rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Pan Cogito myśli o nadziei. Nadzieja matką filozofów (6)

Zbigniew Herbert (przed 1983 r.). Fot. Wikimedia commons / na licencji CC

Nadzieja to nie mrzonka, ucieczka słabych, „matka głupich”. Przeciwnie, jeśli nadzieja jest czyjąś matką, to nie głupców, a tych, którzy zakochali się w mądrości – filozofów.

Publikujemy szóstą i ostatnią część wielkopostnego cyklu „Nadzieja matką filozofów”, w którym Karol Grabias i Wojciech Zalewski przyglądają się nadziei przez pryzmat myśli wielkich filozofów.

Zbigniew Herbert w swojej bogatej twórczości poświęconej figurze Pana Cogito opublikował wiele utworów poetyckich, lecz żaden z nich nie został poświęcony nadziei. Przynajmniej nie wprost, bo przecież znajdujemy tam tematy takie jak piekło, cierpienie, śmierć przyjaciela, odkupienie… Stąd wydaje mi się, że jednym z uprawnionych kluczy interpretacyjnych odnoszących się do Herbertowego pana Cogito może być właśnie nadzieja. Dodajmy – nadzieja w swojej „filozoficznej godności”. 

Oczywiście, nie miejsce tutaj na szczegółowe wykazanie wszystkich odnoszących się do niej niuansów, stąd – z konieczności – przywołam tylko trzy wyimki, wokół których toczyć się będą niniejsze rozważania. Jeden dotyczy cierpienia, drugi zaświatów, trzeci – w ich kontekście – przestrogi dotyczącej zła. 

Religia zawiodła…

Wszystkie próby oddalenia
tak zwanego kielicha goryczy –
przez refleksję
opętańczą akcję na rzecz bezdomnych kotów
głęboki oddech
religię –
zawiodły

należy zgodzić się
pochylić łagodnie głowę
nie załamywać rąk

„Pan Cogito rozmyśla o cierpieniu” 

Zacznijmy od fragmentu rozmyślań o cierpieniu i – dając podmiotowi utworu kredyt zaufania – uznajmy za Herbertem, że religia zawiodła. Zatrzymajmy tu naszą uwagę. Przed wypowiedzeniem tych słów bierzemy głęboki oddech. Tak robimy zawsze, gdy chcemy powiedzieć coś trudnego – coś, co może zostać niezrozumiane. A jednak czujemy, że cokolwiek miałoby się zadziać, musimy to powiedzieć. Dlaczego? Bo mamy najgłębsze przekonanie, że tym, co leży nam na sercu, jest nic innego jak prawda. A przynajmniej jakaś jej część.

Czy trzeba uznać, że jest „tylko” to życie, a obietnice religii są niczym innym jak kłamstwem? Przeciwnie! Ten świat to „aż” za wiele. To – dosłownie – mieszkanie Nieskończoności

Wojciech Zalewski

Udostępnij tekst

Zatem raz jeszcze powtórzmy słowa Herberta: religia zawiodła. Zawiodły jej instytucje, ludzie za nimi stojący. Zawiedli na wielu polach, mniejsza w tym miejscu o szczegóły. Z punktu widzenia filozoficznych poszukiwań nad nadzieją należy zauważyć, że w zawodzie sprawionym przez religię można dopatrzeć się swoiście pozytywnego ładunku. Jakiego? Skoro religia zawodzi, to znak, że zawiera ona w sobie więcej, niż jest w stanie pomieścić. Jest jak naczynie, które próbuje pomieścić w sobie ocean… 

A przecież to, co skończone, nie może wyczerpać nieograniczonego. Wiedział o tym racjonalista Kartezjusz, gdy medytował nad ideą Nieskończoności. Zgodnie z jego przekonaniem skończony umysł nie jest w stanie unieść zewsząd przekraczającej go Nieskończoności. 

Skąd jednak umysł ma jej pojęcie? No właśnie, skąd? Odpowiedź brzmi: sam fakt posiadania pojęcia NIESKOŃCZONOŚĆI, jako pojęcia niemożliwego, stanowi już dla Kartezjusza DOWÓD, że coś jest na rzeczy… Nieskończoność zawiera w sobie skończoność, spowija ją ze wszystkich stron, jest realna. Bardziej nawet niż to, co można dotknąć, zważyć, zmierzyć. 

Wróćmy do religii, która w wymiarze społecznym próbuje dokonać tego, czego na planie indywidualnym podejmuje się Kartezjański umysł: uchwycić, co nas przekracza, być „skończonym miejscem Nieskończoności”. Skończoność w obliczu Nieskończoności znaczy zawsze: cierpienie. A to z kolei konkretyzuje się w takich doświadczeniach jak niepokój, napięcie, niezgoda. 

Cierpimy, gdy jako indywidua nie radzimy sobie z tak zwanymi kwestiami doniosłymi egzystencjalnie: stratą bliskiej osoby, dylematami odnoszącymi się do rozporządzania własnym życiem etc. Cierpimy jeszcze bardziej, gdy nikt nie potrafi zaradzić naszego zagubieniu i oto dokonujemy rozpoznania, że jesteśmy sami. 

Znikąd szukać pocieszenia, bo ci, którzy „z urzędu” powinni stanowić dla nas oparcie w nadziei i poszukiwaniach Nieskończonego, zawodzą. Okazują się tacy sami jak wszyscy, a może nawet, w pewnym przekroju, „gorsi”. Gorsi przez swoją hipokryzję – wprost proporcjonalną do fałszywego poczucia dotyczącego własnej „lepszości”. Cokolwiek owe „lepszość” i „gorszość” miałyby tutaj dokładnie znaczyć. 

Jednocześnie w owej nocy ciemnej nie opuszcza nas głębokie przekonanie, pragnienie, że ostatnie słowo nie należy do absurdu, cynizmu, głupoty – zła. I tutaj wkracza nadzieja. Nadzieja, że wszystko zostanie jeszcze wyjaśnione, a to, co negatywne, na zawsze przeminie i wreszcie, po tylu zawodach, upadkach, przegranych, zdarzy się to, co zdarzyć się (już dawno) powinno…

Nie ma zaświatów

ten świat
to właściwie tamten świat
ot takie figle teorii względności
to co tu
jest tam
to co tamten świat
tutaj

„Zaświaty Pana Cogito”

Wszyscy żyjemy „tu i teraz”, w materialnym, fizycznym, poddanym presji czasu i przestrzeni świecie „pod słońcem”. To niepodważalna prawda, której moc sprawia, że – w sytuacji kryzysu (religii) – z coraz większą nieufnością spoglądamy w stronę tych, którzy chcą zwracać naszą uwagę na sprawy innych światów. Światów, których inność deprecjonuje ten świat.

I słusznie, ponieważ – jak na to zwraca uwagę Herbert – innych światów nie ma. Nie może ich być, skoro nasze tutejsze życie nie ma okazać się farsą. Czy trzeba zatem uznać, że jest „tylko” to życie, a obietnice religii są niczym innym jak kłamstwem? Przeciwnie! TEN ŚWIAT to „aż” za wiele. To – dosłownie – mieszkanie Nieskończoności. 

Wspiera nas w tym przekonaniu geniusz intuicji chrześcijańskiej. Ta – twierdzę za m.in. Karlem Barthem i Dietrichem Boenhefferem – nie ma charakteru religijnego, czyli „instytucjonalno-obyczajowego”, z dodanym do niej komponentem urzędowo-wykonawczym. Jeśli nawet, to w dalece wtórnym sensie.

Istotą jest co innego. Mianowicie, propozycja wcielonego charakteru Chrystusowej egzystencji: człowieczeństwo, ziemskość, „humanistyczność” (łac. humus – ziemia, gleba), cielesność kogoś, kto przedstawia się jako wszechobecna, duchowa, boska tożsamość. Człowieczeństwo, które przekracza wszelkie ograniczenia. 

Tylko ktoś, kto widzi Chrystusa w tym jego istotowo wcielonym przekroju, może poważnie mówić, że ten i tamten świat są jednym i tym samym. Dlatego ten, kto myśli, to znaczy m.in. wątpi, szuka, zapytuje, błądzi, może także mówić, że znajduje. Tylko ktoś taki może być uznany/uznana za Pana/Panią Cogito. 

I oto odsłania się rzecz niesłychana. Może się okazać, że nadzieja to nie mrzonka, ucieczka słabych, „matka głupich”. Przeciwnie, jeśli nadzieja jest czyjąś matką, to nie głupców, a tych, którzy zakochali się w mądrości – filozofów (gr. Philo-sophos –„kochający mądrość”).

Co to dokładniej, w przybliżeniu oznacza? Że ten i tamten świat są jednym i tym samym? Po pierwsze, że wszystko, co identyfikujemy jako istotne, intensywne, ma znaczenie i wcale nie jest tak, iż wygasa ono wraz z następstwem chwil. Odwrotnie, by odwołać się do słów Chrystusa: „cokolwiek zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie, będzie rozwiązane”.

Z tego wynika, że „korelacja światów” jest tak silna, iż zahacza o ich tożsamość. Po drugie to, co rozpoznajemy jako wtórne, nieistotne, przypadłe, ma swój koniec i należy do przemijania. Podłość, niezrozumienie, ból, nienawiść, obojętność. One wszystkie mają – niestety – swoje miejsce w świecie, ale tylko do pewnego momentu, co bynajmniej nie oznacza, że należy je lekceważyć. 

Przestroga

Dlatego przywołane powyżej we fragmencie „zaświaty Pana Cogito” zawierają także przestrogę. Brzmi ona:

więc nie wszystko
idzie dobrze

czy Pan Cogito
nie tłumaczył
cierpliwie
że nie należało
podpisywać traktatu
ze złoczyńcą

Nadzieja nie jest przeto naiwnością. Jej „wszystko będzie dobrze” nie jest wprost proporcjonalne do „wszystko jedno”. Znów Chrystus: „Nie wyjdziesz stamtąd, póki nie zwrócisz ostatniego grosza”. To nie są słowa skreślenia, potępienia. Jest wręcz przeciwnie, stanowią znak nadziei o tyle, o ile zatrzymamy nasz wzrok na owym „wyjdziesz”. Wyjdziesz, jakkolwiek będzie to niełatwe, bo „łatwiej wielbłądowi przecisnąć się przez ucho igielne…”.

Stąd uzasadniona będzie niezgoda z powszechnie przyjętym, rzekomo pozytywnie wybrzmiewającym stwierdzeniem głoszącym, że nadzieja umiera ostatnia. Ona nigdy nie umiera, tak jak umrzeć nie może ten, kto ją w sobie nosi. Nawet jeśli nosi ją w sobie w sposób ukryty.

Wesprzyj Więź

Zresztą tak naprawdę nadzieja zawsze woła o dopełnienie nie wprost. Bo przecież tylko w ten sposób możemy rozpoznawać tożsamość tego i tamtego świata. Aby to dostrzec, potrzeba szczególnego zmysłu, na imię mu poczucie względności. Coś względem czegoś, bliżej lub dalej. Ale zawsze we wzajemnym odniesieniu.

Przeczytaj pozostałe części cyklu „Nadzieja matką filozofów”:

(1) Karol Grabias, Nietzsche i puszka Pandory
(2) Wojciech Zalewski, Marcel: śmierci nie ma
(3) Karol Grabias, Tischner i obietnica domu
(4) Wojciech Zalewski, Weil: może być, musi być, jest
(5) Karol Grabias, Delsol i ukryta rana

Podziel się

6
2
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.