
Refleksja nad tym, co „się czyta” w katolickim internecie, pogłębiła moje spojrzenie na Kościół. Widać, że po abdykacji pasterzy oraz zniszczeniu tradycyjnego modelu kościelnego spora część katolików doświadcza braku nauczycieli wiary i pustki po wspólnocie.
Wierzę w to, co w języku religijnym nazywa się powołaniem. Nie tylko w sensie wąskim, ograniczającym to pojęcie do wezwania ku kapłaństwu lub życiu konsekrowanemu, lecz także szerokim – opisującym rzeczywiste pociągnięcie, poprzez działanie Ducha Świętego, do konkretnej służby w Kościele. A to – jak również wierzę – implikuje wyposażenie powołanego w dary potrzebne do wypełnienia zadania. W tej perspektywie patrzyłem na swoją pracę w redakcji portalu internetowego Aleteia.pl, który miałem okazję współtworzyć i którym mogłem współkierować.
Te siedem i pół roku dało mi ciekawy wgląd w faktyczny stan Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce. „Próba badawcza” była olbrzymia. Nie chodzi mi bynajmniej o epatowanie wynikami internetowych statystyk, ale jednak te liczby trzeba podać. Około miliona polskich katolików w każdym miesiącu korzystało z treści tego medium. Zasięgi faktycznych reakcji wspólnoty Aletei – poprzez media społecznościowe – były w tym czasie kilkumilionowe w skali miesiąca, co w efekcie regularnie plasowało nasz portal w pierwszej trójce najszerzej czytanych katolickich mediów w polskim internecie.
Setki tysięcy komentarzy, mnóstwo dyskusji, korespondencji, różnego rodzaju aktywności wokół naszych wielkopostnych czy adwentowych akcji, niezliczone rozmowy z redaktorami i dziesiątkami autorów zewnętrznych, do tego regularne analizowanie tego, co „się czyta”, a co nie, jakie tematy wciągają polskich wierzących, a jakie wręcz przeciwnie, czego oni tak naprawdę szukają na co dzień w życiu duchowym, a co im się staje obojętne oraz, co nadzwyczaj ważne, dlaczego tak właśnie się dzieje – to wszystko pogłębiło moje patrzenie na nasz Kościół. A ponieważ zmiana, jaką dostrzegam, może być istotna w myśleniu o przyszłości wspólnoty, z którą mocno się utożsamiam, chciałbym o tym wszystkim opowiedzieć.
Niespełniona obietnica
Poza sześcioletnią edukacją teologiczną mam na swoim koncie podyplomowe studia z marketingu i reklamy. Ta cenna wiedza przydaje się nie tylko w zarządzaniu przedsięwzięciem medialnym, poszerza również ogląd rzeczywistości i pomaga w zrozumieniu niektórych ludzkich zachowań. Jedną z lekcji, które wyniosłem z owych studiów, była przestroga przed niespełnioną obietnicą. Czegokolwiek by to dotyczyło, zawsze przynosi negatywne konsekwencje.
Jeśli przykładowo oferujemy do sprzedaży jakiś sprzęt, który w procesie marketingowym zachwalamy i kusimy potencjalnych nabywców pewnymi konkretnymi korzyściami, a później okaże się, że te korzyści wcale nie są tak wielkie, jak zapowiadaliśmy, to człowiek nie tylko poczuje się oszukany. Taka sytuacja ma groźniejsze konsekwencje: zerwana więź zaufania odwiedzie go od jakichkolwiek innych relacji z podmiotem, który nie spełnił swych obietnic.
W moim przekonaniu ten właśnie mechanizm obserwujemy dziś we wspólnocie polskiego Kościoła. Dzieje się to na kilku poziomach. Pierwszy, chyba najistotniejszy, dotyczy ściśle wiary przeżywanej na co dzień.
Wielka liczba Polaków usłyszała w swoim wychowaniu religijnym obietnicę, że życie wiarą i w bliskości z Bogiem prowadzi ku szczęściu, spełnieniu, odnalezieniu sensu w życiu. W gruncie rzeczy mnóstwo ludzi na najbardziej podstawowym poziomie swojej religijności właśnie tego pragnie – że dzięki wierze ich życie będzie lepsze, pełniejsze, bogatsze. I nie jest to fałszywa perspektywa. Jestem przekonany, że ta wizja niesiona przez chrześcijaństwo nie jest utopią i naprawdę się realizuje u wybranych osób.
Ale widzę też, że moje siostry i moi bracia w wierze desperacko pytają: jak to konkretnie zrobić? Autentycznie poszukują ścieżek realizacji tego wezwania oraz narzędzi, które pomogą im osiągnąć ów cel. Owszem, wszystkie te narzędzia są dostępne w Kościele, ale – i tu zaczyna się problem – nikt nie nauczył szukających, gdzie je znaleźć i jak dobrze z nich korzystać.
Jednym z największych zaskoczeń, jakich doświadczyłem za pośrednictwem wspólnoty Aletei w kontakcie z ludźmi wierzącymi, była obserwacja gigantycznego rozczarowania wiernych. Było ono wyrażane wobec urzędowych nauczycieli kościelnych (o wiele rzadziej: wobec rodziców) i uwidaczniało się najczęściej w hasłach w rodzaju: zostawiliście nas z tym wszystkim samych, opuściliście nas wtedy, gdy najbardziej was potrzebowaliśmy.
Nikt w Kościele nas tego nie nauczył
Ludzie pytali: Dlaczego nikt nie nauczył nas codziennej modlitwy, która buduje autentyczną relację z Bogiem? Wielokrotnie spotykałem się z refleksją typu: Chcę się modlić, naprawdę, chcę żyć modlitwą i czuję, że jest w tym jakaś większa głębia, ale nie mogę jej dotknąć, bo nikt mi nie pokazał, jak to robić. Gdy słyszę, że ktoś się modlił przez kwadrans rano przed pracą, że robi to regularnie i przynosi mu to ukojenie w natłoku codziennych problemów, ja czuję tylko rozczarowanie oraz gniew, bo też tego pragnę, a nie mam pojęcia, jak za to się zabrać.
Bardzo często słyszeliśmy jako redaktorzy Aletei pytania: Dlaczego nikt nie nauczył mnie zwykłej rozmowy z Bogiem jak z przyjacielem? Dlaczego nikt nie nauczył mnie rozeznawania i samodzielnego oceniania, co będzie dla mnie dobre, a co złe, tylko wepchnięto mnie na siłę w szukanie gotowych kościółkowych odpowiedzi na wszelkie możliwe życiowe dylematy? Przecież każdy widzi, że to nie działa i tak się nie da.
Wewnątrz Kościoła mamy liczną grupę „sierot” – osób wierzących poszukujących sposobów na rozwój swej duchowości, które zostały opuszczone przez nauczycieli wiary do tego powołanych
Inne przykładowe głosy brzmiały: Gdy ktoś pisze w sieci, że był na Mszy Świętej i wyszedł z niej szczęśliwy, podniesiony na duchu, a przynajmniej uspokojony, to mam ochotę wykrzyczeć to wszystkim księżom, biskupom i katechetom świata, że mnie oszukano i głęboko zraniono, ponieważ pomimo szczerych chęci czuję się tak, jakby zabroniono mi dostępu do świata, który przecież wcześniej mi obiecano. Więcej: zamiast tego, co jest moim najgłębszym pragnieniem, serwuje mi się kościelną nowomowę, uduchowione frazesy oderwane od życia lub polityczne agitacje.
I dalej: Nikt nas porządnie nie wykształcił w sprawach religijnych – choć chodziliśmy na katechezę i regularnie do kościoła – nikt nie wtajemniczył nas w piękno i głębię liturgii, która, jak podejrzewamy, jest autentyczna i mieszka w Kościele, ale my jej nie widzimy, ponieważ albo została wypchnięta z sakralnej przestrzeni i zastąpiona tanim kiczem czy popkulturowym spłyceniem, albo oddziela nas od niej bariera niezrozumienia wynikająca z braku wprowadzenia w tajemnice kultu. To przez nasze niezrozumienie podstawowych pojęć i rzeczywistości życia religijnego – takich na przykład jak: post, łaska, liturgia, czyściec – poszukujemy na własną rękę lub publicznie zadajemy najprostsze pytania, za co jesteśmy często karani wyśmiewaniem lub uśmiechem politowania. Nasze być może naiwne pytania o to, czy danego dnia trzeba iść na Mszę, czy nie, lub czy post tego dnia obowiązuje, czy też nie, wypływają z autentycznego poszukiwania, po omacku trochę, ale jednak. Czy to tylko nasza wina, że nie znamy odpowiedzi?
Żeby nam się oczy otworzyły
Ostatnia z przywołanych wypowiedzi wskazuje na zjawisko pewnego rodzaju snobizmu religijnego u wielu osób duchownych i świeckich. Objawia się on zgryźliwymi komentarzami sugerującymi, że katolicy powinni znać odpowiedzi na te pytania lub że ich życie duchowe musi być najwidoczniej bardzo płytkie, skoro w ogóle o to pytają.
A mogę z czystym sumieniem zaświadczyć, że takich, którzy zadają owe najprostsze i niby naiwne pytania, mamy w polskim Kościele mnóstwo – widać to po bezpośrednich listach kierowanych do redakcji oraz po kolosalnych skokach wykresów w wyszukiwarkach internetowych na hasła typu „czy w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia trzeba iść do kościoła” lub „czy w wigilię obowiązuje post”. Można się z tego śmiać, zbierać lajki w mediach społecznościowych i po raz kolejny upokarzać pytających, ale tak po prostu wygląda poziom wiary w polskim Kościele, takie spotykamy faktyczne problemy religijne i duchowe dylematy.
A może za tymi pytaniami kryje się realna tęsknota za tym, żeby ktoś nie tylko odpowiedział „tak” lub „nie”, ale też pogłębił rozumienie wiary? Żeby nam ktoś, jak zmartwychwstały Jezus uczniom podążającym do Emaus, wszystko objaśnił tak, żeby nam się oczy otworzyły?
Mamy więc katosnobów wywyższających się i podśmiewających. Mamy też takich, którzy nadal oczekują jedynie posłuszeństwa, bo przecież wystarczy, „córko” i „synu”, że będziecie podążać za wskazaniami Kościoła, a dostąpicie zbawienia… Tylko że to jest de facto obietnica oderwana od życia człowieka wierzącego, zawieszona tak wysoko w próżni i niezrozumieniu, że aż kłująca w oczy ślepotą autorów takiej strategii. Co więcej, żeby żądać takiego rozumienia wiary opartej na posłuszeństwie, potrzeba prawdziwych autorytetów, które będą tego wymagać. Niestety autorytet i zaufanie do duchowieństwa zostały w ostatniej dekadzie skutecznie zrujnowane.
Więcej, głębiej, szczęśliwiej
Z drugiej strony przeżyłem też w Aletei jedno z najpiękniejszych doświadczeń dzięki obserwacji tak wielu wierzących Polek i Polaków. Z autentycznym zachwytem czytałem i słuchałem o prawdziwych tęsknotach katolików za duchowym rozwojem. Ludzie naprawdę, i to masowo, mają wewnętrzny głód dobrego i owocnego życia wiarą na co dzień.
Takie tęsknoty to doświadczenie w jakiś sposób nowe. Po trzydziestu kilku latach transformacji ustrojowej i bogaceniu się społeczeństwa zmieniły się potrzeby i motywacje Polaków. Coraz częściej mamy do czynienia z ludźmi, którzy nieźle sobie radzą, osiągnęli jakąś pozycję, a jednocześnie – żyjąc w katolickiej przestrzeni kulturowej naszej ojczyzny – czują, że w życiu jest coś jeszcze, coś więcej do wzięcia, coś głębiej do odkrycia, by życie było lepsze, dojrzalsze lub po prostu szczęśliwsze.
W sposób naturalny kierują swe tęsknoty ku przestrzeni wiary. Być może nieco zaniedbanej przez poprzednie lata, owszem. Bardzo wielu Polaków w katolicyzmie rozumianym religijnie i duchowo nadal upatruje szansy na podniesienie swego człowieczeństwa na poziom wyższy niż materialny i społeczny sukces. Ten fakt powinniśmy traktować bardzo poważnie, docenić go jako pewnego rodzaju skarb narodowy.
Przedstawię tu kilka przykładowych obszarów, które cieszą się szczególnym zainteresowaniem wśród polskich katolików. Warto na nie wskazać i zastanowić się, o czym tak naprawdę to świadczy, co nam mówi o tęsknotach oraz potrzebach współczesnych wierzących.
Tęsknota za przebóstwieniem
Być może zaskoczy to czytelników „Więzi”, ale faktem udokumentowanym przez liczne statystyki jest ogromne zainteresowanie treściami dotyczącymi osób kanonizowanych, beatyfikowanych lub tych, które są kandydatami na ołtarze. I nie chodzi tu jedynie o tych świętych, którzy mają na koncie jakieś spektakularne akcje, wizje lub cuda (o tym napiszę za chwilę).
Wzięcie mają szczególnie te historie, w których kobieta lub mężczyzna żyjący zwykłym życiem zwykłych ludzi w jakiś sposób potrafili wyciągnąć swe życie ponad przeciętność (św. Teresa z Lisieux). Choćby przez nadzwyczajną autentyczną dobroć do ludzi i poświęcenie ubogim (bł. Elżbieta Róża Czacka, św. Albert Chmielowski) czy przez połączenie dobrze znanych świeckich pasji z całkowitym oddaniem jakiejś świętej sprawie (bł. Carlo Acutis: amator komputerów i miłośnik Eucharystii w jednym).
Nadal bardzo pociągają Polaków wzory heroizmu życia z jakimś kolosalnym krzyżem cierpienia, a także bohaterstwo i męczeństwo świętych. Historie o poświęceniu swego życia za bliźniego (św. Maksymilian Kolbe) lub o wybieraniu życia swego nienarodzonego dziecka zamiast walki o swoje własne (św. Joanna Beretta Molla, służebnica Boża Chiara Corbella Petrillo) to czytelnicze evergreeny, z lubością czytane i komentowane zarówno przez zwolenników, jak i przeciwników wyborów podjętych przez naszych bohaterów.
Naturalnie najczęściej wyszukiwane i czytane są materiały o świętych powiązane z cudami lub wizjami mistycznymi (św. Ojciec Pio, św. Małgorzata Alacoque, św. Bernadeta Soubirous). A także te o objawieniach uznanych lub nieuznanych przez Kościół (Lourdes, Fatima, Medjugorie).
Można oczywiście zbyć takie zainteresowania płytką oceną, że ludzie poszukują jedynie cudowności. Ale można też wczytać się w ich głosy, podpytać, poszperać i zrozumieć, że prawda jest głębsza.
Doświadczenie codzienności przeciętnego polskiego katolika to dość szare życie w zabieganiu, w pośpiechu za kolejnymi obowiązkami, niedościganiu ideału rodzicielskiego czy mozolnej walce o utrzymanie rodziny. Nawet jeśli udało się komuś osiągnąć niezły status materialny, to musi nieustannie walczyć o jego zachowanie. Zaspokojenie religijnie podszytej tęsknoty w takim życiu okazuje się kluczowe dla odkrywania wysp wytchnienia oraz chwil szczęścia.
Tak, ludzie chcą zwyczajnie czytać i słyszeć o tym, że jest możliwe życie lepsze, głębsze, że istnieje ścieżka wiary, która – odpowiednio przeżywana – jeśli nawet nie wyrywa z codziennego kieratu, to ma moc przemieniania doświadczeń trudnych w wartościowe, moc odmieniania naszego postrzegania rzeczywistości, doceniania wszystkich darów i talentów danych nam przez Stwórcę oraz odnajdywania szczęścia w mistyce codzienności.
Przykłady świętych, opowieści o cudach oraz objawieniach udowadniają nam, że właśnie w Kościele, właśnie na tej ścieżce wiary katolickiej wszystko to jest możliwe, że dostępne są tu i teraz sprawy ponadprzeciętne.
Nie chodzi tu wcale o pragnienie doświadczania objawień czy czynienia cudów i uzdrawiania. Przebywanie w tym doborowym towarzystwie świętych ma raczej wciąż na nowo utwierdzać nas, dzisiejszych chrześcijan, że warto sięgać głębiej i że ścieżka wiary jest sprawdzonym terenem odnajdywania skarbów, a my chcemy mieć w tym swój udział. Nie o cudowność tu chodzi, ale – jak uczy teologia chrześcijańskiego Wschodu – o przebóstwienie nas samych i naszej codziennej szarzyzny.
Autentyczna moc liturgii
W tym samym tonie pozostają tęsknoty i potrzeby wierzących dotyczące liturgii. To nie jest fanaberia tradycjonalistów, lecz realnie doświadczana wyrwa w życiu religijnym. Wtajemniczenie w sakramenty, wprowadzenie w mistykę znaków, symboli, błogosławieństw, pieśni, sakramentaliów, dewocjonaliów, świętych obrazów, tekstów, obrzędów liturgicznych itp. – to wszystko wręcz woła o spełnienie.
Jako redakcja dużego katolickiego portalu doświadczyliśmy tego głodu namacalnie. Artykuły napisane przystępnie, ale bez spłycania tematu, krótkie filmiki, a nawet proste grafiki wprowadzające wierzących w ten – nadal dla nich tajemniczy – świat liturgii cieszyły się największym powodzeniem.
Naturalnie żyjemy w XXI wieku i czasem trzeba zarzucić jakiś haczyk, by przyciągnąć przebodźcowanych nadmiarem treści internautów. Przykładowo jeden z największych hitów czytelniczych, utrzymujący się na topie przez kilka kolejnych lat, był zatytułowany: Kulminacyjny moment Eucharystii: patrzeć na hostię lub kielich czy schylać głowę?. Sam wymyśliłem ten tytuł i dobrze dziś wiem, że nie o ten tytułowy gest w istocie chodzi. Autor artykułu wyjaśnia, co tak naprawdę dzieje się wtedy na ołtarzu, w jakim przedziwnym misterium uczestniczymy i jakie skarby nam są oferowane.
Czytelnik, który ten przekaz przyjmie, nie będzie się już zbytnio zastanawiał, czy ma patrzeć na hostię i kielich, czy może skłaniać głowę, a przynajmniej nie będzie już temu przypisywał nadmiernego znaczenia. Może posłuchać rady autora lub nie, ponieważ zrozumie, że istota jest gdzie indziej, że kulminacyjna akcja z ołtarza jest czymś nie do opisania, nie do objęcia zmysłami, jednocześnie wciągająca i przemieniająca. A na dodatek, że on, zwykły, polski szary katolik, może mieć swój udział w tym wydarzeniu, na serio i realnie.
Jeśli tak się na to spojrzy, to może problemy, z którymi się przychodzi na Mszę, też zostaną cudownie przemienione? Może ktoś pomyśli, że tym razem z kościoła wyjdzie szczęśliwy lub napełniony nadzieją i nawet kiepskie kazanie mu tego nie zepsuje?
Stanowczo twierdzę, że tematy liturgiczne są dla polskich katolików prawie dziewicze, bardzo słabo znane i rozumiane. Instrumenty służące wtajemniczeniu liturgicznemu w Kościele wymagają ponownego przemyślenia i zreformowania.
Jak się modlić?
Taką samą wagę przypisałbym sprawie wcześniej już wspomnianej: nauce codziennej modlitwy jako rozmowy z Bogiem. Takiej modlitwy, która wciąga wierzącego w nieustanne obcowanie z Przyjacielem.
Jest coś niezwykłego w tym, jak wielkim zainteresowaniem cieszą się w sieci takie formaty jak „Modlitwa dla ciebie na dziś”, w których wcześnie rano podrzucamy internautom gotową krótką modlitwę, w ładnej formie graficznej, a oni mogą ją sobie odczytać w autobusie w drodze do pracy lub szkoły.
Zaakceptowanie realiów – czyli faktu, że większość wierzących słyszała o potrzebie porannej modlitwy, ale najczęściej nie znajduje na to czasu – doprowadza do konstatacji, że nie ma co się na ludzi obrażać, tylko przypominać im o tym regularnie newsletterem, powiadomieniem lub postem w mediach społecznościowych oraz podpowiedzieć, jakich słów mogą użyć.
Ten drugi element – jak pokazało moje doświadczenie – okazuje się równie ważny. Pamiętam zdziwienie młodego zakonnika, którego poprosiłem o przygotowanie porannych króciutkich rozważań wielkopostnych oraz na koniec kilku zdań modlitwy własnymi słowami, a nie formułką. Duchowny dopytywał, czy to na pewno konieczne, bo przecież ludzie sami się pomodlą tak, jak będą chcieli. Otóż nie. Większość wierzących przyjmie z zadowoleniem propozycję słów modlitwy, ponieważ zwyczajnie nie potrafią modlić się własnymi słowami. Nie wiedzą, jakich słów użyć. Nikt ich tego nie nauczył. Chcieliby, ale nie potrafią.
I tu znowu otwiera się przebogaty świat chrześcijańskiej tradycji modlitewnej. Poczynając od różańca, licznych litanii, koronek, nowenn, poprzez modlitwy o wstawiennictwo setek świętych, aż po medytacje, modlitwę Jezusową czy też kontemplację. Fantastyczna internetowa popularność wszelkich form modlitewnych jest zapewne powiązana z brakami w modlitwie własnej, osobistej. Ale i na to nie powinniśmy się obrażać, jedynie ustawiać to wszystko we właściwym porządku oraz we właściwych proporcjach.
Bez wątpienia lepiej jest „klepać pacierze”, niż nie modlić się wcale. Najpopularniejszą kategorią szufladkowania ludzi wierzących jest podział na tych, którzy chodzą regularnie na Mszę Świętą, i na tych, którzy nie chodzą. To oczywiście ma znaczenie, lecz mnie bliższe jest rozróżnienie ludzi na tych, którzy się modlą, oraz tych, którzy tak naprawdę nie modlą się wcale.
I tu warto zauważyć, że paradoksalnie wśród ludzi uczestniczących w Mszach również można znaleźć takich, którzy autentycznej modlitwy wcale nie znają. Stąd ponownie stawiam problem: kto, gdzie i w jaki sposób powinien uczyć dziś modlitwy – w świecie, w którym coraz częściej rodzice i dziadkowie tego nie potrafią lub mieszkają zbyt daleko, by przekazywać tę cenną i konieczną do życia chrześcijańskiego umiejętność?
Sieroty z wyboru i bez
Wydaje mi się zatem, że wewnątrz naszej wspólnoty wiary mamy liczną grupę „sierot” – osób wierzących poszukujących sposobów na rozwój swej duchowości lub oczekujących pomocy w tej kwestii, które zostały opuszczone przez nauczycieli wiary do tego powołanych.
Na to naturalnie nakłada się upadek autorytetu i tragiczny kryzys wizerunkowy kleru oraz zerwanie wielowiekowej nici zaufania łączącej – powiedzmy to w starym stylu – lud z pasterzami. W efekcie część owych osieroconych w Kościele to sieroty z wyboru (bo odsunęli się od kleru) lub raczej bez wyboru – bo po odsunięciu się od kleru nie znaleźli nikogo innego, kto by ich poprowadził.
Owszem, zdarza się i tak, że owo osierocenie poprowadzi kogoś na ścieżkę samodzielnego duchowego rozwoju, pozwoli na dowartościowanie własnego sumienia i w efekcie zrodzi dojrzalszą wiarę. Są to jednak, w moim przekonaniu, przypadki należące do ogromnej mniejszości.
Trzeba też wspomnieć o jeszcze jednej wielkiej tęsknocie polskich katolików – last but not least – za autentyczną wspólnotą. Chodzi o coś więcej niż wspólnota parafialna, raczej o wspólnotowość, wspólnie przeżywaną tożsamość religijną, o coś bardziej konkretnego i namacalnego niż odległa kategoria Polak-katolik.
Internauci z zadowoleniem przyjmują propozycje modlitw, ponieważ zwyczajnie nie potrafią modlić się własnymi słowami. Nie wiedzą, jakich słów użyć. Nikt ich tego nie nauczył. Chcieliby, ale nie potrafią.
Niezwykła popularność masowych eventów religijnych oraz okazjonalnych akcji modlitewnych jest tego wyrazem. Na łamach Aletei wielokrotnie publikowaliśmy poruszające świadectwa uczestników takich wydarzeń jak: Ekstremalna Droga Krzyżowa, Jezus na Stadionie, pielgrzymki piesze na Jasną Górę, 24 godziny dla Pana, Noc Konfesjonałów, Lednica 2000, Przystanek Jezus, szlak do Santiago de Compostela czy też Koronka na ulicach miast świata.
Znam argumenty tych, którzy przy takich okazjach obawiają się przerostu emocji nad treścią. Oczywiście, może być czasem i tak. Zasadniczo jednak nie o to tu chodzi. Świadectwa uczestników najczęściej skupiają się na wspólnym przeżywaniu, zbiorowym (a raczej: wspólnotowym) doświadczaniu czegoś duchowego przenikającego się z ludzkim tu i teraz. Czy to będzie pokuta, grzech i cierpienie, czy może radość, śpiew i taniec – to drugorzędne.
Istotne jest to, że w czasie takich wydarzeń ludzie naprawdę doświadczają konfrontacji swego zwykłego człowieczeństwa z jakąś przestrzenią sacrum i że dzieje się to we wspólnocie. Samo bycie wśród setek czy tysięcy katolików, którzy tu i teraz czują podobnie, przeżywają podobnie i przemieniają się podobnie, dla wielu ludzi staje się doświadczeniem formującym, a dla niektórych początkiem autentycznego nawrócenia i wejścia na ścieżkę dojrzałej wiary.
Najciekawsze – dla tej opowieści – dzieje się w komentarzach do tego typu świadectw, a pamiętajmy, że rozchodzą się one po sieci w ogromnych zasięgach. Wydobywa się z nich ludzka tęsknota za podobnym doświadczeniem. Słyszymy liczne głosy typu: Ja też tak bym chciał, ale nie wiem, jak do tego się zabrać.
Jak wypełnić pustą przestrzeń?
Wrócę do dziedziny marketingu i prawideł rządzących światem ekonomii. Gdy obietnica nie zostaje uczciwie spełniona, oczekiwania są niezaspokojone, a jednocześnie popyt nadal (na szczęście) istnieje, pojawia się pusta przestrzeń. Z tym właśnie mamy dziś do czynienia w świecie polskiej religijności: uwidoczniła się luka.
W uproszczeniu można powiedzieć, że po abdykacji pasterzy oraz znacznym zniszczeniu tradycyjnego modelu kościelnego spora część wiernych doświadcza braku nauczycieli wiary i pustki po wspólnocie. Ekonomista powiedziałby, że jest to znakomita okazja dla konkurencji oraz dla nowych inicjatyw. Teolog dopowie, że owszem, można to potraktować jako okazję i wyzwanie duszpasterskie, ale również trzeba dostrzec, jak wielkie duchowe zagrożenia towarzyszą tej sytuacji.
Prawdą jest, że ludzie, których tu określam umownie „sierotami w Kościele”, naprawdę lgną do inicjatyw, które zaspokoją ich duchowy głód, zapełniając opisaną lukę. Nie są to jednak najczęściej spójne oraz usystematyzowane działania.
Po naukę modlitwy zwrócą się na przykład do „Pogłębiarki”, wywodzącej się z tradycji jezuickiej; po doświadczenie mocy wspólnej modlitwy pójdą do „Teobańkologii”, która codziennie na internetowych wydarzeniach na żywo gromadzi dziesiątki tysięcy modlących się ludzi; po charyzmatyczne doświadczenie wspólnoty w realu wybiorą się na dominikańską Lednicę lub jedno z masowych wydarzeń organizowanych przez o. Adama Szustaka OP na stadionach. Jeszcze inni w poszukiwaniu wtajemniczenia liturgicznego mogą zwrócić się ku środowiskom tradycjonalistycznym, a ci, którzy lubią „rozkminiać” tajemnice wiary i regularnie otrzymywać dawkę nowych modlitw, będą zaglądać na Aleteię, Deon czy Stację 7.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Druga strona medalu jest taka, że mamy jednocześnie wysyp samozwańczych proroków, liderów wspólnot nadużywających swej pozycji, a także polityków, którzy na religijne haczyki łowią potencjalnych wyborców. Katolicy osieroceni okazują się łatwym łupem dla wszelkiej maści manipulatorów: od skrajnych charyzmatyków, poprzez cyników szukających poparcia, aż po ultratradycjonalistów. Kto ich uratuje? Kto ich przekona, że dryfują ku granicom Kościoła?
W idealnej rzeczywistości te dwa światy – pomniejszych wspólnot i dzieł internetowych już teraz gromadzących miliony odbiorców oraz tradycyjnego hierarchicznego Kościoła z pasterzami, nauczycielami wiary i parafiami – mogłyby się uzupełniać, istnieć komplementarnie. Jestem jednak w tym względzie pesymistą i nie wiem, czy w ogóle jeszcze jest możliwa odbudowa dawnego modelu, a szczególnie: czy jest możliwa odbudowa autorytetu nauczycielskiego duchownych. Być może szeroko pojęte duchowieństwo oraz świeccy nauczyciele wiary nie mają innego wyjścia, niż żmudnie rozpoznawać, odkrywać te przestrzenie tęsknot, pragnień i niezaspokojonych obietnic – nakreślone tutaj oraz wiele innych przeze mnie nawet nie dotkniętych – wchodzić w nie i wypełniać własnym świadectwem. Zdaję sobie sprawę, że częściowo tu i tam już to się dzieje, ale w moim przekonaniu mamy przed sobą szeroki kontynent zamieszkany przez osieroconych katolików, których będzie stale przybywać.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2024 jako część bloku tematycznego „Kościół, czyli relacje”.
Pozostałe teksty bloku:
„Celebrowanie relacji, nie instytucji”, Ks. Grzegorz Strzelczyk w rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim
Natalia Wizimirska, „Henri Nouwen, kulawy prorok”
Monika Białkowska, „Parafia na tu i teraz”










