Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Brakujące domy należały do umarłych

Odpust w Kalwarii Zebrzydowskiej 15 sierpnia 1939 roku. Fot. Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji / NAC

W mój sen wchodziło to, o czym śniłaby babcia. Ale nie śniła. Bo nie spała. Nie spała, bo nie chciała tych snów. Dawała mi je na chwilę na przechowanie.

Fragment powieści „Koniec”, opowiadającej „o tragedii wojny, która nie kończy się wraz z podpisaniem traktatów pokojowych, ale zostaje w jej ofiarach i przenosi się na kolejne pokolenia”. Wydawnictwo ArtRage, Warszawa 2024

Rozpadałam się tak, jak rozpadał się nasz dom na Końcu dziesięć, jeszcze przed moim narodzeniem. Ze ścian odlatywał tynk, płot próchniał, drzwi domykały się dopiero po mocnym trzaśnięciu, schody skrzypiały. Być może dałby się naprawić, ale nikt się do tego nie garnął. Mama i babcia nazywały dom poniemieckim, chociaż Niemcy opuścili Nową Sól czterdzieści lat wcześniej. Wyjeżdżając, zabrali wszystko z wyjątkiem porcelany; musieli wiedzieć, że w trakcie podróży delikatne rzeczy rozpadają się na kawałki. Budynek nie był remontowany, najpierw ze strachu, że Niemcy wrócą, a potem z przyzwyczajenia; pęknięcia na ścianach stały się niezauważalne, podobnie jak niesłyszalnie trzaskały drzwi.

Ostatni dom. Bez możliwości wyboru, za to z pocałowaniem ręki. Miał być schronieniem. Nie kryjówką. Prababka myślała, że wraca do malw w Chrobrowiczach na Wołyniu, gdzie co trzy, cztery lata w lutym lub marcu rodziła dziecko. Lubiła, gdy wszystko się powtarza, uchyla szczelinę tajemnicy istnienia. Nikt poza nią nie chciał wracać do pierdolonej Polski. To tylko na chwilę, wmawiała córkom. Jedna trzaskała drzwiami, druga milczała. Ta druga to moja babka. Wszystko przez babcię.

Przeprowadź się do mnie, chociaż na chwilę, mówiła babcia do matki, co tam będziesz sama siedzieć. Ja się nie wliczałam – półżywy inwentarz. Sprzedać dom na Końcu, powtarzała, najlepiej sprzedać. Lato zbliżało się do moich siódmych urodzin, wiatr pachniał konwaliami i końskim łajnem, cieszyłam się, że idę do szkoły. Nie mogłam doczekać się podręczników, sądziłam, że pojawią się w nich nowi umarli. Mama przeniosła moje papiery z jednej szkoły do drugiej, a potem jeszcze rzeczy w kilku starych walizkach. Z Końca dziesięć na Przyszłości osiem. Zostawiła podręcznik umarłych, poniemiecką porcelanę, krzesła, popiersia rzekomych przodków ojca i tapczan. Nie zabieramy staroci, obwieściła.

Koniec
Marta Hermanowicz, „Koniec”, ArtRage, Warszawa 2024

Rzuciłam się na podłogę i waliłam w nią głową. Futrzane czapki wsadziła do walizki, widziałam przez palce. Zasnęłam, obudziłam się odłożona gdzie indziej. Wieczorem mama próbowała skontaktować się z ojcem, dzwoniła do sklepów z antykami, mieszkania jego matki, znajomych. Nikt nic nie widział, o ile odebrał. Może to wszystko przez ojca, nie przez babcię. Może chciałam zniknąć jak on. Zostawiał po sobie uskok u drzwi, pachnący jak więdnące kwiaty, omijałyśmy go z mamą bez słowa. To, o czym w naszym domu się nie mówiło, przestawało istnieć. Chciałam, by o mnie też milczano.

Był koniec lata osiemdziesiątego dziewiątego. Pomieścił nas zwykły samochód, stary i rzężący jak kierujący nim facet. Na osiedle Przyszłości, powiedziała mama. Koniec zniknął za zakrętem, teraz czekał na nas początek. Taksówkarz jechał przez centrum po kocich łbach, poniemieckich. Na murach wciąż widniały plakaty mężczyzn w za dużych garniturach, trwających w uścisku dłoni z mężczyznami z sumiastym wąsem. Skręciliśmy za ceglanym kościołem z wieżą, którą łatwo pomylić z fabrycznym kominem, mama powiedziała, że właśnie tu mnie ochrzczono, a ja poczułam dumę, że zdarzyło się to w tak ogromnym budynku. Wjechaliśmy w Wojska Polskiego, potem w Świętej Barbary, minęliśmy targowisko, prawie legalne, nazywali je nowosolskim Manhattanem.

Nowa Sól, miasto robotnicze, już za czasów Niemców była niekochana i jak na niekochaną przystało, zatruwała życie każdemu, kto wylądował w pobliżu. W tej swojej niecce gromadziła dym i zanieczyszczenia z okolicznych, wyżej usytuowanych miasteczek. Niemcom przysługiwały co roku dwa wyjazdy do sanatorium. Po wojnie przesiedlonym Polakom nie należało się nic, z wyjątkiem opuszczonych domów i pracy w fabryce. Ciężkie, poniemieckie powietrze wdzierało się wieczorami przez okna, szczypało w oczy, wędrowało po schodach, by przedostać się na strych i opaść kolejną warstwą kurzu na nierozpakowane walizki. Taksówkarz chwilę kluczył w wąskich uliczkach osiedla, mówił, że bloki numerował pijany, nie ma trójki, piątki, szóstki, jedenastki, trzynastki. A ja wiedziałam. Brakujące domy należały do umarłych.

Bloki miały barwę ludzkiego mięsa, barwę człowieka świeżo obdartego ze skóry, mama przekonywała mnie, że to kolor różowy. Zatrzymywałyśmy się na każdym półpiętrze, by zrobić pół przerwy na złapanie oddechu; nie chciała mojej pomocy, taszczyła walizki sama i wyrzucała z siebie przekleństwa, żeby łatwiej było się wznosić. Sąsiedzi szczekali psami, kłócili się, oglądali telewizję, otwierali drzwi, by sprawdzić, kto idzie. Na drugim piętrze pachniało zatargiem i wódką, na trzecim umytą podłogą, wilgotną sierścią. A na naszym ciastem drożdżowym i pastą do podłogi.

Babcia krzyknęła, że otwarte. Wcale nie było. Musiałyśmy poczekać, aż doszura do drzwi i przekręci klucz. Przecisnęłyśmy się do przedpokoju, mama, wzdychając, zrzucała z siebie pakunki. Babcia zniknęła za zakrętem, z kuchni dobywały się uderzenia pokrywek, garnki grały marsza. Marsz, marsz, Dąbrowski.

Nie będziemy spać razem, trzeba zostawić miejsce dla taty, kiedyś przyjedzie za późno z kolejnymi gratami, wyjedzie zbyt wcześnie, ludzie chcą wieszać nowych przodków na ścianach, jest ruch w interesie. Mebel Malwina został przesunięty do pokoju określanego w zależności od pory dnia i okoliczności dużym, dziennym, telewizyjnym, babci. Nie chcę, krzyczałam, wszystko przez babcię. A ona milczała, nie lubiła mówić, na wszelki wypadek zatkała się drożdżówką z serem i patrzyła, jak walę pięściami w linoleum. Wiedziałam, że teraz moja rodzina z podręcznika mnie nie znajdzie; za tydzień, miesiąc przyjadą autokarem na Koniec dziesięć, zaczną dzwonić niemym dzwonkiem w bramie, nawet pies im nie odpowie; mama oddała go sąsiadom, żeby nie zdechł z głodu. Zostałam sama. Wszystko przez babcię.

Już niedługo szkoła, powiedziały. Będziesz w pierwszej be. Babcia zna nauczycielkę, czasem przychodzi do sąsiadki z naszego piętra, pani Stasi. Bardzo cicho rozmawiają o życiu, nic nie słychać przez ścianę. Takim to dobrze. Albo ma się dzieci, albo czas wolny. Babcia od września miała zajmować się noworodkami w szpitalu, chciała dorobić do emerytury, znikać na całe dnie, mniej mnie widywać, mniej bywać w mieszkaniu. Mama zaczęła opowiadać, że znajdzie mi jakieś zajęcie po szkole, a ja nie byłam pewna, czy cieszyć się, czy wpaść w rozpacz.

Dostałam miejsce w szafie na zabawki, na półce robiłyby bałagan, duży pokój to przecież część reprezentacyjna, do której zaprasza się gości albo hydraulika. Telewizor świszczał, pokrywał śnieżną wysypką Sigmę i Pi. Oglądaj, ucz się, ucz, koteczku, instruowała babcia. Ucz się, ucz, nauka to potęgi klucz. A mi robiło się duszno, głowa pęczniała jak grube kostiumy przybyszów z Matplanety, obijała się o szyby.

To dziecko zaraz zemdleje, wyjdź, Malwinko, na balkon. Pierwszy raz znalazłam się tak wysoko. Wdychałam ciężkie poniemieckie powietrze. Od lotu w dół dzieliła mnie tylko barierka pomalowana na zielono. Cały świat u moich stóp chwiał się, zbliżał, oddalał, był Matplanetą, odejmował i dzielił. Rozpadł się na pięćdziesiąt dwie części. Po drugiej stronie w oknie na czwartym piętrze bloku numer dwanaście stała kobieta i dziecko, młodsze ode mnie, pchało się na parapet. A świat jak burta statku, przechylał się w dół i w górę. Zwymiotuję. Utonę albo spadnę.

Bezsenność. Tylko na jej odwiedziny pozwalała babka. Spałam od dwudziestej trzeciej do północy, mówiła z dumą, zasnęłam o piątej, wstałam o szóstej. Do snu szykowała się wedle planu, rozbierała po „Dzienniku”, zawsze pod oknem przy zapalonym świetle. Brała mnie z zaskoczenia, nie zdążyłam odwrócić wzroku od wyskakujących z fartucha fałdów i sutków, zwisów i zgrubień. Nakładała spraną koszulę nocną, wzdychając, i wychodziła do łazienki, by zostawić zęby. Stara bezwstydnica. Wszystko przez babcię. A potem zasypiała, świszcząc jak zepsuty telewizor. Na godzinę, dwie w porywach.

Spała niespokojnie jak w pociągu, między stacjami otwierała oczy, sprawdzając, czy nikt nie zwinął jej kołdry. Powietrze, zatrzaśnięte w ciele, unosiło się i opadało, ulatywało, a potem wracało, by przepełnić czarę. A ona znowu je wypychała. Najpierw budziło się ciało, przewracało się z boku na bok, mlaskało bezzębną szczęką. Oczy otwierały się po kilku minutach, błądziły po suficie w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Trafiała na żyrandol. Już wiedziała, gdzie jest. Pociąg dotarł na stację. Dopiero wtedy zaczynałam czuć senność.

A babka błąkała się na pięćdziesięciu dwóch metrach, tak jak błąkała się po domu na Końcu dziesięć, wydreptując ślad po sobie, pomnik z tańszego zamiennika spiżu. Obie po swojemu zapadałyśmy w ciemność, zakątków wystarczyło dla wszystkich. W mój sen wchodziło to, o czym śniłaby babcia. Ale nie śniła. Bo nie spała. Nie spała, bo nie chciała tych snów. Dawała mi je na chwilę na przechowanie, na przemilczenie tego, co się widziało.

Spadnie, mama krzyczy, Halina w końcu spadnie, łeb sobie ukręci, będzie nieszczęście. Jest koniec lata trzydziestego dziewiątego. Na chrobrowiczowskiej ziemi wyrosło zboże tak wysokie, że mogę się w nim schować. Konopie są wyższe od Tadka, wyższe od taty. Siedzę na podwórzu z książką, grusza pachnie, Halina próbuje się po niej wspinać, ma trzy lata, a już wyżej ode mnie włazi. Chce zerwać gruszkę, obciera nogi o pień, wierci się jak mszyca. Owoce chyboczą się, chyboczą się nóżki Haliny.

Pod oknem rosną malwy, piąte dziecko mamy. Obok w zagrodzie stoi koń – kary, wyczesany, jedyny taki w okolicy, przez niego zawsze ojca wołają na pogrzeby. Nadaję karemu różne imiona: Czekoladka, Czaruś, Węgielek, Kawka, ale tatko nie chce go nazwać, koń jest koniem, częścią stajni, pługa, wozu, inwentarza. Ruchomością. Elementem krajobrazu sunącym po Wołyniu. Słońce nie potrzebuje własnego imienia, nie potrzebują go malwy.

Wesprzyj Więź

Ojciec ma na imię Henryk. Najmłodszy z całej osady. Z całego oddziału. Bombardier. Piekarz. Ojciec czworga dzieci. Osadnik wojskowy. Przygodny woźnica pogrzebowy. Stworzony do niesienia życia i śmierci.

Mamusia chwyta mnie za łokieć, „Moby Dick” ląduje na trawie. Lotka, nie czytaj, od książek dziewczęta tracą urodę. Idź lepiej ojca poszukać. Ona zawsze daje mi zajęcie, gdy widzi, że wędruję po innych światach. Mówi, że najlepiej tu, gdzie jesteśmy. Ale tylko na chwilę. Mamusia czuje w powietrzu katastrofę.

Przeczytaj też: Nakam znaczy mściciel

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.