Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Ks. Strzelczyk: Jeżeli w Kościele kogoś wykluczamy, pozbywamy się możliwości usłyszenia Ducha Świętego

Ks. Grzegorz Strzelczyk podczas mszy w trakcie Konferencja o Ochronie Małoletnich, Warszawa, 21 września 2021 r. Fot. episkopat.pl

Synod o synodalności odbije się w Polsce od instytucjonalnego braku zainteresowania. Być może ma nam zostać po nim kac moralny, który doprowadzi do nawrócenia dopiero później – mówi Katolickiej Agencji Informacyjnej ks. Grzegorz Strzelczyk.

Tomasz Królak (KAI): Po co nam ten synod?

Ks. Grzegorz Strzelczyk: To jest właściwie pytanie do papieża. Ale, zdaje się, po to, żebyśmy przećwiczyli synodalność.

Mamy z nią kłopoty?

– To właśnie ma być przedmiotem obrad, to znaczy pytanie, na jakim etapie jesteśmy jako Kościoły lokalne, jako poszczególne wspólnoty. Jeżeli określamy synodalność jako pewien styl rozeznawania i podejmowania decyzji, to ten styl może być bardziej albo mniej opanowany i udomowiony. Im bardziej jest on już głęboką własnością Kościoła – w tym sensie, że stanowi już cechę jego codzienności – tym lepiej, bo wtedy można już pracować nad konkretnymi decyzjami. A jeżeli tak nie jest, to trzeba jeszcze nad tym stylem popracować. Myślę, że pytanie o obecność synodalnej wrażliwości jest dziś dla Kościoła kwestią dość istotną.

Temat zwołanego przez papieża synodu brzmi: „Ku Kościołowi synodalnemu: komunia, uczestnictwo i misja”. Słowo synod oznacza wspólną drogę, wspólne maszerowanie. Czy owo „ku” oznacza, że tej wspólnej drogi nie było? Jeśli, jak przypomina sekretarz synodu kard. Grech, synodalność jest konstytutywną cechą Kościoła, to dlaczego dopiero ku niej zmierzamy?

– To, że synodalność jest konstytutywną cechą Kościoła, ponownie odkrywamy po dłuższej przerwie, w której akcent padał na hierarchiczność.

Modelem determinującym życie Kościoła przez parę ostatnich wieków był model pasterzy, którzy mówią, i owiec, które słuchają. Odwrócenie tego paradygmatu w stronę „wszyscy słuchają, wszyscy mówią” jest niezwykle trudne. Bo owce przyzwyczaiły się do milczenia i jak któraś z nich zaczyna się odzywać, to pozostałe patrzą na nią ze zgorszeniem

ks. Grzegorz Strzelczyk

Udostępnij tekst

Jak długo trwała ta przerwa?

– To zależy, jak na to spojrzeć. Mamy epokę Ojców Kościoła, która kończy się około VII wieku. Potem na Zachodzie mamy tzw. wieki ciemne, po czym z tego okresu wychodzi Kościół, który jest mocno sprzężony z kulturą feudalną, która jest tą nową kulturą średniowiecza. Przyniosła ona nieco inny styl podejmowania decyzji, co mocno wiąże się także ze sposobem podejmowania decyzji w Kościele.

Styl synodalny, który polegał głównie na tym, że się zbieramy i rozeznajemy w Duchu Świętym, zaczął być z wolna zastępowany jednoosobowymi decyzjami, czyli stylem typowo hierarchiczno-monarchistycznym.

Czy można powiedzieć, że zmierzch synodalności jest po prostu konsekwencją rozrastania się struktur Kościoła i systematycznym zwiększaniem się liczby chrześcijan?

– Nie sądzę. W czasie tak zwanych ciemnych wieków następuje zerwanie praktyki synodalnej w tym sensie, że biskupi spotykali się na synodach coraz rzadziej. Same synody zaś odgrywają coraz częściej rolę zespołów doradczych dla książąt i możnych. Tak więc ten styl zaczął się zmieniać nie tylko z wnętrza Kościoła, tylko na skutek uwarunkowań historycznych. Ale w związku z tym, że nie posiadano wówczas krytycznej świadomości historycznej, takiej, jaką mamy dzisiaj, to potoczyło się to tak a nie inaczej, a więc mocniej w stronę hierarchiczności. Ta bowiem była w syntonii z kulturą czasu.

I w ten sposób pojęcie synodalności, definicja Ludu Bożego i rozumienie go jako wspólnoty wszystkich ochrzczonych oraz świadomość znaczenia każdego wiernego stopniowo zanikały, ustępując miejsca owej hierarchiczności.

– Dlatego, zwłaszcza od II połowy XIX wieku, zwłaszcza od okresu bardzo intensywnego czytania Ojców Kościoła i pogłębiania się wspomnianej świadomości krytycznej, następuje odnowa eklezjologii, która idzie w stronę myślenia o wiele bardziej w kategoriach Ciała Mistycznego Chrystusa, w kategoriach biblijnych związanych z Kościołem pierwszych wieków. Ten impuls idzie właśnie od II połowy XIX w. aż po dzień dzisiejszy: zaczynamy mówić o synodalności jako elemencie konstytutywnym Kościoła.

Jeszcze soborowa konstytucja „Lumen gentium” wskazuje, że Kościół ma ustrój hierarchiczny. Sobór zajmuje się ideą kolegialności i ją bardzo mocno przywraca. Tylko, że idea kolegialności odnosi się do biskupów w sensie ścisłym, zaś idea synodalności, tak jak ją rozumie Franciszek, odnosi się do całego Kościoła, czyli do wszystkich szczebli, na których podejmowane są decyzje.

Słowo „synod” kojarzy się po prostu ze spotkaniem biskupów.

– Trzeba odróżnić synod od synodalności, a bywa to jeszcze za słabo odróżniane. Kiedy mówimy o synodzie, to mamy na myśli pewną strukturę, formułę, w której decydującą rolę odgrywa biskup, nawet jeżeli to jest synod diecezjalny, na który są powołani głównie prezbiterzy i świeccy.

Synodalność natomiast dotyczy pewnego stylu podejmowania decyzji, gdzie słuchamy się nawzajem, wsłuchujemy w Ducha Świętego i próbujemy rozeznać, co jest Jego głosem. To się może dokonywać na synodzie, w radzie parafialnej czy innym, dowolnym szczeblu – chodzi o ten styl.

Czy uważa Ksiądz, że wybór przez papieża synodalności jako tematu synodu wynika z przekonania, że w tej dziedzinie Kościół szczególnie dziś niedomaga? Taka byłaby jego diagnoza?

– Moim zdaniem nie jest to tylko diagnoza dotycząca bieżącej sytuacji, lecz pewne rozpoznanie teologiczne dotyczące natury Kościoła. Jeżeli Kościołem jesteśmy na mocy inicjacji chrześcijańskiej – chrztu, bierzmowania, Eucharystii – to wszyscy mamy w tym Kościele podmiotowość związaną z darem Ducha Świętego. Ta podmiotowość powinna się wyrażać także we współodpowiedzialności, także w decyzjach, proporcjonalnie do powołania itd.

Podmiotowości członkom Kościoła nie wolno zabierać i to nie ze względów pragmatycznych, ale teologicznych, bo otrzymali oni chrzest i są członkami mistycznego Ciała Chrystusa, w związku z tym Duch Święty może przemówić przez każdego z nich.

Jeżeli wykluczymy kogoś, to potencjalnie pozbywamy się możliwości usłyszenia Ducha Świętego.

Dlaczego jednak, gdy o tej oczywistej z punktu widzenia prawdzie przypomina w XXI wieku papież Franciszek, to uchodzi to za rewelację?

– Nie do końca bym się z tym zgodził, bo zaczyna o tym jakoś przypominać Pius XII w encyklice „Mystici Corporis Christi” z 1943 r., podkreślając wizję Kościoła jako Ciała Chrystusa, którego każdy jest członkiem. O idei powszechnego powołania do świętości mówi z naciskiem Sobór Watykański II.

To przewija się więc cały czas, tylko nie jest „dopchnięte” pod względem koncepcji teologicznej i nie wyciąga się z tego daleko idących konsekwencji praktycznych. Franciszek zwieńcza pewną koncepcję teologiczną, mówiąc z naciskiem: synodalność jest konstytutywnym elementem Kościoła. I zaraz dodaje: to ma konsekwencje praktyczne, którymi musimy się przejąć. Siła Franciszka polega na tym, że on nie czeka aż rozpoznanie teologiczne się zakorzeni, tylko mówi: takie jest to rozpoznanie, związku z tym weźmy się za działanie, które z tego rozpoznania wynika.

Niemniej idea synodalności zaczyna rozkwitać i mieć szansę na jej „przećwiczenie”, jak Ksiądz to ujął, dopiero dziś…

– Bo dopiero teraz mamy takie społeczeństwo, które to umożliwia. Proszę sobie wyobrazić szeroką synodalność w, powiedzmy, XIV wieku, gdzie większość członków Kościoła stanowią chłopi pańszczyźniani, ich żony i dzieci. W jaki sposób można było przeprowadzić sensowne konsultacje w XIV wieku, z ludźmi, którzy nie mają żadnego nieraz pojęcia o treści własnej wiary? Do uczestnictwa w procesach decyzyjnych niezbędny jest odpowiedni poziom formacji, świadomości, dojrzałości.

We wczesnym Kościele znaczącą część wierzących stanowili niewolnicy, których podmiotowość nie istniała poza wspólnotą wierzących. Dopiero teraz doszliśmy do społeczeństwa, w którym mamy relatywny poziom równości. I wynikająca z tego świadomość, że mogę uczestniczyć w podejmowaniu decyzji.

W wysokiej teologii świadomość tego, że jesteśmy równi co do powołania wobec Boga, jest ewidentnie zaznaczona w „Sumie” Tomaszowej w XIII wieku. Ale nikomu by nie przeszło wtedy przez myśl, żeby to realizować na poziomie synodalnym, włączając wszystkich. To było po prostu fizycznie niemożliwe. No bo jak by to miało wyglądać? Idziemy na XIII-wieczną wieś, gdzie nikt nie umie czytać i pisać, a do kościoła chodzi się raz na kilka miesięcy i w jakiejś lepiance przeprowadzamy konsultacje o tym, czy transsubstancjacja jest najbardziej adekwatnym modelem na wyrażenie istoty Eucharystii?

Formuła synodu jako procesu i zakładająca kierunek „z dołu do góry”: najpierw parafie, potem, diecezje, kraje, kontynenty i dopiero synod biskupów w Rzymie, to chyba zupełne novum w Kościele?

– Nie. Trzeba wziąć pod uwagę choćby to, że przed Vaticanum II były konsultacje i część biskupów wykonała je także „w dół”. To praktyka, która występuje w Kościele na różnych poziomach. Na przykład synody diecezjalne także zaczynają od dołu. Ten synod nie jest więc pod tym względem niczym szczególnym, natomiast po raz pierwszy synod zaczynający się od dołu odbywa się na poziomie Kościoła powszechnego. W dodatku z tak silnym akcentem na to, że trzeba dać szansę wypowiedzi wszystkim – i to jest novum, bo tego z taką mocą nikt jeszcze nie mówił i nie próbował zrobić.

Wciąż drąży mnie pytanie: dlaczego nastąpił deficyt słuchania? Co się z nami porobiło, że konieczne stało się wezwanie członków tej samej, bądź co bądź wspólnoty, do tego, by się wzajemnie słuchali?

– Dostrzeganie potrzeby słuchania nie jest odkrywcze. Przełomowe jest zaś uczynienie z tego priorytetu. Modelem determinującym życie Kościoła przez parę ostatnich wieków był model pasterzy, którzy mówią, i owiec, które słuchają. Odwrócenie tego paradygmatu w stronę „wszyscy słuchają, wszyscy mówią” jest niezwykle trudne. Bo owce przyzwyczaiły się do milczenia i jak któraś z nich zaczyna się odzywać, to pozostałe patrzą na nią ze zgorszeniem. Pasterze są tak przyzwyczajeni do pokrzykiwania na owce, że mają trudność, żeby przestać, a już tym bardziej z cierpliwością wysłuchać owiec. W związku z tym niezwykle atrakcyjny jest sojusz pokrzykujących pasterzy i tych owiec, które dalej chciałyby milczeć.

Jeżeli Kościołem jesteśmy na mocy inicjacji chrześcijańskiej – chrztu, bierzmowania, Eucharystii – to wszyscy mamy w tym Kościele podmiotowość związaną z darem Ducha Świętego. Ta podmiotowość powinna się wyrażać także we współodpowiedzialności, także w decyzjach

ks. Grzegorz Strzelczyk

Udostępnij tekst

Rodzi się pytanie, czy tę sytuację da się przezwyciężyć za pomocą jednego synodu czy nawet jednego pontyfikatu?

– Myślę, że w różnych Kościołach będzie różnie, dlatego, że jesteśmy na różnych etapach „wmyślania” się w synodalność. O wiele łatwiej jest to zrobić w Kościołach mniejszościowych i małych, bo tam mają mniej rozbudowaną strukturę pionową.

Czym powinien stać się synod dla Kościoła w Polsce?

– Jeżeli chcielibyśmy iść za intuicją Franciszka (a jeśli ten synod ma mieć sens, to bym mu zaufał): papież chce, żebyśmy porozmawiali o tym, jak rozmawiamy.

Bo słyszymy siebie nawzajem, ale nie słuchamy? Nie dopuszczamy siebie do głosu?

– Nie dopuszczamy do głosu Ducha Świętego. A to może się dziać w różny sposób, na przykład poprzez niesłuchanie drugiego, trzymanie się twardo swojego zdania, wykluczanie innych z kręgu tych, którzy mogą zabierać głos itd., itd.

Dlatego chciałbym, aby synod w Polsce był po prostu świadomym rachunkiem sumienia i ćwiczeniem z synodalności, poważnym zastanowieniem się nad tym, jak możemy poprawić jakość naszego dialogu we wspólnotach i mechanizmy synodalne na różnych szczeblach funkcjonowania Kościoła.

Sekretarz synodu, kard. Mario Grech podkreśla, że nadszedł czas na szerszy udział Ludu Bożego w procesie decyzyjnym, który dotyczy całego Kościoła i wszystkich w Kościele. Przypomniał Ksiądz, że Duch Święty może przemówić przez każdego z ochrzczonych. Jakie są, zdaniem Księdza, główne wątki, problemy, wyzwania, które trzeba byłoby poddać procesowi synodalnemu a więc powszechnej dyskusji Ludu Bożego w Polsce?

– Szczerze mówiąc, niczego się nie spodziewam, bo mam wrażenie, że ten synod odbije się w Polsce od instytucjonalnej zasłony braku zainteresowania.

Czyjego? Świeckich, duchownych?

– Myślę, że zarówno wśród świeckich, jak i duchownych, mamy podobne proporcje zainteresowanych i niezainteresowanych. Ale one nie są na korzyść zainteresowanych.

No właśnie, zarówno wśród duchownych, jak i świeckich, niemało jest tych, którym – z odmiennych powodów – dobrze jest tak, jak jest. Ale dlaczego właściwie tak się dzieje? Z czego wynika to, że jedni chcą rozmawiać, dyskutować, zastanawiać się nad Kościołem dziś i jutro, a inni nie?

– Zasadnicza różnica polega na tym, że mamy odmienny ogląd obecnej sytuacji Kościoła. Ci, którzy są bardziej zainteresowani synodem, to są najczęściej ludzie mocno przekonani co do tego, że w kulturze, w której żyjemy, następują tak głębokie zmiany, że Kościół, żeby się z nimi zmierzyć, musi w sobie dokonać zmian umożliwiających kontakt z ludźmi tej kultury. Uważają to wręcz za warunek sine qua non jego przyszłości.

Natomiast jest też część wierzących przekonana co do tego, że wewnątrz nie trzeba robić nic, a zmiany, które następują, powinny ustać czy zostać odwrócone. Jeśli my się nie będziemy zmieniać, to spowolnimy te zmiany albo je wręcz, tą naszą stabilnością, zatrzymamy. Część ludzi Kościoła jest przekonana, że jest dobrze tak, jak jest. I z tej perspektywy jakiekolwiek nawoływanie do reformy, zmian itd. jest postrzegane jako szkodzenie Kościołowi.

To sytuacja jest trochę patowa, bo oto głowa Kościoła zachęca Lud Boży do powszechnej rozmowy, a część Ludu Bożego tego nie podchwytuje, a więc skazuje się na ryzyko, że nie usłyszy Ducha Świętego (choć pewnie takiego ryzyka nie dostrzegając).

– Mogą powiedzieć: przez nas przemawia, nas to nie dotyczy.

Franciszek mówi tymczasem: „Właśnie droga synodalności jest drogą, której Bóg oczekuje od Kościoła trzeciego tysiąclecia”. Opisuje on Kościół synodalny, jako „Kościół słuchający”, w którym każdy może nauczyć się czegoś od drugiego: Lud Boży, kolegium biskupów, Biskup Rzymu. Słuchanie byłoby zatem słowem kluczem synodalności?

– Spotkanie i słuchanie. Ludzie muszą się spotkać, muszą ze sobą przebywać. Wtedy jest szansa, że zaczną się także słuchać. Natomiast bez słuchania i pokornego przyjęcia już na początku, że ten drugi może mieć rację – nic się nie da zrobić, po prostu.

Jak wobec tego postrzega Ksiądz szanse synodalności w Polsce?

– Trudno powiedzieć, bo nie wiem, kto to będzie realizował. Dużo zależy od tego, kto w diecezjach będzie odpowiedzialnym i jak będzie realizować fazę diecezjalną. Niezwykle łatwo można zrobić fikcję: rozmowy, zbierania opinii, itd. Natomiast zrobienie czegoś, co rzeczywiście włącza jak największą liczbę ludzi, zwłaszcza tych z marginesu, jest niezwykle trudne organizacyjnie. Bo co to znaczy, że mamy usłyszeć głos peryferii? Znaczy, że musimy się z nimi skomunikować, realnie. Żeby usłyszeć głos ubogich – trzeba posłuchać ubogich, trzeba mieć z nimi w ogóle jakiś kontakt. Trzeba ich przekonać do tego, że warto tracić czas na taką rozmowę i jeszcze zaufanie, żeby mówili szczerze. Jest więc do spełnienia „n” warunków. Dlatego realizacja takiego zamysłu jest niezwykle trudna.

Być może z tego synodu ma nam zostać kac moralny, który doprowadzi do nawrócenia dopiero później.

Kac moralny jako wartość?

– Lepsze to niż marazm.

A propos słuchania peryferii: jakie środowiska powinny być konsultowane podczas trwania synodu? Gdzie jest ta granica? Kto i jak ma ją wyznaczyć?

– Franciszek mówi: głos mają wszyscy, włącznie nawet z tymi, którzy są niewierzący, gdyby chcieli z nami pogadać. Właśnie – nie ma tej granicy. Co więcej, jej postawienie byłoby sprzeniewierzeniem się idei synodalności. Bóg może przemówić przez oślicę Balaama. Tę biblijną scenę trzeba mieć zawsze z tyłu głowy, kiedy pytamy gdzie należy słuchać Boga, skąd On może przemówić.

Nie mówię, że mamy tworzyć zwierzęce grupy synodalne (śmiech), ale trzeba iść w stronę rzeczywistego włączenia jak największej liczby ludzi. To jest niezwykle trudne przy takim stanie zaufania do instytucji, jaki niestety sobie wygenerowaliśmy. Łatwiej jest zebrać te milczące owce, powiedzieć im co mają myśleć – i one to nawet podpiszą, powtórzą, itd. Z tym, że ich nie trzeba gromadzić, bo one i tak siedzą w zagrodzie.

Kłopotem jest to, że trzeba zostawić te 99 i pobiec za tą jedną zgubioną. Te 99 i tak jest zadowolonych. Z tym, że obawiam się, że proporcje robią się inne: 20 siedzi, 80 trzeba szukać.

Wychodząc poza obrazy, metafory, itp.: rysuje się problem pomysłu, logistyki i zaufania.

To są te trzy elementy, niezbędne do tego, żeby synod nie okazał się fikcją?

– Tak. Tylko może w kolejności: zaufanie, pomysł, logistyka.

Kard. Grech o Franciszkowych nadziejach co do Ludu Bożego powiedział tak: główną cechą charakterystyczną tego Ludu, to sensus fidei, który czyni go nieomylnym in credendo. To tradycyjny punkt doktryny, który przewija się przez całe życie Kościoła: „wszyscy wierni nie mogą mylić się w wierze” dzięki sile światła pochodzącego od Ducha Świętego, otrzymanego na Chrzcie świętym.

– Przy całym szacunku dla kard. Grecha mam wrażenie, że miesza dwie kwestie. Idea sensus fidei odnosi się do wymiaru dogmatycznego i oznacza, że Lud Boży nie może zbłądzić w wierze, to znaczy, że jako całość Kościół nie może popaść w herezję. Tyle, że obecny proces synodalny w ogóle nie dotyczy wymiaru doktrynalnego, lecz praktycznego sposobu sprawowania władzy w Kościele, a więc dotyczy innego wymiaru.

Oczywiście, proces wymagający rozeznania doktrynalnego też może być rozgrywany na drodze synodalnej, ale teraz kompletnie nie o to chodzi. Nie mamy żadnego gigantycznego problemu doktrynalnego, z którym musielibyśmy się mierzyć, sięgając do sensus fidelium. Mamy natomiast wiele praktycznych problemów, związanych właśnie ze stylem sprawowania władzy.

Ale czy nie istnieje niebezpieczeństwo, że podczas prac synodalnych dotyczących choćby sprawowania władzy owce przegłosują pasterzy? I szerzej: jak nie „przedobrzyć” w reformach, jak sprawić, by z intuicji Ludu Bożego – tych bardziej reformatorskich, jak i wyraźnie zachowawczych – wydestylować głos Ducha Świętego?

– O to chodzi z procesem synodalnym, że Lud Boży to nie są świeccy. Lud to jest lud – cały. Na tę drogę wchodzi cały Kościół. Wewnątrz rozmowy synodalnej jest miejsce na głos tych, którzy są ekspertami i mówią, w co Kościół wierzy i czego ruszać nie wolno, a gdzie można sobie „pohasać”. Jeśli rozmowa jest taka, że włącza wszystkich, to w środku posiada także potencjalne bezpieczniki.

Co jest gwarantem powodzenia synodu? Nie ma takiego gwaranta, bo wszystko zależy od głębokości nawrócenia. Im będzie głębsze, tym wynik procesu synodalnego będzie lepszy, bo tym więcej głosu Ducha Świętego wybrzmi na tym forum.

Czy synod będzie w Kościele w Polsce momentem, który – odwołując się do znanego powiedzenia – przebudzi śpiącego olbrzyma, czyli świeckich?

– Nie wierzę w tę narrację o śpiącym olbrzymie. Olbrzym to w tej chwili raczej ta część, która podtrzymuje klerykalizm. Mniejszość się budzi.

A dlaczego tak się stało?

– Mamy silnie zakorzeniony pewien model relacji świeccy-duchowni, który się ukształtował dawno, urósł w kontrreformacji i został wzmocniony jeszcze w dobie komunizmu, kiedy były rzeczywiście racje ku temu, by świeckich chronić. Księża robili więc wszystkie rzeczy po to, żeby świeccy nie „obrywali”, itd.

Po raz pierwszy synod zaczynający się od dołu odbywa się na poziomie Kościoła powszechnego

ks. Grzegorz Strzelczyk

Udostępnij tekst

Gros parafii – bo pomijam te wielkomiejskie, w których jest inteligencja itp. – w większości tworzą osoby, którym jest dobrze w tym modelu. I to nie jest opinia deprecjonująca, bo oni się tam odnajdują ze swoją wiarą. Teraz jednak są w lęku przed tymi wszelkimi działaniami synodalnymi, bo mają wrażenie, że ktoś im usiłuje zabrać to, co ich karmi. To wszystko nie jest więc takie jednoznaczne.

Możemy powiedzieć, że z punktu widzenia „wysokiej” eklezjologii samouprzedmiotowienie się części świeckich nie jest korzystne, ale zmiana tego stanu, jest kwestią także zachodzących właśnie zmian kulturowych, długiego procesu i tej wajchy nie da się przestawić, ot tak. Dlatego zwołano synod o synodalności, a nie o jakimś konkretnym temacie. Bo my nie jesteśmy jeszcze na etapie synodu o czymś. Musimy mozolnie uczyć się, żeby zacząć używać synodalności jako narzędzia.

To jest epoka kamienia łupanego. Musimy wziąć dwa pierwsze krzemienie i za pomocą tego pierwszego, z tego drugiego zrobić narzędzie. Przećwiczymy na stosunkowo neutralnym temacie pewną praktykę, żeby potem zmierzyć się sprawniej z problemami trudniejszymi.

W dokumencie z 2018 roku „Synodalność w życiu i Misji Kościoła” Międzynarodowa Komisja Teologiczna m.in. wzywa do zmiany sposobu zarządzania Kościołem poprzez budowanie kultury spotkania, dialogu i modlitwy oraz włączania w procesy decyzyjne wiernych o różnych poglądach. Jak to będzie przebiegało w Polsce?

– Nie wiem. W maju w diecezjach mieli być powołani odpowiedzialni za realizację prac synodalnych. Warto byłoby przejrzeć strony poszczególnych diecezji i sprawdzić, na ilu znajdują się informacje o synodzie. Faza diecezjalna jest decydująca.

Czy, biorąc pod uwagę wszystkie wiadome i niewiadome uważa Ksiądz, że synod może w sposób widoczny odmienić Kościół w Polsce? Na przykład – wzmocnić jedność wobec wyzwań postrzeganych bardzo różnie przez różne wrażliwości w Kościele? Albo zbliżyć stanowiska co do kluczowych wyzwań, zredukować podziały?

– Wierzę, że jak ludzie siadają ze sobą do rozmowy, z dobrą wolą i wzywają Ducha Świętego, to zmienia ich to na lepsze.

Czy idea synodalności, praktykowana w pierwszych wiekach, a dziś tak mocno „dowartościowana” przez Franciszka, pozostanie w Kościele na zawsze jako ta kluczowa?

– Franciszek mówi, że musimy wszystko przemyśleć w kluczu synodalnym, na przykład także kapłaństwo hierarchiczne, bo eklezjologia ma gigantyczne konsekwencje w sakramentologii, w sposobie myślenia o posługach związanych ze święceniami.

Idea synodalności na pewno nie jest powierzchowna. Natomiast czy kiedyś nie zdołamy sformułować jakiejś innej, która będzie bardziej adekwatna do tego, jak się Bóg objawia i co nam objawia o nas, o Kościele? Nie podejmę się tego rozstrzygać.

Czy to jest punkt dojścia? Wątpię. To natomiast z pewnością potencjalnie bardzo sprawne narzędzie. Gdy nauczymy się nim posługiwać, co będzie niezwykle trudne, to być może doprowadzi nas to trochę dalej na tej linii, na której Bóg chce nas mieć. Wówczas okaże się, czy nie jest to narzędzie zbyt jednak prymitywne i nie trzeba go będzie zmienić. Bo – przechodząc do anegdotycznego science fiction – nie wiemy np. czy w następnej wersji dyskusji eklezjologicznej nie będzie uczestniczyła sztuczna inteligencja.

Jak to rozumieć?

– Rozmawiamy sobie jak każde pokolenie przekonane o tym, że jesteśmy szczytem cywilizacyjnym. Nie jesteśmy, podobnie jak nie możemy określić dokąd nas zaprowadzi rozwój technologiczny. Nie wiemy więc, co w kulturę, w której żyjemy, wprowadzi rzeczywiste rozprzestrzenienie się sztucznej inteligencji, w różnych jej formach i przejawach, o których dziś jeszcze kompletnie nie mamy pojęcia.

Przed nami są rzeczy, które jak nigdy wcześniej w dziejach są bardzo nieprzewidywalne. W przeciwieństwie do społeczeństw dawnych wieków, które nie mogły spodziewać się jakiegoś gigantycznego przełomu w stylu życia codziennego wewnątrz jednego pokolenia – my się go spodziewamy, bo wiemy, że on nastąpi wręcz „za chwilę”. Nigdy kultura nie zmieniała się tak szybko, w sensie zmian codzienności.

W związku z czym, jeśli chodzi o przyszłość Kościoła, może ona wyglądać inaczej niż sięga nasza wyobraźnia, choćby z uwagi na udział sztucznej inteligencji?

– Czułbym się nieswojo, gdyby między nami usiadł robot i zaczął z nami rozmawiać o różnicach w modelach eklezjologicznych. Ale to jest problem naszego pokolenia, bo my nie wychowywaliśmy się z robotami w mieszkaniu. Dlatego czujemy się nieswojo.

Co wobec tej niepewności należałoby przemyśleć?

– Trzeba skoncentrować się na Ewangelii, czyli na tym, co zawsze. Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego, bądź gotów oddać za niego życie. To jest dość odporne na zmiany kulturowe.

A co powie nam ten robot, kiedy za jakiś czas usiądzie między nami podczas rozmowy o Ewangelii?

– Być może będzie reagował, posługując się Ewangelią sprawniej niż my. Bez dziwnych luk w pamięci. A kiedy będziemy się głupio wymądrzać, to powie nam: moment, moment, ale Ewangelia… Chciałbym mieć takiego robota, który byłby w tym sprawniejszy, obiektywniejszy ode mnie…

Wesprzyj Więź

Ks. Grzegorz Strzelczyk – ur. 1971, adiunkt w Katedrze Teologii Dogmatycznej i Duchowości Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego, dyrektor Ośrodka Formacji Diakonów Stałych Archidiecezji Katowickiej, proboszcz parafii św. Maksymiliana Kolbe w Tychach. W latach 2012-2016 był sekretarzem II Synodu Archidiecezji Katowickiej.

Rozmowa ukazała się w serwisie Katolickiej Agencji Informacyjnej pt. „Powodzenie synodu zleży od głębokości nawrócenia”. Obecny tytułu od redakcji Więź.pl

Przeczytaj też: Synodalność: musisz iść przez to, czym nie jesteś

Podziel się

15
4
Wiadomość