rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Nietzsche i puszka Pandory. Nadzieja matką filozofów (1)

Fryderyk Nietzsche. Fot. Creative Commons

Choć nadzieja miała być fałszywym skarbem przywiązującym człowieka do ziemskich mąk, okazuje się prawdziwym skarbem i sprzymierzeńcem w niedoli.

Matka głupich, kiepska wieczerza, złudna i płonna – nadzieja dorobiła się nienajlepszej reputacji w naszych przysłowiach i potocznym języku. Można by wręcz pomyśleć, że jest z nią coś głęboko nie tak, że stanowi ona rodzaj defektu w naszej naturze, który raz za razem podszeptuje nam, by w życiu obstawiać złe zakłady. Czy na pewno?

W wielkopostnym cyklu „Nadzieja matką filozofów” co sobotę postaramy się, wraz z Wojciechem Zalewskim, prześwietlić fenomen nadziei, przyglądając się jej przez pryzmat myśli wielkich filozofów. Bez systematycznych ambicji, roszczeń do wyczerpania tematu czy zbyt technicznego języka. Co tydzień podawać będziemy niewielką pigułkę z filozoficznej nadziei.

Czas zaczynać. Na początek – paradoksalnie – Fryderyk Nietzsche, praojciec wszystkich, którzy w nadziei widzą ludzką zgubę. Spróbujmy udzielić mu odpowiedzi.

Nadzieja najgorszym złem?

„Pandora przyniosła naczynie złego i otworzyła je. Był to dar bogów dla ludzi, z zewnątrz piękny, kuszący dar i noszący nazwę «naczynia szczęścia». I oto wyleciały wszystkie zła, żywe skrzydlate istoty: odtąd krążą wkoło nas i czynią ludziom szkody dniem i nocą.

Przyjęcie pod swój dach nadziei to przecież nie to samo, co zapomnienie o złu. To ugoszczenie naszej troski o własne ocalenie, bez złudzeń, że los oszczędzi nam prób i ran

Karol Grabias

Udostępnij tekst

Jedno tylko jeszcze zło nie wymknęło się z naczynia: wtedy Pandora za wolą Zeusa zatrzasnęła pokrywę naczynia, i tak oto zostało ono wewnątrz. A odtąd człowiek przechowuje stale naczynie szczęścia przy sobie, myśląc, że posiada w nim bóg wie jaki skarb; jest ono na jego usługi, sięga po nie, ilekroć przychodzi mu na to ochota; nie wie, iż naczynie, które przyniosła Pandora, było naczyniem zła, a zło, które zostało w naczyniu, uważa za największe szczęście – jest nim nadzieja.

Zeus bowiem chciał, żeby człowiek, choćby jak najbardziej przez inne zła dręczony, nie wyrzekł się jednak życia, lecz jak dawniej i wciąż od nowa męczyć się pozwalał. Oto dlaczego daje człowiekowi nadzieję: w istocie jest ona najgorszym złem, ponieważ przedłuża mękę ludzi”.

W tych aforystycznych słowach pochodzących z książki „Ludzkie, arcyludzkie” Nietzsche wskrzesza starożytny mit o pierwszej kobiecie, którą Hefajstos stworzył na prośbę nieprzychylnego ludziom Zeusa.

Nadzieja jako opium?

Pragnąc zemsty na niepokornym tytanie Prometeuszu, gromowładny bóg ofiarowuje niewiaście skrzynię skrywającą wszystkie nieszczęścia. Mimo rad przezornego stwórcy ludzi, brat Prometeusza – Epimeteusz – poślubia Pandorę i za jej namową sprowadza na ziemię zło oraz cierpienie.

Nadzieja wyróżnia się spośród zgub, jakimi mściwy Zeus chciał hojnie obdarzyć ludzkość. Po pierwsze, nie jest ona bezpośrednią przyczyną ludzkiej krzywdy, jak choćby inne uwolnione przez Pandorę demony: choroby, nienawiść czy wojny. A jednak „jest ona najgorszym złem, ponieważ przedłuża mękę ludzi”. A to dlatego, że z perspektywy Olimpu ich los jest godny pożałowania, nasze życie okazuje się zaledwie cieniem istnienia ucztujących bogów – nadzieja to zatem opium wiążące nas z losem, który z trzeźwego punktu widzenia nie jest godny przeżycia.

Wartość negatywna nadziei nie wynika w tym ujęciu z jej wewnętrznej istoty – czyli zdolności znoszenia prób, na jakie wystawia nas ziemskie, skończone życie – a z tego, jak wartość ludzkiego losu oceniana jest przez nieprzychylnych nam bogów. To pierwszy ważny trop, który może podsunąć nam inną niż Nietzschego interpretację mitu Pandory.

Po drugie, nadzieja przybiera postać dobra pozornego: „człowiek przechowuje stale naczynie szczęścia przy sobie, myśląc, że posiada w nim bóg wie jaki skarb; jest ono na jego usługi”. Mimo że Epimeteusz był świadkiem wyzwolenia potęgi zła, mimo że posiada jeszcze pra-wspomnienie ziemi sprzed „godziny zero”, to nadzieja jawi się mu jako skarb i sprzymierzeniec w niedoli. Dlaczego ma zatem być dobrem pozornym? Przez naszą niewiedzę o sądzie bogów nad naszym życiem, do którego tak nieroztropnie się przywiązujemy.

Po trzecie, nadzieja – inaczej niż pozostałe zguby – jest czymś oswojonym, udomowionym, w przeciwieństwie do zjaw, które „krążą wkoło nas i czynią ludziom szkody dniem i nocą”. Jeśli wierzyć Nietzschemu, posag podstępnie wręczony Pandorze stał się bliski domownikom, w przeciwieństwie do gróźb panoszących się za progiem domu: jak dzikie zwierzę, które – przez przebywanie w pobliżu ludzkich ognisk – stopniowo upodobniło się do swojego nowego pana.

Trudno dziś odróżnić ten zatrzaśnięty w szkatule podarunek od innych części naszego domostwa, a może i nas samych. Jak pisał Gabriel Marcel: „Nadzieja, być może, stanowi ten sam materiał, z którego uczyniona jest nasza dusza”.

Już nie bezsilny

Misterna konstrukcja oskarżenia, jakie Nietzsche kieruje przeciwko nadziei, utrzymuje się na wąskim fundamencie: jego postrzeganiu sposobu, w jaki bogowie patrzą na ludzi – z góry, w pogardzie, jak na istoty wybrakowane, których życie nie jest godne przeżycia. Jeśli jesteśmy w stanie przekroczyć ten punkt widzenia, to nadzieja odsłoni przed nami nowe oblicze.

Wyobraźmy sobie taką scenę: Epimeteusz, niedługo po wypuszczeniu zła na łono świata, spotyka swojego brata Prometeusza. Ten opisuje mu podstęp, na jaki zdobył się Zeus i tłumaczy, że – zgodnie z intencją Olimpu – sprowadził na ludzkość zgubę. W krótkiej chwili głupiec zyskuje wgląd w swoje położenie: został oszukany przez nieprzychylne mu istoty. Czy to znaczy, że był skazany na rozpacz? Głęboko w to wątpię.

Epimeteusz, tak samo jak Syzyf, o którym pisał Albert Camus w „Micie Syzyfa”, może odzyskać swój los. Życie, które zgodnie z wolą bogów miało być wygnaniem, nie jest ostateczną klęską – jeśli tylko nasz bohater odrzuci osąd nad jego wartością, jaki pada z ust Zeusa. Czy nasze przywiązanie do życia, spontaniczne wychodzenie mu na przeciw, przyjmowanie go pomimo wszystko, musimy nazwać porażką? Czy zdolność przechodzenia próby za próbą, troska o własne ocalenie w jakimś najgłębszym sensie, jest dowodem pęknięcia, defektu w naszej naturze? Nikt – ani los, ani greccy bogowie, ani tym bardziej Bóg Biblii – nie skazuje nas na przystanie na tę wizję.

To gest fundamentalny: stojący przed swoim domostwem Epimeteusz przygląda się żonie, czyli Pandorze, obdarzonej przez stwórców urodą, rzemiosłem i sprytem. Z daleka widzi swojego brata, któremu udało się uchronić przed nieprzychylnością bogów, a w sercu ma pamięć o skarbie, jaki bezpiecznie spoczywa w jego siedzibie: nadziei.

Mityczna historia Epimeteusza jest w jakimś sensie opowieścią o nas wszystkich: nie opuszcza nas przecież pokusa wiary, że ludzki los – a zatem również wszystko, co nas do niego przytwierdza – jest kłamstwem, złudą, fałszywą obietnicą. Kapłanów olimpijskiej religii, cyników drwiących z ludzkiej krzątaniny, nigdy nie brakuje wokół nas. Epimeteusz odpowiada im sprzed wieków: życie to jednak nie kłamstwo – a przynajmniej nie całe.

Mówiąc tak, starożytny bohater odkrywa swój los na nowo: będzie musiał zmagać się z krążącymi wokół ludzkich siedzib zmorami, ale nie będzie tego robił sam i nie jest już bezsilny. Gdy tylko chce, może uchylić wieko naczynia. Jego życie nabiera głębi: ziemia przeklęta staje się ziemią odzyskaną. Fałszywy skarb, który miał przywiązać go do ziemskich mąk, okazuje się najdroższym sprzymierzeńcem. Trzeba wyobrazić sobie Epimeteusza szczęśliwym.

Myślenie z wnętrza nadziei

„W tej mierze, w jakiej mam nadzieję, wyzwalam się od wewnętrznego determinizmu, dość podobnego do skurczu, który w obliczu próby może uczynić ze mnie jedną z tych zdegradowanych postaci ludzkiej osobowości, jakie rodzi rozpacz” – pisał Gabriel Marcel w eseju „Zarys fenomenologii i metafizyki nadziei”. Możliwe, że nawet Zeus, stwarzając nadzieję, nie był w stanie przejrzeć do dna, co ofiarowuje ludziom – ci przecież wykazali się większym od niego sprytem i przenikliwością już niejednokrotnie. Możliwe, że skazując ich na męki, nieświadomie darował im wolność.

Wesprzyj Więź

Pomyślmy o Epimeteuszu jako o ojcu-założycielu naszego myślenia o nadziei – myślenia, które nie zapomina o olimpijskiej drwinie z ludzkiego losu i umie stawić mu czoła. Przyjęcie pod swój dach nadziei to przecież nie to samo, co zapomnienie o złu, „jakie krąży wkoło nas i czyni ludziom szkody dniem i nocą”. To ugoszczenie naszej troski o własne ocalenie, bez złudzeń, że los oszczędzi nam prób i ran. To odpowiedź, jaką możemy dać Nietzschemu.

Co jeszcze skrywa się na dnie naczynia, które zdecydowaliśmy się przyjąć? Nadzieja przecież nie wyczerpuje się całkowicie w naszej zdolności do znoszenia prób, na jakie wystawia nas życie. O tym będziemy jeszcze tu pisać.

Przeczytaj też: Nadzieja bez optymizmu?

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.