Obecność matki na rozstaju życia i śmierci łączy się u Miłosza czy Iwaszkiewicza z nadzieją. Matka to nauczycielka życia – już raz nauczyła syna, jak stawiać kroki, czemu nie mogłaby tego zrobić jeszcze raz?
Mojej Mamie
Uchodziła za osobę radosną, ciepłą, ciekawą ludzi i świata, bezpośrednią. Przeżyła wojenną zawieruchę, by niespodziewanie umrzeć na tyfus w listopadzie 1945 roku w Drewnicy na Żuławach. „Wydaje mi się, że to wszystko było tylko snem” – powie Weronika Miłosz w gorączce, syn zacytuje później jej słowa w wierszu.
W jednym z młodzieńczych listów do Iwaszkiewicza nad wyraz poważny Czesław zarzuci matce frywolność i „prostotę graniczącą niemal z prostactwem”, ale prawda jest taka, że matka stanowi dla niego centrum świata. Przyszły noblista zrozumie to dopiero, gdy jej zabraknie. Będzie wyrzucał sobie, że nie wezwał w porę lekarza, że zbagatelizował stan matki.
W kalifornijskim domu poety na półce obok biurka staną dwie fotografie, obie przedstawiające Weronikę w młodości. Ich rozmowy przeniosą się w krainę poezji. Syn poprosi już w 1949 roku: „Pomóż mi stworzyć miłość wiecznie żywą / Z mojej wytrwałej ze światem niezgody” („Grób matki”). Prawie pół wieku później, w późnej starości, raz jeszcze zwróci się do matki. Wyzna: „Ty jedna, mądra i sprawiedliwa, umiałabyś mnie uspokoić, tłumacząc, że zrobiłem tyle, ile mogłem” („W Szetejniach”).
„Ona mi pierwsza pokazała księżyc”
Miłosz wpisał się w niemały zastęp XX-wiecznych polskich poetów, nawiązujących w utworach do relacji z matką. Konstanty Ildefons Gałczyński pożegna swoją słynnymi wersami:
Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.
Byłem wtedy mały jak muszelka,
a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.
(„Spotkanie z matką”)
Może to właśnie jest siła i moc Mam na całym świecie: wiedzą o swoich dzieciach to, co najtrudniej wyrazić, przecież znają je na wylot. Czasem nie potrzeba wielu słów
Zbigniew Herbert wspomni o matce, która czyta wiersz syna „i siwą głową mu zaprzecza”: „nieunoszony żalu / z jakich pije on studni / po jakich drogach chodzi / syn niepodobny do marzeń”. A mimo to w jej liście „litery stoją osobno / jak kochające serca” („Mama”). Z kolei Józef Czechowicz, najmłodszy z czworga rodzeństwa, zanotuje:
matko twe siwe oczy płaczą nade mną może wiatr
jestem tu choć daleko na innem wybrzeżu
twój ostatni kwiat
tak mało wiesz o synu chodząca wśród gromnic
tyle że spajam głazy rymów
tyle że nie mogę zapomnieć
płomienia dymu
(„O matce”)
Julian Tuwim ma trudniej. Jego matkę w brutalny sposób zamordowali hitlerowcy, zapłacze po niej w powojennym wierszu: „Zastrzelił ją faszysta, / Kiedy myślała o mnie, / Zastrzelił ją faszysta, / Kiedy tęskniła do mnie” („Matka”). Syn pochowa matkę, wraz z nią jednak pogrzebie „trupa swojego imienia”, cząstkę siebie.
Pewnie jeszcze większym dramatem jest sytuacja odwrotna: gdy to matka musi bezradnie patrzeć na cierpienie swojego dziecka, wyrywać sobie włosy z głowy, rzucać w kierunku wszechświata: zabierz mnie zamiast niego. I słyszeć lodowatą odpowiedź będącą milczeniem. Dziecko, jak w utworze Leopolda Staffa, „poszło między cienie”; ta, która chciała je chronić niczym kura pisklę, „sama siedzi o zmierzchu, / Kołysze nogą wspomnienie” („Matka”).
Nie tylko poeci (polscy) pisali o matkach. I niestety nie zawsze były to słowa pochlebne. Weźmy jeden z najwspanialszych kawałków Pink Floydów zamieszczony na płycie „The Wall”. W „Mother” Roger Waters portretuje kobietę, której nadopiekuńczość staje się dla syna utrapieniem, traumatyzuje go. Tytułowa matka zapewnia: „Dziecino, nie płacz / Mama sprawi, że wszystkie twoje koszmary się spełnią / Przerzuci na ciebie swoje lęki i obawy / Utrzyma cię pod swoim skrzydłem / Nie pozwoli ci się wznieść”. Wybuduje mur między synem a światem. Mur zbyt wysoki, by można go było zburzyć.
„Mother” nie ma charakteru autobiograficznego. Waters zapewnia, że jego relacje z prawdziwą matką, socjalistką i działaczką społeczną, były więcej niż dobre. Stracił ojca, gdy miał kilka miesięcy, chroniła go przed okrutnym światem matka. Na szczęście.
„Z nas wszystkich ty jedna powinnaś była umieć latać”
Śmierć matki jawi się jako ostateczna granica dorosłości, bolesny element zwykle wpisany w rachunki z tym, co nazywamy życiem. A co w sytuacji, gdy zabraknie jej nagle? Kiedy przedwcześnie zabierze ją choroba, nieszczęśliwy wypadek lub mrok? Amos Oz stracił matkę, Fanię Klausner, mając 12 lat. Kobieta popełniła samobójstwo. Cierpiała na depresję, w młodziutkim państwie izraelskim niedostrzeganą, lekceważoną, na pewno niediagnozowaną. W „Opowieści o miłości i mroku” pisarz wspomina, że długo nie słyszał jej pośmiertnego „bezgłośnego wołania”.
Zacytujmy dłuższy fragment, napisany pół wieku po śmierci Fani: „Byłem na nią zły, że odeszła bez pożegnania, uścisku czy bodaj słowa wyjaśnienia: przecież nawet obcych, listonosza czy domokrążcy sprzedającego pasmanterię, który trafił do naszych drzwi, mama nie potrafiła odprawić bez uśmiechu, przeprosin albo paru miłych słów, czy choćby nie proponując szklanki wody. Przez wszystkie lata mojego dzieciństwa nie zostawiła mnie samego w sklepie, na cudzym podwórzu ani w parku. Jak mogła? […] Obowiązywała u nas żelazna zasada: kto wychodzi, ten zawsze mówi, dokąd się wybiera, na jak długo i kiedy wróci, albo przynajmniej zostawia kartkę w stałym miejscu, pod wazonem. Dotyczyło to każdego z nas. Czy wstaje się ot, tak i wychodzi, po prostacku, w środku zdania? […] Nienawidziłem jej” [tłum. Leszek Kwiatkowski].
Następnie nienawiść zamienia się w pogardę wobec samego siebie. „Gdybym tylko był lepszym, bardziej oddanym synem i nie rozrzucał rzeczy po podłodze, nie męczył jej i nie nudził, odrabiał lekcję o właściwej porze, co wieczór chętnie wynosił śmieci, tak aby nie musieli mnie upominać, nie uprzykrzał im życia, nie hałasował, nie zapominał wyłączyć światła, nie wracał w podartej koszuli, nie kręcił się po kuchni w ubłoconych butach… […] Skoro mama zostawiła mnie w ten sposób, nie oglądając się za siebie, to pewny znak, że nigdy mnie nie kochała” – tak Oz rekonstruuje myślenie siebie dwunastoletniego.
Połowiczne ukojenie, jeśli jakiekolwiek, przychodzi, gdy syn po latach dostrzeże rozpacz matki, odrębną od syna, rozpacz poprzedzającą jego rozpacz…
Z podobnymi odczuciami musiała się mierzyć Julia Hartwig. Kiedy wybucha rewolucja, jej matka Maria, Rosjanka, ucieka z mężem Polakiem z Moskwy. Trafiają na polską prowincję. Maria nie może się odnaleźć w obcym kraju, usycha z tęsknoty za domem rodzinnym. Uchodząca za „osobę wzorcową” odbiera sobie życie, skacząc z okna. Po dekadach córka przetworzy tragedię w lirykę:
Kiedy znaleźliśmy ją na dziedzińcu tamtego ranka,
wyglądała jakby po prostu idąc potknęła się i upadła.
O, mamo, jak to się stać mogło?
Z nas wszystkich ty jedna powinnaś była umieć latać.
(„Przywoływanie”)
A w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” zauważy: „Współczucie rośnie razem z człowiekiem i żeby zbliżyć się do zrozumienia takiej tragedii, potrzeba dojrzałości. Trzeba samemu wiele przeżyć, żeby wiedzieć, że oddalenie od bliskiego człowieka jest tak wielkim cierpieniem, że można go nie móc przetrzymać”.
Jest w tych reakcjach na śmierć łamiącą naturalną kolej rzeczy jakiś druzgocący protest, jakaś głęboka niezgoda, ale i współczucie, i empatia, i niełatwa mądrość. Tak jakby potem to dzieci swoją tęsknotą i wysiłkiem woli ocalały gwałtownie zaburzoną relację.
Weźmy jeszcze jeden przykład, na powrót muzyczny. John Lennon stracił matkę w wieku 17 lat. Nigdy nie byli ze sobą blisko, wychowywała go ciotka. Po latach eks-Beatles wyśpiewa, że nie potrafi wyrazić tak wielkiego bólu związanego ze stratą („My mummy’s dead”). W „Mother” z kolei wyrzuci matce: „Miałaś mnie, ale ja nigdy nie miałem ciebie / Chciałem cię, ale ty mnie nie chciałaś”. Lecz zamiast deklarowanego „Żegnaj”, na koniec niemal zawyje niczym zranione zwierzę: „Mamo, nie odchodź!”. Wielka bywa miłość dziecka do rodzica, większa niż wszystko, co racjonalne…
„Chciałem dla niej wypłakać łąkę”
Wracam do Miłosza. Kiedy pochował matkę, miał trzydzieści cztery lata, niewiele więcej niż ja obecnie. Weronika dożyła raptem 57 lat, kilka lat mniej ma dziś moja Mama. Stanowczo za wcześnie na rozłąkę… Dzwonię do niej, mówię, o czym piszę tekst. Z uśmiechem wspomina, że w dzieciństwie moim i moich braci była z nami niemal non stop. – Jak to, a Tata, dziadkowie, ciocie? – dopytuję. – Nie dawali ci wychodnego? – Wtedy nikt o czymś takim nie słyszał… – stwierdza. – Ale to był ciekawy czas, prawda?
Myślę, że więcej niż ciekawy, pierwsze lata życia wspominam jako swoisty raj, sielankę. Czas zabawy, beztroski, atrakcji. A w tym wszystkim Mama, która pociesza, tłumaczy, troszczy się, spaja nasz świat. Bardzo dobrze rozumiem Tadeusza Różewicza, który w tomie „Matka odchodzi” zapisał: „Nie pamiętam czy w moim dzieciństwie był taki oficjalny urzędowy dzień… W moim dzieciństwie każdy dzień roku był dniem matki. I południe i wieczór i noc” [pisownia oryginalna]. A jego brat, Stanisław, puentował: „To, co w naszym domu było najdroższe i najpiękniejsze, to Mama”.
Stefania Różewicz umiera podczas upalnego lata roku 1957. Tadeusz opisze to w wierszu:
ja bezbożny
chciałem dla niej wypłakać łąkę
kiedy konając
odpychała zdyszana
puste i straszne zaświaty
Matka będzie tą, która wezwie poetę, gdy „nagle otworzy się okno”. Zawoła: „już czas wracać”. Syn stworzy o niej książkę ponad czterdzieści lat po jej śmierci. Tytuł tomu szybko okazuje się ironiczny: matka tak naprawdę nigdy nie odchodzi, nie może odejść. Jej oczy już zawsze będą patrzyły na syna, widziały jego radości i klęski, sukcesy i rozczarowania, marzenia i złudzenia, jego beznadziejne zmagania z czasem, pamięcią, poezją.
Może to właśnie jest siła i moc Mam na całym świecie: wiedzą o swoich dzieciach to, co najtrudniej wyrazić, przecież znają je na wylot. Czasem nie potrzeba wielu słów. Matka Tadeusza na wyznanie: „Mamo, jestem poetą”, odpowiada prostym: „wiem, Synku, zawsze to wiedziałam”.
„To się nazywa istnienie”
Nieprzypadkowo też matki zjawiają się najczęściej w późnej twórczości swoich córek bądź synów, na mecie ich życia. Wówczas czas linearny przestaje mieć znaczenie, przeszłość miesza się z teraźniejszością, przyszłość znika niczym statek za horyzontem. Cykl życia się zamyka. Ale to, co nadchodzi, łączy się z niewiadomą, staje się ścieżką w kierunku tajemnicy, we mgle niepewności i niewiedzy.
Obecność matki akurat w tym punkcie, na rozstaju życia i śmierci, na metafizycznych bezdrożach, łączy się chyba z dwojaką nadzieją. Po pierwsze zakłada się, że miłość matczyna jest bezwarunkowa, że matka zawsze wyciągnie rękę w kierunku dziecka, nawet jeśli ono pogrąży się w otchłani. Po drugie matka to nauczycielka życia – już raz nauczyła nas, jak stawiać kroki i mówić, czemu nie mogłaby powtórzyć tego jeszcze raz, w innej rzeczywistości? Kto, jak nie ona? Skoro obok jest mama, nie może być źle. Dziecko – samo już niemłode, zmęczone życiem – wyzna w kierunku tej, która witała je na świecie: „Idę do ciebie. W twoją zieleń” (Gałczyński).
To zresztą uniwersalna tęsknota. Ostatnia zaśpiewana przez Freddiego Mercury’ego pieśń nosi tytuł „Mother love”. Umierający na AIDS frontman nie dokończył nagrania, ostatnią zwrotkę wykonał Brian May, gitarzysta Queen, współautor piosenki. O czym opowiada utwór? O zmęczeniu samotną wędrówką i o pragnieniu powrotu do domu. „Mamo, proszę, przyjmij mnie znów do siebie” – nuci Mercury. Pomóż mi wyśpiewać do końca pieśń mojego życia. Zaśpiewaj ją za mnie. Przypomnij mi swoją łagodną twarz. Ratuj.
Ciekawe są również odpowiedzi, jakich mogą udzielić matki wzywane przez dzieci. W „Daremne” Anna Kamieńska przedstawia taką sytuację liryczną: od dzieciństwa dźwiga ze sobą „cały ten bagaż”, czyli „przedmioty trwalsze nad życie”. Aż „przyjdzie znikąd donikąd” jej matka i powie: „Złóż to wszystko, córuchno. / To nie ma sensu”.
Czy zawsze ton musi być tak markotny? W 1989 roku Różewicz napisze jeden ze swoich najbardziej przejmujących utworów. W krótkim wierszu zaczynającym się od słów „Czas na mnie” poeta raz jeszcze radzi się matki. Pyta ją, „co ze sobą zabrać / na tamten brzeg”, i słyszy w odpowiedzi krótkie: „nic”. Dialog między tymi dwojgiem będzie miał w sobie coś zarówno z rezygnacji, jak i zgody – na niespełnienie, a jeszcze bardziej na przemijanie wszystkiego, co istnieje:
więc to już
wszystko
mamo
tak synku
to już wszystko
a więc to tylko tyle
tylko tyle
więc to jest całe życie
tak całe życie
Z większą nadzieją wypowie się matka Jarosława Iwaszkiewicza w późnym wierszu syna:
Mamo, czy ja oślepłem?
„Nie, synu. Tylko noc ciemna”.
Dlaczegóż jest taka straszna?
„Nic, synu. To już niedługo”.
Jeszcze i zimno do tego.
„Potem już nic nie poczujesz”.
Ale się jednak boję.
„Bóg dobry – mówi Epikur”.
O, jakiś promień przede mną.
„To się nazywa istnienie”.
Matka staje się Charonem, który przeprowadza syna na drugą stronę. Przed laty uczyła go dobroci, ufności i wiary. Teraz czeka na progu, który trudno człowiekowi przekroczyć – w końcu jest inny niż to, co dotychczas poznał. Może własną wiarą przełamała zwątpienie i strach swojego dziecka? Może TAM faktycznie jest lepiej?
Ze wszystkich „późnych” utworów najbardziej porusza mnie cytowany już wiersz Miłosza „W Szetejniach” z 1994 roku. Zwłaszcza jego otwarcie: „Ty byłaś mój początek i znów jestem z Tobą, tutaj gdzie nauczyłem się czterech stron świata”. Wers-wyznanie warte wielu innych wierszy, przewyższające je! Oczy matki ponownie z miłością i zrozumieniem spoglądają na syna. „Zamyka się furtka Czarnego Ogrodu, pokój, pokój, co skończone, to skończone”. Nieważne, ku czemu zmierzają. Ważne, że znowu są razem.
Blok kulturalny letniego numeru kwartalnika „Więź” poświęcimy Czesławowi Miłoszowi w 20. rocznicę jego śmierci.
Przeczytaj też: Nie sławić nicości. Starych poetów protest przeciwko śmierci