznej na pozycji nieustraszonego obrońcy praw rdzennych narodów w jego ojczyźnie, jak sam bardzo lubi się przedstawiać. Papież nie był jednak pierwszą osobą, na którą zagiął parol.

Trzy lata wcześniej ofiarą kanadyjskiego premiera, przystrojonego w błyszczącą zbroję „troskliwego obrońcy i opiekuna Indian”, okazała się Jody Wilson-Raybould. W roku 2015 Trudeau z wielką pompą powołał ją na stanowisko ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, ogłaszając światu, że to pierwsza kobieta spośród przedstawicielek rdzennych narodów na tym stanowisku. Cztery lata później nie było już po niej śladu w rządzie, ponieważ nie ugięła się wobec presji premiera, aby umorzyć sprawę karną przeciw potężnemu konsorcjum budowlano-inżynieryjnemu SNC-Lavalin. A tak się akurat złożyło, że firma ta ma rozległe interesy i wpływy w prowincji Quebec, gdzie Trudeau może liczyć na wysokie poparcie wyborców. 

Sprawa stała się publiczna dzięki artykułowi „The Globe and Mail” z 7 lutego 2019 r. Mario Dion, komisarz ds. etyki parlamentu Kanady, stwierdził w tym przypadku naruszenie przez Trudeau niezależności minister sprawiedliwości i prokurator generalnej Jody Wilson-Raybould. Dodatkowo uznał, że sposób odwołania jej ze stanowiska był bezprawny. 

Jakby tego było mało kanadyjskim Aborygenom, rząd Justina Trudeau wciąż procesuje się z nimi o ziemię. Oni sami nadal mieszkają głównie w rezerwatach i nie mogą się doprosić, aby rząd na resztkach indiańskiej własności zapewnił im swobodny dostęp do bieżącej wody pitnej. W XXI wieku brakuje jej na 68 proc. terenów zamieszkanych przez Indian. Z goryczą o tej i wielu innych trudnościach opowiadał stacji CBC News ojciec Jody Wilson-Raybould po tym, jak usunięto ją z rządu. Ona sama wydała właśnie pamiętnik polityczny, rzucający nowe światło na jej ostatnie dni w rządzie Trudeau i aferę SNC-Lavalin.

Poprzednicy obecnego premiera Kanady, w tym jego ojciec, nie byli lepsi. Zasypiali te same gruszki w popiele. W latach 1984 i 1987 nie odnaleźli natchnienia w słowach Jana Pawła II, który dwukrotnie wskazał i podkreślił prawo rdzennych ludów w Kanadzie do odrębności etnicznej, własnej kultury i korzystania z wszelkich zasobów ekonomicznych. Wagę i odwagę tego przesłania podkreślano już wówczas, a teraz jest jeszcze wyraźniejsza, gdy mamy na widoku bieżące zaniedbania rządu Justina Trudeau i jego fasadową miłości do Indian. 

Dzisiaj wiele osób, myśląc o Janie Pawle II, powtarza tezę: „to było zbyt mało ze strony tego papieża”. Nie spędza im snu z powiek katarska czystość głoszonego przekonania, w którym nie ma miejsca na wątpliwości. Na zarzut o anachroniczne lub kontrfaktyczne odkształcenie własnej wizji zdarzeń mają z reguły tylko jedną, za to wszystko wyjaśniającą odpowiedź: „Papież wiedział i nie zareagował, bo już wtedy mówiło się, że …”. Lecz jak, gdzie i kiedy – tego już nie mówią.

Z drugiej strony dysponujemy znacznie lepiej udokumentowanym inwentarzem faktów. Niedofinansowanie szkół rezydencjalnych przez kolejne kanadyjskie rządy skutkowało wysoką śmiertelnością ich wychowanków. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że władze Kanady od stu lat wiedziały, co dzieje się w tych placówkach pod względem liczby zgonów dzieci. 

W roku 1922 opublikowany został raport medyczny na ten temat, przygotowany przez dr. Petera Hendersona Bryce’a. Zawiera on szczegółowe wyniki badań dotyczących przyczyn wysokiego odsetka śmierci indiańskich dzieci, a były nimi niedożywienie oraz choroby powiązane ściśle z fatalnymi warunkami higienicznymi, jakie panowały w szkołach stacjonarnych. O przekazaniu Komisji Prawdy i Pojednania nowych dokumentów w tej sprawie informowała stacja CBC

Oczekiwanie, które premier Trudeau sformułował wobec papieża Franciszka, powinno budzić wyłącznie zażenowanie. Realny proces pojednania pomiędzy Kościołem rzymskokatolickim i Aborygenami w Kanadzie dokonuje się od wielu lat

o. Paweł Gużyński

Udostępnij tekst

Można tę opowieść uzupełnić także o wątek swoistych eksperymentów medycznych na niedożywionych dzieciach, które prowadzono w owych szkołach pod egidą kanadyjskich władz. Albo wskazać na liczne przypadki zatrudniania w szkołach rezydencjalnych wychowawców i nauczycieli z kryminalną przeszłością. Importowano ich z różnych miejsc imperium brytyjskiego, ponieważ psie rządowe zarobki powodowały, że nie było chętnych do pracy w tych ośrodkach. 

Bieda, jaka tam dominowała, bezsprzecznie przyczyniła się do tego, że przemoc fizyczna, znęcanie się psychiczne i wykorzystanie seksualne dzieci rdzennych mieszkańców Kanady nie stanowiły tragicznych incydentów, lecz stałe zjawisko w codziennym życiu szkół stacjonarnych. Należałoby więc zapytać jeszcze o kwestię nadzoru nad realizacją tego projektu ze strony jego mocodawców.

Być może właśnie dlatego kanadyjskie władze jako ostatnie, bo w roku 2008, zdobyły się na przeprosiny wobec indiańskich członków własnego społeczeństwa za narzucenie im brutalnego modelu asymilacji. W tym świetle oczekiwanie, które premier Trudeau sformułował wobec papieża Franciszka, powinno budzić wyłącznie zażenowanie. Realny proces pojednania pomiędzy Kościołem rzymskokatolickim i Aborygenami w Kanadzie dokonuje się od wielu lat. 

Jedno z jego najświeższych świadectw w kontekście odkrycia nieoznakowanych grobów dzieci w Kamloops Residential School dali wódz Littlechild i arcybiskup Richard Smith. Ich wspólne oświadczenie, które wygłosili 5 czerwca br., o dążeniu do przebaczenia i pokoju między wspólnotami katolików i ludów rdzennych na szczeblach lokalnych oraz ogólnonarodowym, nie pozostawia wątpliwości, że współdziałanie na tym polu trwa od dawna.

Odpowiedzialność Kościoła

Wspominam o tym wszystkim nie po to, aby w infantylny sposób przerzucać się oskarżeniami. Nie pasjonują mnie również rozgrywki w lidze szulerów, których karty są zgrane albo tandetnie znaczone politycznym szalbierstwem lub ideową wrogością. Staram się jedynie, zanim wydam osąd moralny o postępowaniu moich przodków, zrozumieć ich działanie w kontekście realiów ich czasów. Uważam to za głębszy wyraz rozumności i człowieczeństwa niż ferowanie wyroków na podstawie rewolucyjnej miary sprawiedliwości, czyli „zrozumiałego gniewu ludu”. Krzyczę więc za Jackiem Kaczmarskim: „czy ktoś zrozumie to? Nie kończy się ten straszny most. I nic się nie tłumaczy wprost. Wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, piąte dno!”.

Z punktu widzenia pryncypiów etycznych, nic z tego, co napisałem o postawie premiera Trudeau i wcześniejszych działaniach państwa kanadyjskiego, nie stanowi usprawiedliwienia dla Kościoła. Nie powinno być go także dla mocodawców kolonialnego przedsięwzięcia. Polskie media gremialnie nie zauważyły jednak, że pozostawiły zbyt wiele pustego miejsca na ławie oskarżonych. 

Wiedza o tym, że mój Kościół stał się częścią okrutnej kolonialnej krucjaty wymierzonej w godność i suwerenność rdzennych ludów w Kanadzie, przyprawia mnie o głęboki wstyd i czarną rozpacz. Stało się to wszak po 400 latach od momentu, kiedy papież Paweł III ustanowił w roku 1537 ekskomunikę automatycznie wiążącą każdego, kto dopuściłby się zniewolenia i/lub grabieży Indian. Niedługo potem odbyła się słynna debata w Valladolid (1550-1551) jako pierwsza dysputa moralna w historii Europy o prawach rdzennych mieszkańców krain kolonizowanych przez Europejczyków. W roli głównego obrońcy człowieczeństwa Indian wystąpił wówczas mój zakonny przodek, dominikanin Bartolomé de Las Casas, przeciw reprezentującemu interesy konkwistadorów Juanowi Ginés de Sepúlvedzie. 

Lecz oprócz tego mam pełne prawo skonstatować, z nie mniejszym przerażeniem, że 75 lat po wyroku trybunału w Norymberdze, ktoś nieświadom niebezpieczeństwa igra z gniewem opinii publicznej, której zwykle niewiele trzeba, aby pod jego wpływem dokonała aktów samosądu. Powiedzieć tłumowi „rozumiem ten gniew” wywołany odkryciem „masowych grobów” indiańskich dzieci stanowi przejaw braku odpowiedzialności, jeśli równocześnie nie zaznacza się dobitnie, że gniew, jaki to wywołuje z natury rzeczy, nikogo nie upoważnia do aktów samosądu i zemsty.

Zapobiegliwie przypominam raz jeszcze, iż poruszam się tu w obrębie skojarzeń, które sprowokowali oskarżyciele publiczni.

Rozum, przyzwoitość i płonące kościoły

Z powyższych powodów instygatorski tytuł: „Masowe groby dzieci w Kanadzie, czyli Kościół jako bezwzględna organizacja przestępcza”, skłania mnie do apelu o uczciwie używanie rozumu i klawiatury. Świątynie w Kanadzie nie zapłonęły wyłącznie z powodu niegodziwości kościelnych egzekutorów programu, który „przypadkowo” uchwalił parlament tego państwa. Zasadniczą rolę odegrały tu również kolonialna przeszłość i teraźniejszość Kanady oraz manipulacja społecznym oczekiwaniem odpłaty za krew niewinną. A dopuścił się jej sprawujący obecnie władzę w tym kraju premier Justin Trudeau. Pierwsze należy powiązać przede wszystkim z wyparciem wstydliwego bagażu przeszłości, a drugie z cyniczną polityczną grą i brakiem granic przeżycia traumy, których współczesne społeczeństwa należące do zachodniego kręgu kultury nieomal się już wyzbyły.

Redaktora Szumlewicza mierzi przeciwstawianie chrystianofobii ofiarom zbrodni kulturowej. Joanna Gierak-Onoszko wstydzi się z kolei „za rodaków, dla których ważniejszy jest pomalowany pomnik czy drzwi świątyni, natomiast nie ronią łez nad losem tych dzieci”. 

Mimo że osobiście nie podzielam żadnej z krytykowanych przez nich postaw, w ich oczach i tysięcy internautów jako ksiądz jestem systemowo współwiny także w tej sprawie. Ośmielam się zauważyć, iż swój osąd oparli o dziennikarskie, intelektualne i moralne lenistwo. Zafundowali sobie oraz opinii publicznej pseudoterapeutyczny seans uwalniający wyłącznie złe emocje. Wpadli w gniew, do którego pobudzili innych, zamiast po prostu wykonać podstawową pracę, polegającą na zweryfikowaniu źródeł informacji. I jakimś szczególnym zrządzeniem losu zaplecza redakcyjne obu dziennikarzy nie pomogły im uniknąć rażących błędów.

W tym przypadku spontaniczni lub naturszczykowscy stronnicy pokrzywdzonych uznali pochopnie, że każdą negatywną historię, w którą uwikłany jest Kościół, można wyjaśnić poruszeniem myśli godnym gracji ruchów słonia w składzie z porcelaną. Przecież Kościół „zawsze tak samo postępuje”, więc dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

Polskie media gremialnie nie zauważyły, że pozostawiły zbyt wiele pustego miejsca na ławie oskarżonych

o. Paweł Gużyński

Udostępnij tekst

Podpalenia kościołów nie leżą na antypodach tragedii Indian. Problem nie zacznie być palący z chwilą, gdy ktoś niewinny spłonie razem ze świątynią. Dotychczas w dwóch przypadkach spalono miejsca modlitwy również wychowanków szkół stacjonarnych, gdzie gromadzili się jako katolicy, pomimo że naznaczyły ich swym okrutnym piętnem. Mówią zatem głośno o braku solidarności z takim postępowaniem. 

Nadto siostry zakonne ze zgromadzenia Ubogie Jezusa Chrystusa (Poor of Jesus Christ), pracujące na ulicach kanadyjskich miast z najbiedniejszymi członkami społeczeństwa, na co dzień oglądają środkowy palec przechodniów i słuchają obelżywych wyzwisk. W ich kierunku rzucane są także najróżniejsze przedmioty, chociaż najstarsza z nich ma zaledwie 35 lat, a dwie są południowoamerykańskimi Indiankami. 

Dowiedziałem się o tym w rozmowie z ks. Michałem Kruszewskim CR, duszpasterzem w Hamilton. Pomógł mi także zweryfikować to, czy Kościół w Kanadzie pozostaje rażąco bierny wobec krzywd społeczności Aborygenów po odkryciu nieoznakowanych grobów na terenach przyszkolnych cmentarzy. I przekonałem się raz kolejny w swym życiu, że wieść gminna nader osobliwie zarządza prawdą. Przykładów stosownych reakcji można odnaleźć wiele, jeśli rzeczywiście chce się tę sprawę zlustrować.

Co usłyszeli i zrozumieli inni

Za to nad Wisłą, czyli tysiące kilometrów od miejsca dramatycznych zdarzeń, na swoim profilu na Facebooku, „Dziewuchy Dziewuchom”, niczym nieodrodne wnuczki Aurory, dały upust „słusznemu gniewowi ludu”. W paru postach z entuzjazmem wobec zjawiska, skomentowały falę podpaleń kościołów w Kanadzie, wyrażając nadzieję na wielki pożar kościołów w Polsce. Pośród aluzji i porównań do nazistowskich zbrodni dorzuciły – jak to zgrabnie ujęły – „własną iskierkę do przyszłego stosu”, gdyż według nich jedyny kościół, który oświeca, to ten, który płonie. Czy tego typu wypowiedzi nie są już aby podżeganiem do przestępstwa? No ale przecież samo przez się zrozumiałym jest, że w gniewie nie takie rzeczy się mówi.

Wtóruje im pisarz, Łukasz Orbitowski, dywagujący o niemal profetycznych walorach nadruku na bluzie, którą chętnie nosi. Napis głosi: „Burn your local church” (Spal swój lokalny kościół), czemu towarzyszy grafika płonącej świątyni. Nadto ze swadą znawcy tematu opowiada o tym, że z naszej perspektywy patrząc, szkoły rezydencjalne były w gruncie rzeczy katolickimi obozami koncentracyjnymi, niejako protoplastami „zaradności” nazistów.

Podobnych świadectw internetowej recepcji doniesień medialnych o odkrytych w Kanadzie grobach indiańskich dzieci jest bez liku. Przywołałem te, które uznałem za reprezentatywne dla całego zjawiska, nie zaś przez wzgląd na chęć napiętnowania konkretnych autorów wpisów. Internautom podążającym za skojarzeniami zasugerowanymi w tej sprawie przez media zabrakło zmysłu krytycznego oraz elementarnej przyzwoitości. Masowo skorzystali z przyzwolenia utkwionego w wyrażeniu „rozumiem ten gniew” i bez cienia wstydu odsłonili nagą prawdę swych poglądów.

Historia na usługach polityki

Odnajdowanie inspiracji społecznych lub politycznych w motywie słusznego gniewu ludu powiązane z domorosłą interpretacją historii, zyskało ostatnio w całym świecie nową popularność. Na początku czerwca br. odniósł się do tego zjawiska na łamach „The Guardian” Gary Younge, wieloletni lewicowy publicysta tej gazety. Zrobił to w artykule „Dlaczego każdy pomnik powinien runąć”, bazując na przykładzie rozgorzałego sporu o pomniki różnych historycznych postaci. 

Napisał między innymi, że „historia nie jest wyryta w kamieniu. Jest to żywa dyscyplina, podlegająca wykopaliskom, ewolucji i dojrzewaniu. […] Nie obciążajmy więc przyszłych pokoleń ciężarem naszej wadliwej pamięci i kłamstw naszych mitologii, które zawsze opowiadają tylko część prawdy o kimś. […] Ożywiajmy ich i innych (bohaterów z pomników) – w programie nauczania, poprzez stypendia i muzea. Poddajmy ich uzasadnionej krytyce, która może przekształcić ich ze statycznych postaci, będących wytworem dawnych jaźni, w złożonych i często ułomnych ludzi, jakimi byli. Walczmy o to, by wartości tych, których podziwiamy, stały się częścią naszej polityki i naszej kultury. Obchodźmy w mediach rocznice z nimi związane i poddawajmy egzaminom ich przeszłość. Lecz ostatnią rzeczą, jaką powinniśmy robić, to pokryć ich podobizny betonem i osadzić w kamieniu”. 

Opinia Younge’a jest cenna przynajmniej z jednego powodu. Wykazał się on instynktem profesjonalnego detektywa świadomego uwarunkowań, jakim podlegają świadkowie zdarzeń, gdy składają zeznania parę godzin po ich zaobserwowaniu. Autor umiejętnie przekierowuje uwagę swoich czytelników z tego, co ludzie mniemają o przeszłości, na wysiłek odkrycia jej faktycznego kształtu.

Mieszkam obecnie w Rotterdamie i miałem sposobność obserwować atak tłumu na pomnik admirała Pieta Heina, protagonisty holenderskiego kolonializmu. Rozmawiałem o tym z moimi holenderskimi współbraćmi, jak również o odkrytych w Kanadzie grobach indiańskich dzieci. Kurczyli się w sobie zarówno jako potomkowie kolonialnego imperium i rzymscy katolicy, gdy zadawałem im pytania o przeszłość. Zasłuchałem się w opowieść jednego z nich, który pełni rolę duszpasterza rzymskokatolickiej wspólnoty Surinamczyków w Rotterdamie. Podczas cotygodniowych mszy celebruje z nią zmartwychwstanie Chrystusa i głosi jej Ewangelię. Doświadcza na tysiące sposobów, jak życzliwymi i otwartymi ludźmi potrafią być na co dzień, i że przesłanie Ewangelii jest dla nich bardzo ważne. 

Raz do roku sytuacja się zmienia, kiedy potomkowie surinamskich niewolników obchodzą rocznicę abolicji i opanowuje ich duch zgoła niechrześcijański. Górę bierze wówczas nie tyle pamięć o cierpieniach własnych przodków, ile „słuszny gniew skrzywdzonego ludu”, reprodukowany z pokolenia na pokolenie. Prawdopodobnie o. Michael zachodzi w głowę, w jaki sposób ma głosić Ewangelię potomkom rabów, skoro sam spokrewniony jest historycznie, etnicznie i religijnie ze „społecznością panów”. Czy wypada mu mówić, że celebrowanie „słusznego gniewu ich ludu” jest ślepym zaułkiem?

Krzywda, cierpienie i machiawelizm nie tylko uciśnionych

Trudności, jakich doświadczamy w relacjach z osobami głęboko skrzywdzonymi, jest wiele. Jedna z nich polega na tym, że często brakuje nam odwagi, aby zareagować adekwatnie na sytuację, gdy ich cierpienie staje się przyczyną zachowań dewiacyjnych. Zło cierpienia nie tylko potrafi złamać czyjeś życie w jego sensualnym kształcie. Posiada również zdolność wywołania wewnętrznej zmiany u swoich ofiar. Może ono sprawić, że ktoś stanie się gorszy niż był przedtem, zanim skosztował jego trucizny. Dodatkowo wyznaczanie osobie cierpiącej granic przeżycia traumy wydaje się rzeczą niemożliwą. A jednak to właśnie koniecznie trzeba zrobić, kiedy następstwa doznanej krzywdy skutkują patologią życiowych postaw.

Osoby cierpiące, jakkolwiek sprawa ta jest w najwyższym stopniu delikatna, niesłusznie stanowią przedmiot wyjątkowo silnego tabu. Bywa bowiem, że podstępnie wykorzystują ową szczególną aurę nietykalności, jaką społeczeństwo przypisuje im od chwili, gdy cierpienie naznaczy ich swoim piętnem. Czynią to zwykle w celu przejęcia kontroli nad otoczeniem. Aby ją zyskać, osoby cierpiące uciekają się do szantażu emocjonalnego i/lub moralnego. Odwołują się do faktu bycia skrzywdzonym, czyli kimś zasługującym na wyjątkowy sposób traktowania, co następnie skrzętnie pożytkują. Rodzice, którzy z powodu doświadczanej traumy związanej ze śmiercią swojego współmałżonka, próbują koncentrować życie swych dzieci wokół własnego przeżycia utraty, są jednym z wielu przykładów tego zjawiska.

Cierpienie ze względu na swą ukrytą naturę pozwala swym ofiarom lokować się poza zasięgiem istotnego zrozumienia przez innych. Owi inni zaś, jeśli chcą zachować się wobec osoby cierpiącej przyzwoicie, muszą podporządkować się bezwarunkowo jej oryginalnej interpretacji negatywnych doświadczeń. Każdy zatem, kto ważyłby się zakwestionować swoistość bólu skrzywdzonego, automatycznie staje się kimś nieludzkim. Stąd patologiczne przeżywanie traumy opiera się tu na niekończącej się celebracji krzywdy, czyli de facto rytuale pozwalającym zachować kontrolę nad otoczeniem. Podobnie zemsta stanowi nieograniczony przez sprawiedliwość akt przejęcia kontroli nad sprawcą krzywdy przez zadawanie mu cierpienia bez końca lub jego ostateczne unicestwienie. Przebaczenie natomiast jest przekroczeniem ram sprawiedliwości, aby żyć w pokoju z samym sobą i innymi.

Jeśli komuś wydaje się to zbyt wydumane, niech wspomni na klincz, w którym tkwimy jako społeczeństwo od 10 kwietnia 2010 roku. Niekończąca się żałoba podtrzymywana w comiesięcznym rytmie, nad którą unosi się okrzyk „zdradzieckie mordy”, poskramiający kontestatorów osobliwego obrzędu. Od tamtego wydarzenia wszyscy staliśmy się zakładnikami braku granic przeżywania żałoby i poczucia krzywdy u polityka decydującego o naszym bieżącym losie. Ale jak się rzekło, „nie kończy się ten straszny most”, bo pokusa jest nieodparta. 

Wiedza o tym, że mój Kościół stał się częścią okrutnej kolonialnej krucjaty wymierzonej w godność i suwerenność rdzennych ludów w Kanadzie, przyprawia mnie o głęboki wstyd i czarną rozpacz

o. Paweł Gużyński

Udostępnij tekst

Tym razem, za sprawą tragicznych doniesień z Kanady pochłonął nas wir „słusznego gniewu” jako wyraz współcierpienia z losem Indian. Napędza go niekończący się spór o wielowiekowe zbrodnie Kościoła. Zaś kilka miesięcy temu, na jego krętych ścieżkach, pojawiły się organizatorki strajku kobiet i byliśmy o krok od kolejnej społecznej tragedii. Agresja skierowana przeciw budynkom kościelnym i naruszanie miru nabożeństw nieomal wywołały regularną wojnę oblężniczą, gdzie na wezwanie namiestnika obrońcami twierdz świątynnych zapragnęło być pospolite ruszenie narodowców i kiboli.

Na innych lub obcych podwórkach nie dzieje się lepiej. W styczniu br. na Kapitol wdarli się rozwścieczeni zwolennicy prezydenta Donalda Trumpa, a w naszą COVID-ową codzienność wtargnęli zdesperowani antyszczepionkowcy. Najróżniejsze grupy coraz częściej uciekają się do przemocy, szachując społeczeństwa swoją wersją „słusznego gniewu”. Zapanowała moda na bycie „słusznie wkurwionym”, która skutecznie wypiera resztki przyzwoitości z publicznego forum. 

W każdym z tych przypadków mamy do czynienia z podobnym, jeśli nie tożsamym mechanizmem. Naturalny pozytywny potencjał gniewu pozbawia się rozumnych moralnych zahamowań. Zależnie od okoliczności modyfikowane są formy maskowania tego, co wykracza poza uprawnioną formę sprzeciwu. Lata temu prof. Ryszard Łagowski nazwał ten typ zachowań machiawelizmem uciśnionych. Ma on to do siebie, że jak w korcu maku, dobierają się ze sobą: ofiary realnego lub wyobrażonego zła i/lub społeczni stronnicy pokrzywdzonych oraz przekonanie, że „słuszny gniew” jest dopuszczalną pobudką bezprawnych działań podejmowanych w imię wyższego dobra. Towarzyszy temu poczucie bezsilności z powodu wadliwego działania reguł sprawiedliwości, trwające wystarczająco długo, aby nabrać przekonania, iż nie jest to wypadek przy pracy, lecz historia pisana przez kogoś z premedytacją. 

Sztuczka nie polega zatem na przeważeniu szali sprawiedliwości, lecz na odnalezieniu akceptowanego przez opinię publiczną motywu, który zmienia na jej oczach działania bezprawne w czyny sprawiedliwości. Uważny i rozumiejący obserwator polskiej sceny politycznej dostrzeże w tym, jak sądzę, bez większych trudności paralelę z argumentacją i sposobem postępowania w obrębie tego, co stanowi ducha „reformy” naszego rodzimego sądownictwa. Skradziona wiertarka lub para spodni są tu wyłącznie pretekstem do pobudzenia gniewu tych, którzy – w oparciu o falę słusznego oburzenia – mają zaakceptować proponowane zmiany. Lecz prawdziwym celem przedsięwzięcia jest przejęcie kontroli nad wymiarem sprawiedliwości. Dzisiaj ułaskawia się nie z tego powodu, że istnieją ku temu poważne przesłanki, ale dlatego, iż odkryto możliwość robienia tego bezkarnie i wedle własnego widzimisię.

Kościół bardziej winny czy bardziej zaatakowany?

Po odkryciu nieoznakowanych grobów indiańskich dzieci w Kanadzie różnica między stanowiskiem ofiar oraz postawą różnych grup ich stronników jest widoczna gołym okiem. To nie ofiary łamią granice sprawiedliwości, ale czynią to społeczni sojusznicy poszkodowanych. Nadmiarowa gorliwość, jaką wykazują, każe wątpić w szlachetność ich intencji. Clou problemu, o czym wspominałem, dotyczy chęci przejęcia bezwzględnej kontroli nad sprawcą przestępstwa. Wzorem Achillesa nie mają zamiaru poprzestać na honorowym pojedynku, chcą nadto sponiewierać wszystko, co pozostałoby z przeciwnika. Tam, gdzie nie ma powodu, aby zapanować nad „słusznym gniewem”, musi on dopełnić swej miary.

Kościół natomiast jako antybohater tragicznej historii szkół rezydencjalnych w Kanadzie nie radzi sobie przyzwoicie z naturą jej złożoności. Wciąż traktuje ofiary własnych przewin z pozycji pokrzywdzonego przez niesprawiedliwe oskarżenia. Prowadzi osobliwą „wojnę” na dwa fronty, gdzie na „wschodzie” od czasów Celsusa z Aleksandrii niewiele się zmieniło, więc Kościół pozostaje dyżurnym oskarżonym. I dlatego musi wreszcie nauczyć się cierpieć, nie popadając w paranoję.

Na „zachodzie” zaś nic nie może pozostać bez zmian. Co najmniej w imię sprawiedliwości ofiarom kościelnych zbrodni należy okazać podobny szacunek, jakim Kościół darzy swoich męczenników. Rozumienie tej kategorii warto rozszerzyć w taki sposób, aby prowadziła także do refleksji nad losem osób skrzywdzonych przez ludzi Kościoła.

Epikeia? Co to takiego?

Podsycanie „słusznego gniewu ludu”, choćby tylko mimochodem, nie jest lekarstwem w jakiejkolwiek sprawie, mimo że bywa skutecznym narzędziem krótkowzrocznej polityki. Dlatego oczekuję, by papież Franciszek, jako głowa Kościoła rzymskokatolickiego, oficjalnie przeprosił rdzenne ludy w Kanadzie za krzywdy, jakich doznały za sprawą instytucji, którą uosabia. 

Trzeba wznieść się wysoko ponad zręczne przedstawienie zafundowane światu przez premiera Justina Trudeau. Jego polityczny fortel należy dyplomatycznie zignorować, aby akt żalu i prośbę o przebaczenie móc skoncentrować wyłącznie na społeczności Indian w Kanadzie. Można to osiągnąć, nadając wszystkiemu religijną formę i przekaz, ponieważ w tym przypadku państwu kanadyjskiemu jako takiemu nic zgoła nie jesteśmy winni. Tym samym papież Franciszek powinien na własnych warunkach potwierdzić doniosłość wcześniejszych wysiłków swoich poprzedników, Jana Pawła II i Benedykta XVI. Należy postawić kolejny kamień milowy na szlaku pojednania, aby nade wszystko oddać sprawiedliwość ofiarom, lecz również nazwać i zakończyć trwający bez końca szantaż. Jak o „amen” w pacierzu nie można zapominać, że państwo w każdych okolicznościach i wobec wszystkich pozostaje na ogół hobbesowskim Lewiatanem.

Osąd postępowania przodków wymaga najpierw racjonalnego zmysłu śledczego i rzetelnej wiedzy historycznej, lecz nade wszystko potrzebuje epikei. To cnota, która sprawia, że człowiek jest skłonny wybrać to, co jest sprawiedliwe nawet wtedy, gdy to, co sprawiedliwe, pozostaje sprzeczne z literą prawa, które nie może uwzględniać wszystkich okoliczności. Nie jest to więc wykroczenie wobec prawa, ale jego mądre przekroczenie w sytuacji, gdy ono samo nie wystarcza. 

Skrajne przeciwieństwo epikei to właśnie okazywanie zrozumienia „słusznemu gniewowi ludu”. Także ocena kanadyjskiego wątku tragicznej historii ludów rdzennych nowego świata domaga się cnoty wyrosłej z głębokich pokładów człowieczeństwa. Każdy bowiem, kto obłaskawia bestię gniewu, powołując się na działanie w imię wyższego dobra z pominięciem reguł sprawiedliwości, jest barbarzyńcą. Człowiek dojrzały potrafi powstrzymać się od negatywnych działań wywołanych presją „zrozumiałego gniewu”. Tego, że nie zaskakuje nas czyjaś gwałtowna reakcje na zło, nigdy nie można mylić z wyrokiem sprawiedliwości.

Dzisiaj szczęśliwie nikomu nie grozi stos za nazwanie Kościoła „bezwzględną organizacją przestępczą”, więc powiedzenie tego głośno to żaden przejaw odwagi. Jest nim natomiast próba powstrzymania tłumu rozjuszonego „słusznym gniewem”, który zagubił granice tego, co dopuszczalne. Owszem, palono kiedyś bluźnierców i heretyków, dlatego najbezpieczniej dla siebie jest uczyć się na cudzych błędach. Rozciągnięte w przestrzeni i czasie przewiny Kościoła są ku temu doskonałą okazją. Nie warto naśladować jego nieznośnej pozy mentora hipokryty, za którą jest zasadnie krytykowany. Tym bardziej, że historia „słusznie wk…nych” już wielokrotnie dowiodła w przeszłości, iż kopia jest zawsze gorsza od oryginału. 

Podejmując się roli sędziego, trzeba dokonać wyboru kryteriów rozstrzygania spraw. Z całej palety dostępnych możliwość najbardziej nie przystają do siebie ślepa sprawiedliwości i ślepy gniew. Kościół zwykł ukrywać swoje zbrodnie pod sutanną lub habitem, czyli za pozorami świętości. Zdarza się również, iż niewątpliwie skrzywdzeni i/lub ci, którzy się z nimi utożsamiają, zmieniają się w oprawców, chowając swą prawdziwą twarz pod maską cierpienia i gniewu na popełnione zło. Nie z tego powodu stajemy się sprawiedliwi, że umiemy trafnie wskazać na dobro i zło lub na łotra i ofiarę. Temida jest ślepa i dlatego bezstronna. Gniew jest stronniczy, ponieważ bywa ślepy. Nikomu nie przysparza chwały stanie po słusznej stronie, jeśli nie jest to podyktowane niezawisłą sprawiedliwością.

Postscriptum I

Kilkanaście lat temu, będąc uczestnikiem zebrania poważnego zakonnego gremium, przysłuchiwałem się uważnie dyskusji na temat lustracji przeprowadzonej w szeregach braci Polskiej Prowincji Dominikanów. Wymianę poglądów poprzedziło wówczas ujawnienie zgromadzonym ściśle wybranych informacji z raportu o przypadkach współpracy dominikanów ze służbami bezpieczeństwa PRL. 

Raport ten przygotowała nadzwyczajna komisja, powołana przez odpowiednią władzę w zakonie. Z przedstawionego nam jedynie sprawozdania z wyników raportu, dowiedzieliśmy się: o statystykach zjawiska kolaboracji, o konfrontacji obwinionych z obciążającymi ich materiałami, oraz o zaproponowanych im formach zadośćuczynienia. Żadnych nazwisk lub szczegółów zdarzeń nie podano. Między innymi z tego powodu kilku braci zabrało głos w rzeczonej sprawie. Pod wpływem ich różnych opinii, nie zaś z powodu ujawnionych faktów, doznałem silnego wstrząsu. Był to moment, kiedy uświadomiłem sobie barbarzyństwo samosądu, szczególnie wobec osób, instytucji lub wydarzeń zamieszkujących mniej lub bardziej odległe ostępy przeszłości.

Słuchałem wspomnianych wypowiedzi jako ktoś, kto mógł się wylegitymować własną skromną wizytówką opozycjonisty i dla kogo wielkie legendy antykomunistycznego podziemia były niekwestionowanymi herosami. Zapewne również z tego powodu nie przemilczałem bezprawia samosądu, jakie przezierało wtedy przez słowa niektórych moich współbraci. Oznajmiłem im, że jeśli ktoś nie reprezentuje sobą wystarczającej miary człowieczeństwa, nie powinien pretendować do roli sędziego historii w poruszanej materii. Tym samym poparłem stanowisko prowincjała i nadzwyczajnej komisji, że nie jesteśmy na tyle dojrzałą wspólnotą, aby żyć w pokoju jako zakonna mikrospołeczność, będąc en bloc obciążeni bagażem pełnej wiedzy o przewinach kolaboracji niektórych z nas. Ostatecznie wyrok sprawiedliwości wobec tego wątku dominikańskiej historii w Polsce przedstawił o. Józef Puciłowski OP w książce „Portrety imienne i bezimienne – Polscy dominikanie a bezpieka 1945-1989”. 

Wciąż ufam tamtemu osądowi, chociaż obecnie jest to po stokroć trudniejsze, gdy wiem zdecydowanie więcej o mechanizmach ukrywania w środowisku kościelnym rozmaitych łajdaków, oportunistów i przestępców. Dlatego dręczą mnie wątpliwości, czy w dominikańskiej krypcie archiwów, przykrytej wiekiem tajemnicy, nie skrywa się czyjaś krzywda, która wciąż domaga się zadośćuczynienia. Przecież niedawno w jednym z jej zakamarków odnaleziono zatrzaśniętą na głucho trumnę, która skrywała krzywdę ofiar napaści seksualnych, znęcania się fizycznego i psychicznego oraz różnych form nadużycia władzy.

Postscriptum II

Kasandra

Nic się nie kończy prostym tak lub nie
I nie na darmo giną wojownicy;
Dlatego mówię: To początek końca,
A lud pijany wspina się na mury,
Bo pustką zieją szańce barbarzyńców.

Strzeżcie się tryumfu – jest pułapką losu,
I nic nie znaczą wrogów naszych hołdy.
Jeden jest ogień, którym płoną stosy;
Miecz o dwóch ostrzach trzyma tępy żołdak…

Ja wam nie bronię radości,
Bo losu nie zmienią wam wróżby,
Ale pomyślcie o własnej słabości,
Zamiast o tryumfie nad ludźmi.

O straszne święto, co poprzedza zgon!
Szczęśliwe miasto pod rządami Priama –
Rynki, świątynie, freski, poematy
Zbezcześci zabłocony but Achaja;
Ślepota dzieci twych otwiera bramy.

Już mrówcza fala toczy się po polu,
Gdzie niewzruszenie tkwi Czerwony Koń.
Ach jakbym chciała być jak oni, być jak oni!
Ach jak mi ciąży to, co czuję, to co wiem…

Bawcie się, pijcie, dzieci,
Jak się bawić i pić potraficie –

Są ludy, co dojrzały do śmierci
Z rąk ludów niedojrzałych do życia…

Jacek Kaczmarski
1978

Krzyk

Dlaczego wszyscy ludzie mają zimne twarze?
Dlaczego drążą w świetle ciemne korytarze?
Dlaczego ciągle muszę biec nad samym skrajem?
Dlaczego z mego głosu mało tak zostaje?

Krzyczę, krzyczę, krzyczę, krzyczę wniebogłosy!
A! Zatykam uszy swe!
Smugi w powietrzu i mój bieg
Jak prądy niewidzialnych rzek –
Mój własny krzyk, mój własny krzyk ogłusza mnie!

A! Zatykam uszy swe!
Mój własny krzyk, mój własny krzyk ogłusza mnie!

Kim jest ten człowiek, który ciągle za mną idzie?
Zamknięte oczy ma i wszystko nimi widzi!
Wiem, że on wie, że ja się strasznie jego boję,
Wiem, że coś mówi, lecz zatkałam uszy swoje!

Krzyczę, krzyczę, krzyczę, krzyczę wniebogłosy!
A czy ktoś zrozumie to?!
Nie kończy się ten straszny most
I nic się nie tłumaczy wprost –
Wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, piąte dno!

A! Czy ktoś zrozumie to?!
Wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, piąte dno!

Mówicie o mnie, że szalona, że szalona!
Mówicie o mnie, ja to samo krzyczę o nas!
I swoim krzykiem przez powietrze drążę drogę,
Po której wszyscy inni iść w milczeniu mogą…

Wesprzyj Więź

Krzyczę, krzyczę, krzyczę, krzyczę wniebogłosy!
A! Ktoś chwyta, woła – stój!
Lecz wiem, że już nadchodzi czas,
Gdy będzie musiał każdy z was
Uznać ten krzyk, ten krzyk, ten krzyk z mych niemych ust
Za swój!!!

Jacek Kaczmarski
1978

Przeczytaj też: Brutalna lekcja dla wierzących

Podziel się

12
2
Wiadomość

Czy czytał Pan książkę Joanny Gierak-Onoszko? Nie odnosi się Pan do niej. „Innymi słowy, nikt nie wrzucił do jednej wspólnej mogiły wielu ciał dzieci” Cenna uwaga. tam opisano ogrom okropieństwa jakiego dopuścił się kościół w Kanadzie

Po Tezie czyli apologii przyszedł dziś czas na Antytezę czyli może niekiedy nadmierne negatywne uogólnienia. Ale cóż, z Heglem nikt nie wygrał….

Trzeba poczekać na Syntezę. gdy ustalone zostaną przyczyny śmierci tych dzieci, ustalone zostanie czyją winą ich była nędza i zły stan zdrowia, ustalone zostanie w jakim stopniu śmiertelność w szkołach przewyższała śmiertelność w rodzinach indiańskich czyli kiedy zostanie wykonany wieloletni trud śledczych. Wtedy będzie można popatrzeć na sprawę spokojniej i dojść do w miarę obiektywnej a nie tylko medialnej oceny i wyroków moralnych. Na pewno nie będą one dla Kościoła w Kanadzie korzystne, tego jestem pewien, ale będą one lepiej uzasadnione.

Jakie to szczęście, że władze PRL zabrały Kościołowi po wojnie szkoły, domy opieki, sierocińce itp. Siostra Bernadetta w innym przypadku miałaby za sobą tabun poprzedniczek.

Skorzystam ze słów, które padły, ale przeniosę rozmyślania na inny tor: „W konsekwencji również w tym przypadku jestem niejako przymuszany do wyznania winy, okazania skruchy, wyartykułowania przeprosin i wynagrodzenia szkód. Dzieje się tak, ilekroć spełnienie tego rytuału jest niezbędne dla odzyskania równowagi całego społeczeństwa, a nie tylko wspólnoty Kościoła.”
Dodam słowa papieża Franciszka, które nie były kierowane tylko do kapłanów, że jako Kościół ponosimy odpowiedzialność wobec ofiar. Mam na myśli oczywiście ofiary wykorzystania seksualnego, manipulacji czy nadużywania autorytetu. Absolutnie nie aprobuję takiego naruszania granic ludzi. Dlatego też czuję się przmuszona do wyznania winy i okazania skruchy w tej kwestii w imieniu Kościoła. Nieraz zastanawiałam się, dlaczego mam tę odpowiedzialność, bądź współodpowiedzialność brać na siebie.
Niemniej użycie słowa „rytuał” a także określenie potrzeby odprawienia rytuałów w innych (bolesnych jak mniemam) sytuacjach jest dla mnie druzgoczące.
Tak, myślę, że cały czas do tego sprowadza się myślenie ludzi Kościoła.

Ten artykuł bardziej niż raport komisji pana Terlikowskiego wyjaśnił mi jak możliwe było tak długie ukrywanie w zakonie przestępcy. Pewnie nie to było zamiarem autora – niemniej ogromnie dziękuję. Nie obawiam się prostych księży, którzy sadzą z ambony jakieś farmazony. Takie rozpoznaje się od razu.
Bardziej przerażają mnie takie intelektualne rozważania. Przepraszam, ale to pomieszanie z poplątaniem. Dziękuję też za przypomnienie historii Kościoła i jego podbojów. A jednocześnie artykuł uzmysławia, że KK do XX wieku nawracał po prostu przemocą. Jak tylko mógł. W porozumieniu z rządami danych krajów, o ile taka polityka była im na rękę. Jak dobrze, że nie ma już takiej władzy politycznej – choć widzę, że w Polsce oprócz cnót niewieścich są w planach dla dzieci wartości trwałe i niezmienne – niedawna wypowiedź rzecznika praw dziecka, obecnego na urodzinach Radia Maryja, kiedy to bp Janiak został nazwany męczennikiem mediów… Super.

Zgadzam się bez zastrzeżeń z Ojcem Gużyńskim, gdy chodzi o sprawiedliwe przedstawianie faktów, zbyt wiele bowiem w naszym otoczeniu jest kłamstw i zwyczajnych bredni. Jako chrześcijanin i uczestnik Kościoła katolickiego, próbuję na miarę swoich możliwości te kłamstwa i brednie demaskować i najczęściej jestem na straconej pozycji, oczywiście biorę poprawkę na to, że może robię to niewłaściwie, ale tego akurat nikt mi nie zarzuca. Trudność wydaje mi się, leży gdzie indziej. Kościół w Polsce jest na równi pochyłej, nie wiadomo jak długo to potrwa i dokąd zajedzie. Widzi to bardzo wielu ludzi dobrej woli, ślepi są ci, którzy mienią się jego pasterzami i starszymi. Taka jest atmosfera i w tej atmosferze nietrudno o „gniew ludu”. Kiedyś niesprawiedliwe czy podłe teksty na temat Kościoła i ludzi Kościoła drukowało „NIE” i tym podobne „brukowce”, które miały dość wyselekcjonowanych czytelników, dziś zdarza się, że robią to także mainstreamowe gazety i czasopisma. Poczuły krew? Pewnie tak, ale ta „krew” jest i na takim podłożu można popuścić wodze fantazji i kłamstwa, a lud jak to lud, „dawali to brałem” (Pan Tadeusz). Pytanie zasadnicze: skąd to „brałem”? Jaka jest tego przyczyna? Dlaczego tak łatwo ten gniew ludu wzbudzić. Zobaczyć ten „gniew ludu” i sprawiedliwie go osądzić, to ważne i Ojciec to robi- to jest podstawowa czynność przyzwoitego człowieka. Następnym koniecznym jednak zadaniem jest postawienie pytania – dlaczego tak się dzieje. Bez odpowiedzi na nie zawsze będziemy mieli ów „gniew ludu”. Teraz akurat „gniew ludu” jest skierowany przeciwko tym, którzy chcą dostać się do Polski, za chwilę adresatem będzie ktoś inny. Zjeżdżając z równi pochyłej „na łeb, na szyję” raczej autorytetu się nie zbuduje.