Zima 2024, nr 4

Zamów

Przemoc duchowa po katolicku

Fot. Alec Douglas / Unsplash

Przemoc duchowa to pogwałcenie czyjegoś prawa do duchowej autonomii. Jeśli jakaś grupa ludzi twierdzi, że wie lepiej niż ktokolwiek inny, czego chce Bóg, i wymaga od ludzi podążania za sobą, jest to system zły i przemocowy. Religijna forma posłuszeństwa musi zakładać osobiste słuchanie Boga, a nie tylko wykonywanie poleceń przełożonych – mówi Doris Reisinger.

Tośka Szewczyk: „Dopóki urzędnicy kościelni i ludzie świadczący duchową posługę nie rozprawią się gruntownie z problematyką duchowej przemocy w jej typowo katolickich formach, wszelkie teorie i plany naprawcze będą okazywać się zawodne” – piszesz w jednej ze swoich książek. Przemoc duchowa nie jest jednak jedyną, której poświęcasz uwagę w swojej pracy naukowej. Piszesz również o przemocy w aspektach intelektualnym, emocjonalnym, fizycznym, seksualnym, a nawet prokreacyjnym. Jak te rodzaje przemocy są ze sobą powiązane?

Doris Reisinger: Wszystkie te formy przemocy wzajemnie się ze sobą łączą. Powiedziałabym nawet, że w kontekście Kościoła katolickiego prawie niemożliwe wydaje się występowanie tylko jednej z nich. Na przykład prawie każdy akt przemocy seksualnej w Kościele jest nierozerwalnie związany z aktem przemocy duchowej. Sprawca przedstawia przecież krzywdę jako akt duchowy (wolę Boga), formę kary za grzechy lub nagrody na pobożność. Niemal wszystkie przypadki wykorzystania seksualnego są poprzedzone taką duchowo przemocową logiką. W tym kontekście można powiedzieć, że przemoc duchowa stanowi podwaliny dla każdego innego rodzaju przemocy w Kościele katolickim.

Istnieje pewien wspólny wzorzec dla wszystkich wymienionych przez ciebie form agresji: jedna z osób rości sobie prawo do zachowania się w stosunku do drugiego w sposób, którego ten drugi nie chce, którego by nie wybrał i którego nie ma możliwości odrzucić. W każdym rodzaju przemocy zawsze jedna ze stron zachowuje się tak, jakby miała prawo do ingerowania w bardzo intymną, osobistą sferę życia drugiej strony.

Przyglądając się Kościołowi katolickiemu, widzimy, że tego rodzaju podejście przybiera formę systemową. Duchowieństwu przysługuje specjalny zestaw praw i specjalna rola – możliwość ingerowania w życie innych jest więc w pewnym sensie usankcjonowana. Księża mają wręcz stworzone warunki, aby móc oddziaływać na nasze życie wewnętrzne w sposób, który można opisać wyłącznie jako przemocowy.

Mówisz o strukturze, która umożliwia jednej grupie osób stosowanie przemocy wobec drugiej. Funkcjonowanie w takiej strukturze oznacza posłuszeństwo i podporządkowanie. Czy ten system z założenia powstał jako przemocowy? Czy może stał się taki w miarę upływu czasu?

– To trudne pytanie – nie wiem, czy mam kompetencje, żeby na nie odpowiedzieć. Możemy jednak spróbować podejść do niego trochę inaczej. Zacznijmy od tego, w jaki sposób rozumieć można posłuszeństwo i Kościół jako system. Z pewnością istnieją takie formy posłuszeństwa – również w postaci ślubów zakonnych – które są zdrowe i pomocne w życiu duchowym.

Zachodzi też jednak niebezpieczeństwo postrzegania posłuszeństwa jako podążania za autorytetem przemawiającym głosem Boga. Takie rozumienie tego terminu powstaje w sytuacji, gdy ktoś wierzy, że sam nie może poznać woli Bożej. Potrzebuje więc drugiego, który bezbłędnie tę wolę odczytuje i powie, jak należy postępować. Tylko wówczas trzeba podporządkować się tym zaleceniom niezależnie od tego, jak głupie czy szkodliwe mogą się okazać.

Jeśli na tak rozumianym posłuszeństwie oprze się cały system – on sam w sobie stanie się przemocowy. To po prostu zły system.

Niestety, szczególnie w kontekście życia konsekrowanego Kościół katolicki korzysta z takiego schematu od wieków: nawet jeśli twoi przełożeni się mylą, musisz być posłuszny i liczyć na to, że Bóg wyciągnie z tego jakieś dobro. Jaka koncepcja Boga stoi za tego rodzaju podejściem? Uważam, że jest ono dla Niego obraźliwe. Bóg przecież w swojej wszechmocy może mówić do każdego z nas i nigdy nie zobowiązuje nas do zrobienia czegoś, czemu sprzeciwiają się intelekt i godność, które nam ofiarował.

Jeśli więc wewnątrz systemu jakaś grupa twierdzi, że wie lepiej niż ktokolwiek inny, czego chce Bóg, i wymaga od ludzi podążania za sobą, jest to system zły i przemocowy. A przecież w ten właśnie sposób nierzadko przedstawia siebie duchowieństwo, w tym biskupi, lub – w wersji łagodniejszej – taką mają rolę przypisaną przez prawo kanoniczne i konstytucje zakonne. Jest to przemocowe lub przynajmniej stwarza idealne warunki dla wystąpienia przemocy. Łatwo jest bowiem kogoś wykorzystać, kiedy jest się w pozycji pozwalającej decydować, co jest dobre dla innych. To podejście naprawdę krzywdzące. Trzeba je zmienić.

GDZIE NIE MA WOLNOŚCI, TAM NIE MOŻE BYĆ WIARY

Czy to jest powód, dla którego tak bardzo podkreślasz rolę duchowej autonomii?

– Duchowa autonomia ma kluczowe znaczenie, bo to właśnie ona jest naruszana w akcie przemocy duchowej. Prawo osoby do tego rodzaju autonomii jest głęboko zakorzenione w katolickiej Tradycji i Słowie Bożym, a nawet w samym prawie kanonicznym. Dla każdego z nas jasne jest, że akt wiary musi być dokonany w wolności. Jeśli przymuszę kogoś do chrztu wbrew jego woli, sakrament będzie nieważny, a człowiek nie stanie się wierzący.

Podobnie jest w przypadku każdego innego aktu wiary: dane działanie przestaje nim być w takiej mierze, w jakiej zaistnieje presja, manipulacja, zagrożenie dla wewnętrznej wolności. Gdzie nie ma wolności, tam nie może być wiary – dlatego właśnie tak ważna jest duchowa autonomia. Kościół wie o tym od wieków. Przewija się to w jego Tradycji. Z tego powodu w przypadku katolickiego ślubu kluczowa jest wolna wola obojga partnerów. Jeśli jej nie ma, małżeństwo jest nieważne.

Kościół ma tego świadomość, więc dziwi mnie, że w niektórych swoich działaniach wydaje się on zapominać o duchowej wolności swoich członków. Istnieją takie czynności, które Kościół na nas wymusza, i wszystkim wydaje się to normalne. Kiedy dzieci przystępują do pierwszej komunii, są zobowiązane do spowiedzi niezależnie od tego, czy tego chcą, czy nie. A przecież wiele z nich się wtedy boi. Czy możemy taką spowiedź uznać za prawdziwy, dobrowolny akt wiary? Dlaczego Kościół im to robi? W naszej Tradycji istnieje jeszcze wiele innych, na pozór nieszkodliwych, elementów przemocy duchowej. To mnie zastanawia.

Jedyną logiczną dla mnie definicją przemocy duchowej jest właśnie pogwałcenie czyjegoś prawa do duchowej autonomii. Oczywiście, takie autonomiczne działanie nie oznacza samowystarczalności. Nie jesteś sam dla siebie. Potrzebujesz innych. Wiesz jednak dokładnie, co pod względem duchowym robisz. Bierzesz pełną odpowiedzialność za własną duchowość i zachowujesz się dojrzale. Nie zależysz od kogoś innego, kto mówi ci, jak się modlić, co myśleć, kim jest Bóg. Masz własne zasoby duchowe i je stosujesz.

Jasne jest, że aby stać się duchowo autonomicznym, potrzeba indywidualnego trudu i zewnętrznego wsparcia. Pewnie dlatego tak wielu katolików nie ma duchowej autonomii w takim stopniu, w jakim mogliby ją mieć. To niestety oznacza, że mogą oni o wiele łatwiej stać się ofiarami przemocy. Im większą ktoś ma wiedzę i świadomość własnej autonomii, im dojrzalsza jest jego wiara i życie duchowe, tym lepiej chroniony jest przed ludźmi, którzy chcą w nie ingerować, wywrzeć na niego presję, odebrać tę autonomię.

Dokładnie tak samo działa to w przestrzeni intelektualnej. Im lepiej ktoś jest wykształcony, tym mniej podatny jest na wpływ ludzi, którzy mówią mu, co myśleć. Kiedy ktoś ma wiedzę, trudniej jest nim manipulować. Podobnie rzecz ma się z seksualnością. Osoba dojrzała pod względem seksualnym, świadoma, czego chce i czego nie chce, lepiej będzie umiała bronić się przed ludźmi stosującymi przemoc i próbującymi zmusić ją do robienia czegoś, czego zrobić nie chce, niż osoba, której życie naznaczone jest seksualnymi tabu i niedojrzałością.

Pierwszym papieżem, który publicznie zwrócił uwagę na wykorzystywanie seksualne zakonnic przez księży, był Franciszek, i to dopiero w 2019 r. Ale nawet on nie podjął, według mojej wiedzy, żadnych działań

Doris Reisinger

Udostępnij tekst

Nie inaczej wygląda to w przestrzeni duchowej. Tutaj jednak nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego sposobu myślenia. Wyrośliśmy w Kościele, który uczy nas, że wszyscy jesteśmy dziećmi i owcami. Potrzebujemy w związku z tym dorosłych i pasterzy, którzy się nami zaopiekują. A przecież sakrament chrztu daje nam udział w kapłańskiej i królewskiej godności Chrystusa! Dlaczego Kościół nie traktuje nas zatem jak królów i kapłanów? Dlaczego uczy nas o prymacie sumienia tylko teoretycznie?

Zastanawiam się, jak łączysz stwierdzenie o prymacie duchowej autonomii i wcześniejsze – o zdrowym posłuszeństwie. Czy da się podporządkować przełożonym, zachowując wewnętrzną wolność?

– Zdrowe posłuszeństwo zakłada przede wszystkim świadomość, że tylko ja odpowiadam za swoje wybory. W związku z tym nawet jeśli robię coś z polecenia innych, nie mogę scedować na nich odpowiedzialności za moje działania. To sprawia, że zawsze muszę wiedzieć, co robię – człowiek zdrowo posłuszny może rozliczyć się ze swojego postępowania, bo nie podejmuje się niczego bez zrozumienia. Wydaje mi się, że to jest najważniejsze.

Nie chodzi tu oczywiście o to, że człowiek zdrowo posłuszny zawsze robi tylko to, co chce. Życie tak nie wygląda. W wielu jego momentach wykonujemy polecenia – rodziców, przełożonych… Zazwyczaj jednak wiemy, co robimy, i możemy wziąć za to odpowiedzialność.

Jeśli chodzi o religijną formę posłuszeństwa, musi ona zakładać słuchanie Boga. Mogę robić to, czego chcą ode mnie inni, tylko w takim zakresie, w jakim jestem pewna, że jest to wola Boga. Gdy tylko poczuję, że dane polecenie nie jest czymś, czego Bóg mógłby ode mnie chcieć, że nie rozumiem go i wykonanie go byłoby nieodpowiedzialne, nie podejmuję się takiego działania.

Prawdopodobnie więc główną różnicą między zdrowym a niezdrowym posłuszeństwem jest uznanie, że to pierwsze ma swoje granice.

SYSTEM KOŚCIELNY I SYGNALIŚCI

Wyobrażam sobie, że takie wyznaczanie granic własnemu posłuszeństwu w środowiskach kościelnych może spotkać się z karą.

– Tak… To przydarzyło się tak wielu osobom w historii Kościoła! Pierwszą, która przychodzi mi do głowy, jest mój osobisty bohater, Tom Doyle1. To był konserwatywny ksiądz, mnich, prawnik kanoniczny wspinający się po szczeblach kariery, który już na samym początku kryzysu związanego z wykorzystaniem seksualnym zaryzykował wszystko i posłuchał głosu Boga. Tom zrozumiał, co się dzieje – że dzieci były krzywdzone, że Kościół był krzywdzony – i zrobił to, co w tamtym momencie było słuszne… A Kościół go za to ukarał. Przecież jego działania wynikały właśnie ze zdrowego posłuszeństwa własnemu sumieniu, prawu kanonicznemu i fundamentalnym normom obecnym w katolickim nauczaniu. Byłby to bardzo niezdrowy rodzaj uległości, gdyby Tom słuchał poleceń swoich przełożonych i tak jak oni zdecydował się milczeć.

Nazywasz go wręcz bohaterem pierwszej godziny. Oprócz niego często przywołujesz też siostrę Maurę O’Donohue2. Bezdyskusyjnie są to postaci, które pomogły wielu ofiarom przemocy. Z drugiej jednak strony, jeśli weźmiemy pod uwagę cały system, z którym się zmagali, można ulec wrażeniu, że oboje ponieśli porażkę.

– Cóż, powiedziałabym, że i tak, i nie. Im w pewnym sensie coś się udało – inaczej nie znalibyśmy ani ich imion, ani przesłania. Wydaje mi się, że ich działania miały ogromne znaczenie, które jednak będziemy mogli obiektywnie ocenić dopiero za kilkadziesiąt lat.

Jednocześnie jednak system sprawił, że sygnaliści przegrali. Nie jest to ich wina – oni zrobili wszystko, co mogli, żeby walczyć o zmianę, o ochronę bezbronnych, o rozliczalność przełożonych. W systemie Kościoła jednak tak trudno jest to osiągnąć! Pod względem zmiany utartych w katolicyzmie schematów rzeczywiście ponieśli porażkę – wiele spraw, o których mówili, pozostało nierozwiązanych aż do dzisiaj. Przecież w Kościele ciągle dochodzi do przemocy…

Myślę jednak, że w kontekście Toma Doyle’a można mówić o drobnych sukcesach. Istnieje już pewnego rodzaju zrozumienie, szczególnie w świecie zachodnim, którego nie było dekadę czy dwie temu… Natomiast jeśli chodzi o walkę s. Maury O’Donohue, z przykrością muszę stwierdzić, że świadomość przemocy wobec dorosłych kobiet i zakonnic nadal prawie w Kościele nie istnieje.

Czy trzeba więc uznać, że s. Maura O’Donohue odniosła mniejszy sukces niż Tom Doyle? Nie chciałabym o tym myśleć w taki sposób. To system kościelny sprawia, że tym, którzy próbują mówić o przemocy, którzy proponują reformy, jest niezwykle trudno. Zastanawiam się często, czy w takim układzie sił w ogóle istnieje szansa zmiany. Być może musimy radzić sobie z instytucją dysfunkcjonalną, która tak naprawdę w pewien sposób doczekała już swego końca? Bez odpowiednich reform ten system kościelny nie przetrwa.

KOBIETA JAKO KUSICIELKA

Mówiłaś, że istnieją w Kościele takie grupy ofiar, o których mówi się częściej i z większą otwartością niż o innych – taką grupą są już na przykład małoletni. Trudno jednak wciąż usłyszeć cokolwiek na temat bezbronnych dorosłych. Kiedy czytałam o raporcie siostry Maury O’Donohue, który wspomina o skrzywdzonych siostrach zakonnych z 23 krajów, z 5 kontynentów, to wszystko było dla mnie nowe – a jestem przecież i katoliczką, i ofiarą przemocy seksualnej.

– I to właśnie jest problem – dla mnie to też była nowość. Byłam przecież zakonnicą, zostałam wykorzystana seksualnie, a jednak była to dla mnie nowość! Dlaczego? Jak to się stało? Cóż, być może przyczyną był fakt, że ci, którzy byli u władzy i bardzo dobrze wiedzieli o wszystkim, co się dzieje – a myślę, że wiedzieli, jeszcze zanim komunikowała im to s. Maura – nigdy o tym nie mówili. Nigdy nie odnieśli się do problemu.

Pierwszym papieżem, który odważył się zwrócić na to uwagę publicznie, był Franciszek, i to dopiero w 2019 r. Wcześniej liderzy Kościoła nigdy głośno nie przyznali, że taki rodzaj przemocy w ogóle istnieje! Ale nawet Franciszek ani w 2019 r., ani później nie podjął, według mojej wiedzy, żadnych działań. Zupełnie żadnych. A przecież jest tak wiele rzeczy, które mógłby zrobić.

Myślę, że nawet on ma pewnego rodzaju mizoginiczny sposób patrzenia na kobiety. Nawet on ma tę bardzo seksistowską wizję, w której kobieta, będąc na wielu polach matką, ma być cicha, troskliwa i usłużna. Jej zadaniem nie jest przewodzić. A kiedy liderzy Kościoła od czasu do czasu zdecydują się wysłuchać jakiejś kobiety, to musi ona zachować sporą ostrożność i okazać wdzięczność. My naprawdę jesteśmy traktowane jak istoty gorszej kategorii. To jest tak znormalizowane w Kościele i w społeczeństwach ukształtowanych przez katolicyzm, że często zupełnie tego nie dostrzegamy. Jeśli natomiast pojawia się jakaś kobieta, która ma odwagę się temu sprzeciwić, postrzegamy ją jako despotyczną, męczącą.

Wydaje mi się, że jest to jedna z głębokich przyczyn, dla których nie rozmawiamy o przemocy wobec kobiet. Kolejnym powodem jest oczywiście kultura obwiniania ofiar bardzo spleciona z seksizmem.

Nie tylko patrzy się na nas z góry, nie tylko traktuje się nas gorzej – jesteśmy też na każdym kroku seksualizowane. Kiedy przyjrzymy się dokumentom Kościoła na temat kobiet (napisanym, nota bene, wyłącznie przez mężczyzn), zazwyczaj definiowane jesteśmy przez pryzmat ciała: jako ciche i usłużne matki lub dziewice. Na jakiego mężczyznę w Kościele patrzy się w taki sposób?

Kobiety, a nawet małe dziewczynki, traktowane są tak, jakby to one kusiły księdza. A przecież jasne jest, kto jest tu od kogo zależny! Ale nawet tam znajdujemy tę mizoginiczną, seksistowską logikę obwiniania ofiar

Doris Reisinger

Udostępnij tekst

Istnieją też inne kobiety: Ewa, kusicielki, niedziewice i niematki. Takie, które nie są ciche i posłuszne, co czyni je z gruntu złymi. Tak wiele razy widziałam działanie tego schematu w kontekście przemocy seksualnej – czy to w doświadczeniu osobistych rozmów ze skrzywdzonymi, czy podczas analizowania dokumentów…

Kobiety i dziewczynki, z których część miała 8 czy 9 lat, traktowane są tak, jakby to one kusiły księdza, jakby to one go atakowały. Kiedy patrzy się na to z dystansu, z perspektywy normalnie ukształtowanego umysłu ludzkiego, jest to niedorzeczne. Przecież jasne jest, kto w takim układzie jest u władzy, kto jest księdzem, kto jest odpowiedzialny, kto jest od kogo zależny – szczególnie w kontekście małoletnich! Ale nawet tam znajdujemy tę mizoginiczną, seksistowską logikę obwiniania ofiar. To jest wina tej dziewczynki… Skoro tego chciała, to dlaczego teraz narzeka?

Kiedy ja byłam krzywdzona, moja wspólnota właśnie tak na mnie patrzyła. Ksiądz puszczał do mnie oko, komentował publicznie mój wygląd, dotykał mnie – byłam jednak traktowana tak, jakby to była moja wina.

– Dokładnie tak. Przykro mi, że cię to spotkało, a z drugiej strony nie spodziewałabym się niczego innego – tak dzieje się w większości przypadków. I dlatego myślę – nie mogę tego jednak udowodnić – że nasze wyobrażenie, jakoby wśród małoletnich ofiar wykorzystania było więcej chłopców niż dziewczynek, może być błędne. Kobiecie – nawet małoletniej – jest bardzo trudno mówić otwarcie o krzywdzie i zostać uznaną przez Kościół za „prawdziwą” ofiarę. Przecież od małego zderza się ona z dość powszechną opinią hierarchów, według której to ofiary narażają na niebezpieczeństwo celibat kapłana. Zupełnie nie zachęca to do głośnego opowiadania o swoim doświadczeniu.

Kiedy jesteś siostrą zakonną, sprawa staje się jeszcze trudniejsza. Ceną, jaką zazwyczaj musisz zapłacić za możliwość jawnego opowiedzenia o przemocy, jest konieczność opuszczenia zgromadzenia. Dlaczego? Ponieważ kiedy otworzysz się przed przełożonymi czy współsiostrami, uciszą cię. Mogą to oczywiście zrobić w bardzo współczujący sposób – powiedzieć: „Po prostu nie możemy z tym nic zrobić. Modlimy się za ciebie. Jedź na rekolekcje. To minie. Musisz nosić to brzemię, a my poniesiemy je razem z tobą”.

Bywa jednak i tak, że siostry są oskarżane, atakowane, zastraszane. Przełożone każą im się zamknąć. Niezależnie od sposobu komunikacji nieuniknione jest, że ofiara usłyszy, iż ma milczeć. Jeśli nawet jej przełożone zdecydują się złożyć zawiadomienie, wspierać ją, ostatecznie milczenie nakaże im biskup. W związku z tym żadna ze spraw nie staje się publiczna tak długo, jak siostra pozostaje w zgromadzeniu.

Tyle że opuszczenie zakonu dla większości z nich jest po prostu niemożliwe. To nie tylko wyprowadzka – to rezygnacja z całego swojego życia i z całego systemu wsparcia. Nie masz pieniędzy. Nie masz do kogo pójść. Nie masz gdzie zamieszkać. Nie pracujesz, więc nie zapłacisz rachunków. Kiedy jesteś młoda lub przynajmniej pochodzisz z kraju zachodniego, w którym możesz polegać w jakiejś mierze na systemie wsparcia społecznego, jest łatwiej. Odejście staje się jednak tym trudniejsze, im dłużej pozostajesz w zgromadzeniu. Jeśli na dodatek pochodzisz z biednego kraju (jesteś na przykład siostrą z Afryki mieszkającą w Europie), rezygnacja z życia zakonnego jest prawie niemożliwa – jeśli to zrobisz, natychmiast stracisz wizę.

To trudne na tak wielu poziomach! Trudniejsze dla kobiet niż dla mężczyzn, dla sióstr zakonnych niż dla świeckich. One są o wiele bardziej bezbronne. Wiemy też przecież jednocześnie, że właśnie bycie bezbronnym wzmaga ryzyko stania się ofiarą przemocy. Musimy więc założyć, że siostry i inne dorosłe kobiety doświadczają wykorzystania w jeszcze większym zakresie niż dzieci – również dlatego, że w Kościele kobiet jest o wiele więcej.

Nawiasem mówiąc, w pewnym sensie chyba też na to powinniśmy mieć nadzieję: że księża są bardziej aktywni seksualnie z dorosłymi niż z dziećmi. Wydaje mi się, że jest to jeden z powodów, dla których się o tym nie mówi. Gdybyśmy policzyli wszystkie ofiary – nie tylko małoletnich – ich liczba byłaby naprawdę ogromna. Spodziewam się, że Kościół zdecydowanie nie chciałby spojrzeć tej prawdzie w oczy.

PRZEMOC PROKREACYJNA

W kontekście skrzywdzonych kobiet w grę wchodzi jeszcze jeden aspekt, o którym do tej pory nie wspomniałaś – ciąża. Piszesz na ten temat w swoim artykule o przemocy prokreacyjnej. Jak definiujesz ten rodzaj przemocy? Jaką przybiera ona formę w kontekście Kościoła?

– Kiedy pisałam ten artykuł3, sama byłam zaskoczona. Moją intencją było przyjrzenie się skrzywdzonym kobietom i temu, co wyróżnia je w kontekście przemocy seksualnej. Właściwie spodziewałam się znaleźć jakiś duchowy schemat, wzór, coś na kształt konceptu kusicielki. Zupełnie nie myślałam wtedy o ciąży… a przecież to tak logiczne! Nawet wśród małoletnich jest spora liczba ofiar, które narażone są nie tylko na zranienie emocjonalne i fizyczne, ale również na zajście w ciążę w wyniku aktu przemocy seksualnej. To tak oczywiste!

Kiedy przeglądałam dokumenty i czytałam zeznania ofiar, argumenty sprawców, stanowiska hierarchów, stało się dla mnie jasne, że istnieje taki rodzaj przemocy, który moglibyśmy określić mianem prokreacyjnej. Przyjmuje ona przynajmniej trzy formy.

Pierwszą z nich jest zaniedbanie. Nawet w przypadkach, w których ofiara ostatecznie nie zachodzi w ciążę, strach przed nią może być tak wielki, że powoduje krzywdę – ofiary rezygnują z nauki, uciekają z domu… Decydują się na kroki, które mają znaczący wpływ na ich życie – nie zrobiłyby tego, gdyby nie doświadczenie lęku. Sprawca nie tylko stosuje przemoc wobec kilkunastoletniego dziecka, ale też naraża je na zajście w ciążę, choć tak łatwo można by zapobiec chociaż temu!

Oburzające jest też, że duchowni często nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności. W artykule przywołuję historię 14-letniej bezdomnej dziewczynki, która została zgwałcona przez księdza i zaszła w ciążę. Przyszła więc na plebanię porozmawiać z innym kapłanem, znajomym sprawcy. Jego odpowiedź brzmiała: „Ach, ojciec Tony! Mnóstwo dziewczyn ma z nim dzieci. Ale dzisiaj go nie ma”. Rozumiesz? Odwal się, radź sobie sama. Nawet w sytuacji, w której nie bralibyśmy pod uwagę nauczania Kościoła, ta sytuacja jest niewyobrażalna. Ale prawdziwa.

Zaniedbanie samo w sobie jest poważne – jest to jednak dopiero pierwsza z form przemocy prokreacyjnej. Drugą jest przymus. W tym przypadku ofiara zachodzi w ciążę i nie ma prawa o tej ciąży zdecydować. Inni robią to za nią.

Kiedy prowadziłam swoje badania, byłam pod ogromnym wrażeniem wielu nastolatek, które chciały urodzić dziecko pomimo tego, że poczęło się ono w wyniku przemocy seksualnej ze strony duchownego. One nie chciały dokonywać aborcji – ksiądz jednak tę aborcję wymusił. To był dla mnie szok. Nie spodziewałam się tego.

Istnieją też inne wersje przymusu. Część z tych dziewczyn nie mogła decydować o okolicznościach porodu. Sama mam dwójkę dzieci. Trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś zmusza mnie do przeprowadzki do domu samotnej matki, gdzie jestem od pierwszych chwil nękana przez personel, gdzie muszę mieszkać przez cały okres ciąży, a potem rodzić w takich właśnie okolicznościach… Kolejna grupa dziewcząt została zmuszona do oddania dziecka do adopcji… Przykłady są przerażające.

Istnieje wreszcie trzeci rodzaj przemocy prokreacyjnej, który zakłada agresję. W tym przypadku duchowny nie działa w obronie własnej reputacji. Zmusza on ofiarę do aborcji wyłącznie po to, aby sprawić jej ból.

W swoim artykule opisujesz wstrząsającą historię Giny, nastolatki z rodziny wielodzietnej, która pracowała na plebanii. Przez przynajmniej trzy lata była ona wykorzystywana seksualnie przez księdza. W międzyczasie Gina poznała chłopaka, z którym po jakimś czasie zdecydowała się współżyć. Niedługo później zaszła w ciążę. Ponieważ ksiądz, który ją gwałcił, twierdził, że poddał się wazektomii, nastolatka uznała, że ojcem dziecka jest jej partner. Kiedy Gina powiedziała o ciąży swojemu oprawcy, ten, cytując zeznania, „wpadł w szał”. Mówił, że Gina „za żadne skarby nie urodzi”. Najpierw kazał jej wypić coś, co miało spowodować poronienie. Kiedy dziewczyna w wyniku działania mieszanki ziół zasnęła, on rozebrał ją, a następnie, „włożył całą swoją rękę” w jej narządy rozrodcze i „tak długo ściskał macicę, aż Gina zemdlała”. Nastolatka obudziła się w kałuży krwi, pobiegła do domu i niedługo później poroniła.

– Szokująca jest dla mnie liczba takich i podobnych przypadków. Z drugiej strony – patrząc na rzeczywistość naukowo – widzę, jak wiele warstw przemocy się tu ze sobą splata…

Z przemocą seksualną i prokreacyjną nierozerwalnie wiąże się pogwałcenie autonomii duchowej. Dziewczynki i kobiety w naszym Kościele nie mają nic do powiedzenia odnośnie do swojego ciała, ciąży, macierzyństwa, noszenia i dawania życia. To mężczyźni o tym mówią – często w bardzo pięknych słowach. Mówią w taki sposób, że w to wierzymy, że wolimy oddać nasze własne życie, niż zaryzykować utratę tego nienarodzonego. Idziemy za tym, bo tak nam powiedziano – i w zasadzie istnieją przecież dobre powody, aby przyjąć taki punkt widzenia. Chodzi mi jednak o to, że my nie możemy się w tym temacie wypowiedzieć.

Owszem, takie jest nauczanie Kościoła. Warto dodać, że to nauczanie jest piękne – aż do momentu, w którym zderzasz się z rzeczywistością ciąży i porodu. Ona niestety często okazuje się o wiele trudniejsza i bardziej skomplikowana. Życie wygląda inaczej, niż uczy nas Kościół – szczególnie jeśli przyjrzymy się tym przypadkom przemocy prokreacyjnej, w których księża katoliccy zabijają własne nienarodzone dzieci.

U ofiar tego rodzaju wykorzystania powoduje to ogromny zamęt. To, czego doświadczyły, stoi w tak olbrzymiej sprzeczności z tym, czego je nauczono, że często nie potrafią nawet o tym opowiedzieć. Wiele z nich ma poczucie winy, mimo że nie była to ich decyzja. Zderzają się jednak z wyrzutami sumienia, bo – i dla mnie to jest wynikiem przemocy duchowej w Kościele – nauczono je, że w kontekście prokreacji i aborcji winę ponosi kobieta. Gdyby postępowały właściwie, to nic złego by się nie wydarzyło. Bycie kobietą i bycie winną jest wplecione w nauczanie Kościoła do tego stopnia, że nawet ofiary, które zdają sobie sprawę, że nie ponoszą odpowiedzialności za zło, które się wydarzyło, nie potrafią pozbyć się nękającego je poczucia winy.

ZŁOŚĆ JAKO MOTYWACJA

Kiedy słucham podawanych przez Ciebie przykładów, sama będąc ofiarą, czuję, jak reaguje moje ciało. Mam łzy w oczach. Boli mnie brzuch. Mam napięte mięśnie. Objawy z ciała i powiązane z nimi emocje sprawiają, że trudno mi jest spojrzeć na te zagadnienia z szerszej perspektywy. Organizm podpowiada, żebym zatrzymała się na własnych ranach, na własnym bólu. Ty jednak zdecydowałaś się podejść do tematu w ujęciu poznawczym, intelektualnym. Skąd czerpiesz do tego siłę?

– We mnie układa się to odwrotnie. Trudno mi jest patrzeć na moje własne rany, radzić sobie z tym, jak zostałam skrzywdzona. Nie byłabym w stanie zrobić tego publicznie – to zbyt osobiste, zbyt trudne. Czuję też jednak, że w pewnym sensie miałam szczęście. Nie mam wielu ran, które wracają do mnie na co dzień. Nie muszę mierzyć się z nimi zbyt często.

Z drugiej strony, jestem bardzo kognitywną osobą. Ta cecha pozwoliła mi wyjść z doświadczenia przemocy, nazwać ją, zrobić doktorat, rozpocząć inne życie… Kiedy patrzę na system Kościoła, czuję, że jest tam mnóstwo rzeczy, które wymagają gruntownej analizy. Ludzie wewnątrz systemu się tego boją – tak jak zaznaczyłyśmy na początku, tego rodzaju zdrowe podejście może wiązać się z karą. Z kolei osoby spoza Kościoła są zbyt daleko, żeby zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje. Wiemy przecież, że Kościół w swojej retoryce jest naprawdę sprytny.

Trzeba więc funkcjonować jakby w obu światach – i wewnątrz systemu, i poza nim – żeby zrozumieć tego rodzaju układ. Analizowanie go przychodzi mi zatem bardzo naturalnie. Nie boję się nazywać rzeczy po imieniu, bo obecnie nie zależę od Kościoła. Hierarchowie nie mogą mi nic zrobić. Co więcej, czuję nawet, że w pewnym stopniu zajmowanie się tym tematem jest dla mnie, jako naukowczyni, interesujące. Ciekawi mnie taki rodzaj systemu, jego logika, sposób funkcjonowania, język…

Na jeszcze innym poziomie czuję, że mam swego rodzaju moralny obowiązek zajmować się tym tematem z perspektywy naukowej. Nie mogę znieść nonsensu, którym próbują nas karmić niektórzy z przedstawicieli Kościoła. Czuję, że ktoś musi mówić o tym, co tak naprawdę się dzieje. Tak właśnie stało się w przypadku artykułu o przemocy prokreacyjnej – nie mogłam go nie napisać. To naprawdę ważna kwestia, wręcz kluczowa. Mam nadzieję, że będzie o tym mówić coraz więcej osób. Chciałabym, żeby przyszedł w moim życiu moment, w którym będę mogła poświęcać tej sprawie mniej energii i zająć się innymi tematami.

Wydaje mi się, że obie zderzamy się też ze złością. Na pewnym etapie życia odkryłam, że złoszczę się nie tylko na sprawcę, ale na cały system. Tu jednak pojawia się kłopot – jak wyrazić swoją złość wobec systemu? Komu i co konkretnie powiedzieć? Gdybym chciała z tej złości kopnąć system, to jak właściwie miałabym to zrobić? Nie mam jak przeżyć tej emocji. Jednocześnie jednak jest w niej mnóstwo energii, którą w jakiś sposób potrzebuję spożytkować. Między innymi dlatego zaczęłam pisać i stąd wzięła się moja książka Nie umarłam. Od krzywdy do wolności, wydana w maju 2023 r. przez Wydawnictwo „Więź”. Widzę to też w Twojej historii: mówisz, że nie zgadzasz się na ten nonsens, który słyszysz z ust kościelnych autorytetów, i dlatego analizujesz, piszesz, angażujesz się intelektualnie. To jest pewnego rodzaju konstruktywny sposób na wykorzystanie siły, którą daje nam złość. Potrzeba jednak jeszcze celu. Jaki masz cel? Co chcesz osiągnąć?

Kiedy osoba skrzywdzona przemocą seksualną zaczyna się złościć, dzieje się coś wspaniałego – to pozwala jej w końcu uznać, że to, co jej zrobiono, było złe.

– Dziękuję za to, co mówisz o złości, bo jest to związane z tym, co chcę osiągnąć. Kiedy osoba skrzywdzona przemocą seksualną zaczyna się złościć, dzieje się coś wspaniałego – to pozwala jej w końcu uznać, że to, co jej zrobiono, było złe. Na początku doświadczenia wykorzystania zazwyczaj sprawcy udaje się przekonać ofiarę, że wydarza się coś nieuniknionego, dobrego, pożądanego. A to jest kłamstwo! Kiedy ktoś zdaje sobie sprawę, że był to akt przemocy, i zaczyna czuć złość, uznaje, że było to niewłaściwe.

To właśnie chciałabym osiągnąć – uświadomić jak najwięcej osób, co tak naprawdę dzieje się w Kościele i że tak wiele dzieje się rzeczy niewłaściwych. Jeśli zdamy sobie z tego sprawę, złość może poprowadzić nas ku zmianie. Idealnie by było, gdyby była to zmiana systemu – skoro jednak jest ona niemożliwa, niech zmieni się chociaż nastawienie. Jeśli nie zmieni się system, niech ludzie zmienią swoje myślenie, swoje postawy. A wtedy system będzie musiał jakoś na to zareagować.

Bardzo chciałabym zobaczyć system, który próbuje sobie z tym radzić.

– Ja straciłam już chyba nadzieję na to, że przedstawiciele Kościoła odrobią tę lekcję. Oni funkcjonują w układzie, który uniemożliwia uczenie się. W taki czy inny sposób ten układ w końcu się rozpadnie. Mam nadzieję, że wtedy pojawi się coś nowego – coś, co stworzą osoby uważające się za katolików i ci, którzy przez wiele lat czerpali z katolickiej tradycji i wiary. Mam nadzieję, że kiedy system ostatecznie runie, nie zderzymy się z paniką, chaosem i pustką – że wyłoni się coś nowego, co będziemy mogli razem zbudować. Nie mam pojęcia, co to może być. Chciałabym jednak, żeby to ostatecznie nadeszło.

USŁYSZEĆ GŁOS BOGA?

W oczekiwaniu na tę nowość zaangażowałaś się w inicjatywy społeczne takie jak #NunsToo i #AdultsToo, zwracające uwagę na problem wykorzystywania seksualnego zakonnic i bezbronnych osób dorosłych we wspólnotach Kościoła. Jaki był rezultat tych inicjatyw? Co udało się przez nie osiągnąć?

– Trudno jest mi określić ich wymierne rezultaty. Na razie tworzymy sieci kontaktów z innymi skrzywdzonymi i naukowcami, którzy zainteresowali się tym tematem. Te sieci wciąż się rozrastają, w wyniku czego powstają książki i artykuły naukowe, organizowane są spotkania i dyskusje.

Na poziomie Niemieckiej Konferencji Episkopatu powstał punkt kontaktowy dla kobiet będących ofiarami przemocy, w którym pracuję. Zjawisko przemocy wobec dorosłych kobiet zostało więc w pewnym sensie uznane na poziomie strukturalnym. Nawiasem mówiąc, nie jestem pewna, czy każdy biskup katolicki w Niemczech w ogóle wie, że ten punkt kontaktowy istnieje… Nie zmienia to jednak faktu, że ofiary mają się w końcu do czego odnieść – mogą w ten sposób bronić się przed ludźmi, którzy umniejszają ich cierpienie ze względu na fakt, że doznały przemocy, kiedy były już dorosłe.

Oprócz punktu konsultacyjnego powstała również sieć badawcza. Jest ona stworzona wokół Ute Leimgruber, profesorki teologii w Ratyzbonie, bardzo oddanej badaniom na temat przemocy wobec kobiet, dorosłych, sióstr zakonnych. Aktualnie trwa tam kilka projektów badawczych. W ramach tej sieci kontaktów powiązani jesteśmy też z osobami z innych krajów, takich jak Węgry czy Australia.

Sama też jesteś teolożką. Właśnie w tej perspektywie chciałabym zapytać, czy według Ciebie da się jeszcze w Kościele usłyszeć głos Boga.

– To trudne pytanie. Odpowiedź na nie w dużej mierze zależy od przyjętej przez nas definicji Kościoła. Myślę, że – oczywiście trochę to przerysowując – jeśli mielibyśmy uznać, że Bóg przemawia tylko i wyłącznie do papieża i że wszystkie słowa wypowiadane przez następcę Piotra są Bożym głosem, byłoby to niedorzeczne. Ktoś, kto w to wierzy, prawdopodobnie nie usłyszy głosu Boga. Nie twierdzę oczywiście, że tego głosu zupełnie nie ma w nauczaniu Kościoła… jednak chyba nie tam jest jego źródło.

Jeśli natomiast uznamy, że Kościół składa się z ludzi, którzy w swoim własnym sumieniu, przez dar chrztu i swoją drogę wiary, mają pewien wgląd w Bożą wolę, w Boże życie, wtedy z całą pewnością uda nam się usłyszeć Boży głos. Żeby tego doświadczyć, trzeba słuchać ludzi, którzy mają uformowane sumienia, którzy żyją dobrą, zdrową duchowością, nieukształtowaną przez lęk przed autorytetami czy ślepe posłuszeństwo.

W swoim raporcie z 1994 r. siostra Maura O’Donohue wyraziła nadzieję na to, że głos ofiar spotka się z odważną, proroczą reakcją osób odpowiedzialnych w Kościele. Obie wiemy, że odpowiedź ta nadal nie nadeszła. Być może jednak wcale nie należałoby jej oczekiwać od hierarchów, ale właśnie ze strony ludzi, o których teraz wspominasz? Może sam fakt istnienia i powiększania się grupy osób duchowo wolnych, niegodzących się na dotychczasową retorykę, ma wymiar proroczy?

– Na to musimy mieć nadzieję, ponieważ odpowiedzialni za Kościół wciąż pokazują, że nie mają zdolności ani chęci udzielić takiej odpowiedzi. Niestety to oni sprawują władzę – my nie możemy podejmować decyzji dotyczących chociażby zmiany prawa kanonicznego. Mam jednak nadzieję na to, że coraz więcej osób zdecyduje się na odrzucenie podejścia hierarchów, szczególnie w temacie przemocy. Ufam, że zaczną one formować swoje własne sumienia i duchowość w zdrowy sposób – tak aby mogły decydować o swoim postępowaniu, kierując się właśnie tym bogactwem.

Wesprzyj Więź

Doris Reisinger – ur. 1983. Niemiecka filozofka, teolożka i publicystka. Po maturze wstąpiła do wspólnoty życia konsekrowanego Duchowa Rodzina Dzieło (Familia Spiritualis „Opus”). Doznała tam przemocy duchowej, intelektualnej i seksualnej. Opuściła zgromadzenie w 2011 r. Od tego czasu zajmuje się działalnością publicystyczną i naukową. Pracuje na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Johanna Wolfganga Goethego we Frankfurcie. Autorka wielu publikacji, m.in. wydanej także po polsku książki Przemoc duchowa w Kościele katolickim.


1 Thomas Doyle – były dominikanin, prawnik kanoniczny i nauczyciel akademicki. Jako jeden z pierwszych zwrócił uwagę na problem przemocy seksualnej w Kościele katolickim w Stanach Zjednoczonych.
2 Maura O’Donohue – siostra zakonna, lekarka, działaczka społeczna. W 1994 r. sporządziła i przekazała przedstawicielom Watykanu raport na temat wykorzystania seksualnego zakonnic przez duchownych.
3 Zob. D. Reisinger, Reproductive Abuse in the Context of Clergy Sexual Abuse in the Catholic Church, „Religions” 2022, Vol. 13, Issue 3.

Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź” lato 2023 jako część bloku „Bezbronni dorośli w Kościele”.
Pozostałe teksty:
Zbigniew Nosowski, Zrozumieć bezbronnych
Mniej bezbronni kanonicznie. Rozmowa z ks. Janem Dohnalikiem

Zranieni w Kościele

Podziel się

5
2
Wiadomość

Jednakowoż z faktu, że „Duchowieństwu przysługuje specjalny zestaw praw i specjalna rola”, nie wynika chyba automatycznie przemoc seksualna? Jeśli by znieść te prawa i tę rolę, to i tak w ludzkich zbiorowościach formalnych i nieformalnych, także ożywionych wiarą, będą pojawiać się seksualni predatorzy i nadużywać zaufania.

Dziękuję bardzo za wykupienie prenumeraty. Twierdzę jednak, że i przed jej wykupieniem poprzedni zarzut był na wyrost. No chyba że uznamy, iż Pańskie pytanie nie zawierało tezy. 🙂

Nie zawierało tezy, tylko niepokój, bo kapłaństwo hierarchiczne jako instytucja w Kościele katolickim jest ostatnio mocno atakowane (np Węcławski: System kościelny) i wiązane z nadużyciami (jakoby z istoty). Cieszę się, że dialog obu Pań w tej delikatnej kwestii jest rozważny, szczególnie w kontekście zranienia, którego doznały.