Jesień 2025, nr 3

Zamów

Henri Nouwen, kulawy prorok

Henri Nouwen. Fot. rank Hamilton / Wikimedia Commons

Nie może ślepy wieść ślepego, ale chciałoby się wierzyć, że kulawy może poprowadzić kulawego w stronę źródła życia. Taka była historia Nouwena: choć posiadał dar prowadzenia innych do światła, nie potrafił się wydobyć z własnych dręczących ciemności.

Przeczytałam w życiu tylko jedną książkę autorstwa Henriego Nouwena, dawno temu, u progu swego dorosłego życia. To była końcówka lat 90., półki księgarni katolickich (i nie tylko) uginały się pod ciężarem przewodników duchowych we wszystkich wzorach i kolorach, szczególnie zaś chętnie dokładano tam pozycje autorów amerykańskich, próbując nadrobić ograniczony w poprzednich dekadach dostęp do myśli chrześcijańskiej, bujnie rozkwitającej po drugiej stronie oceanu w kilku ostatnich dekadach XX wieku.

Wyłuskana nieco przypadkowo z półki nieduża książeczka, wydana wówczas pod polskim tytułem Kielich życia, okazała się jednak dla mnie ważną lekturą. Wyprowadzała mnie z nastoletniego świata hurraoptymizmu chrześcijańskiego w subtelne przestrzenie przenikającego dorosłe życie nieusuwalnego smutku. Niewątpliwie czegoś głęboko dotknęła wtedy we mnie, bo zapamiętałam ją na długie lata i wspominałam z wdzięcznością. Była jak dobry film obejrzany przypadkiem w kinie – zapadła we mnie jej treść, ale ledwo zapamiętałam nazwisko twórcy.

Nie stał się dla mnie Nouwen duchowym mistrzem, nie szukałam jego innych książek, nie próbowałam podążać za jego myślą. Nie interesowałam się też szczególnie jego osobistym losem.

Uzdrawiająca opowieść

Kiedy jakiś czas temu ktoś zasugerował mi, że pewne wątki z życia Nouwena mogłyby być dla mnie interesującym materiałem, sprawdziłam dostępne zasoby wiedziona raczej ciekawością niż potrzebą „duchowego powrotu”. Gdy wyszukana w internecie obiecująca pozycja biograficzna wreszcie fizycznie wpadła w moje ręce, ucieszona nadarzającą się okazją zabrałam się do lektury; zaintrygowana, choć z obawą, czy brnięcie przez ponad 200 stron drobnego druku w języku obcym nie okaże się jednak zbyt nużącym zajęciem. Z pewnym zaskoczeniem odkrywałam strona po stronie, jak ogromnie wciągająca jest dla mnie ta opowieść. A także jak ważnym staje się doświadczeniem zarówno w aspekcie duchowym, jak też – w jakimś sensie – terapeutycznym.

Biografia Nouwena Wounded Prophet [Zraniony prorok] nie jest żadną nowinką czytelniczą. Napisana przez brytyjskiego dziennikarza BBC Michaela Forda w 1999 r. (wkrótce po śmierci Nouwena), a w 2006 r. opublikowana w rozszerzonej i poprawionej wersji, nie przynosi żadnych medialnych rewelacji, o których byśmy dziś już nie wiedzieli. Religijne i kulturowe realia współczesnego Nouwenowi świata, choć przywołują jeszcze wiele osobistych wspomnień, mają już w sobie posmak minionej epoki. Mam jednak przeczucie, że wartość tej opowieści teraz dopiero zdolni jesteśmy docenić i to teraz właśnie mogłaby ona zadziałać na nas uzdrawiająco.

Jest to bowiem opowieść o człowieku, który – stanowiąc niekwestionowane duchowe wsparcie i inspirację do duchowego rozwoju dla rzeszy oddanych mu czytelników, słuchaczy, penitentów i przyjaciół – sam był człowiekiem wewnętrznie skonfliktowanym, szarpanym niepewnością w relacjach z ludźmi i z Bogiem, dalekim od stanu wewnętrznego spokoju i harmonii. W żadnym wypadku jednak nie wyłania się z niej obraz duchowego oszusta, zręcznego sprzedawcy atrakcyjnie podanych religijnych idei, niekorespondujących z jego własnym życiem.

Głęboko niespokojny

Widzimy tu raczej kogoś na wskroś autentycznego, głęboko przejętego prawdami, które odkrywał, o których pisał, o których z pasją mówił w publicznych konferencjach i indywidualnych rozmowach. I jednocześnie kogoś, kto sam nie umiał tymi prawdami żyć, tak jakby nie umiał nigdy dosięgnąć do tego, co tak jasno widział i tak mistrzowsko potrafił opisać. Jedna z jego bliskich współpracowniczek tak mówi o tej sprzeczności:

„Paradoks polegał na tym, że choć pisał tak przekonująco o potrzebie bycia sam na sam z Bogiem, sam nigdy nie doszedł z tym do ładu. To samo dotyczyło wspólnoty: rozpisywał się szeroko na temat idei, ale sam potrzebował długich przerw z dala od L’Arche, a życie monastyczne okazało się dla niego trudne. Wydaje się, że jego pragnienie modlitwy, pragnienie Boga, wspólnoty i służby było większe niż to, co psychologicznie był w stanie zintegrować w sobie samym, choć zawsze miał nadzieję, że będzie w stanie wcielić je w życie”1.

Nie znaczy to jednak, że własny rozwój duchowy uważał za nieistotny i nie wkładał w niego żadnego wysiłku – ani też że wysiłki te nie zaowocowały u niego wzrastaniem w kierunku głębszego zrozumienia samego siebie i budowania wewnętrznej integracji. Ten wzrost dojrzałości dostrzegali jego przyjaciele i ci, z którymi dzielił życie wspólnotowe. Wyraźnie podkreślają oni jednak, że do samego końca ten niezwykle popularny nauczyciel życia i relacji z Bogiem i z ludźmi w swoim własnym życiu, a w szczególności w obszarze relacji, zostawał z tyłu za własnym nauczaniem. Henri – wspomina jeden z jego przyjaciół – najchętniej pisał o tym, czego sam potrzebował nauczyć się najbardziej.

Henri najchętniej pisał o tym, czego sam potrzebował nauczyć się najbardziej – wspomina jeden z jego przyjaciół

Natalia Wizimirska

Udostępnij tekst

Biografia Nouwena, choć oparta również na jego własnych tekstach i pamiętnikach, utkana jest przede wszystkim z opowieści osób mu bliskich, przyjaciół, towarzyszy duchowych, współpracowników i członków wspólnoty, w której posługiwał jako duszpasterz. Jest coś niezwykle poruszającego w uczciwości, z jaką opowiadają oni o jego słabościach, trudnościach w relacjach, niedostosowaniu do praktycznych wymogów życia.

W żadnym razie nie są to jednak czołobitne relacje o spotkaniu z kimś, kto wprawdzie nie nauczył się nigdy, jak się robi pranie, ale był przecież takim cudownym, niezwykłym kapłanem – zachwyty, które znamy aż za dobrze z naszego rodzimego podwórka. To relacje ludzi świadomych, że mieli do czynienia z człowiekiem głęboko niespokojnym, pełnym wewnętrznego napięcia, nierozwiązanych konfliktów, niezrealizowanych tęsknot, niespełnionych oczekiwań; którego nieumiejętność budowania relacji w sposób stabilny i dojrzały prowadziła czasem do poważnych kryzysów.

Na wskroś ludzka kruchość

Wyraźna w tych dramatycznych nieraz relacjach nuta akceptacji, zrozumienia i ciepłych uczuć wobec Nouwena zdaje się wynikiem nie tyle bagatelizowania jego duchowych i psychicznych niedostatków w imię uznania jego pastoralnej sławy, ile właśnie przejęcia się kruchą kondycją człowieka, który – pomimo powszechnie doświadczanego uznania – nosi w sobie rozdzierające pytanie, czy możliwe jest, aby został przyjęty przez ludzi i Boga w samym swoim człowieczeństwie, odartym z szat osiągnięć, sukcesów i możliwości działania.

Może też gotowość Nouwena, aby pokazywać bliskim swoje czułe i bolesne miejsca, była kluczem do otwarcia w nich przestrzeni akceptacji, miłości i troski. Znamienne jest to, że ci, którzy o nim opowiadają, wyraźnie nie widzą potrzeby okazywania swojej rewerencji przy pomocy tytułów takich jak Profesor, Ksiądz czy Ojciec – mówią o nim po prostu „Henri”.

Myślę, że dramat relacji z naszymi duchowymi nauczycielami i przewodnikami – rozgrywający się pomiędzy początkowym gloryfikowaniem wszystkiego, co w sobie przynoszą, a późniejszym głębokim rozczarowaniem, podającym w wątpliwość wszystko, cośmy od nich dostali – polega często na tym, że kiedy nawet próbują nam oni mówić o swojej niedoskonałości, zwyczajnie im nie dowierzamy. Nie przyjmujemy do wiadomości, że ktoś, kogo słów mądrości chcemy się uczepić jak ratunkowej burty, sam może zmagać się z poważnym duchowym pęknięciem.

Samą próbę powiedzenia nam o tych problemach traktujemy jako dowód, że są one już przepracowane i pod duchową kontrolą (choć wcale nie myślimy tak o własnych!). A kiedy słyszymy o duchowych zmaganiach osób, które uważamy za święte, mamy skłonność zakładać, że zmagania te od początku prześwietlone są na wskroś jakimś niebiańskim światłem, które sprawia, że cała ich dynamika podlega niezwykłym pozaziemskim prawom.

Tymczasem kruchość Nouwena jest na wskroś ludzka – zupełnie taka sama jak nasza. Lektura jego biografii odbiera nam złudne przekonanie, że problemy egzystencjalne, które tak trafnie ponazywał dla nas Nouwen w swoich książkach, sam pozostawił już daleko za sobą. Daje nam za to coś o wiele cenniejszego – poczucie braterstwa z kimś, kto gubił się i szarpał, kto mimo całej swojej życiowej mądrości do końca nie nauczył się łapać swojego życia w cugle. Kto mimo swojego psychologicznego wykształcenia nie był w stanie opanować swoich lęków ani uzdrowić swoich relacji. Dla wielu z nas brzmi to przecież boleśnie znajomo.

Bez spektakularnego uzdrowienia

Kruchość Nouwena wydobyta jest w tej opowieści na kilku poziomach. Pierwszy z nich to poziom funkcjonowania psychicznego, zarówno w aspekcie emocji, jak i relacji. Widzimy tu rozedrganego nadwrażliwca, wiecznie napiętego, niespokojnego, niepewnego, jak zostanie przyjęty, głęboko przeżywającego potrzebę bliskich relacji, a jednocześnie niestabilnego, zachłannego i ranliwego w tych relacjach – w sposób trudny nieraz do udźwignięcia dla jego najlepszych przyjaciół.

Przerażony perspektywą pozostawania sam na sam ze sobą jest Nouwen jednocześnie obsesyjnie wyczulony na wszelkie oznaki braku akceptacji w kontakcie z innymi. Imponujący krąg jego studentów, słuchaczy, czytelników, wielbicieli potęguje tylko narastające poczucie warunkowości okazywanych mu względów, uzależnionych wyłącznie od tego, ile Nouwen ma do zaoferowania swoim wielbicielom.

Ostatecznie jego decyzja rezygnacji z życia akademickiego i zamieszkania we wspólnocie Arki – co miało w sobie zdecydowanie więcej z rozpaczliwej próby znalezienia akceptującej wspólnoty niż ze szlachetnego gestu spełnionego mędrca – wraz z podjętym przez niego stylem życia w klimacie otwartości i bezbronności doprowadzają go do tak silnej konfrontacji z jego wewnętrznym bólem, lękiem przed odrzuceniem, poczuciem nieadekwatności, zranieniami w relacji z ojcem i niezdolnością do budowania relacji, że Nouwen przechodzi załamanie nerwowe, które na wiele miesięcy całkowicie wyłącza go z życia.

Towarzyszy mu w tym mrocznym czasie wyrozumiała wspólnota, wierni przyjaciele i profesjonalni terapeuci. Nouwen powraca do świata – wspólnoty, bliskich relacji, pracy duszpasterskiej, publicystyki i podróży – silniejszy, spokojniejszy i bardziej otwarty na siebie samego. Nie doświadcza jednak żadnego spektakularnego uzdrowienia, jego psychika nie zostaje w cudowny sposób sklejona w żaden nowy i elegancki kształt. Do końca życia nosi w sobie swoje rany, a jego niespokojny, zachłanny na relacje, intensywny styl życia staje się w dużej mierze przyczyną jego przedwczesnej śmierci.

Pomiędzy niespełnieniem a nadzieją

Drugi poziom kruchości i nieporadności Nouwena, bardziej nawet zaskakujący, dotyczy jego życia duchowego. Nouwen – postrzegany przez wielu jako „specjalista” od kontaktu z Bogiem – okazuje się osobą, której trudności w tym zakresie nie odbiegają od tych, z którymi mierzą się na co dzień jego czytelnicy. Nie chodzi tu jednak o ciemne noce ducha, o jakich z namaszczeniem czytamy u wielkich mistyków. Życie duchowe Nouwena naznaczone jest typowymi uciążliwościami, na jakie narzekają zwykli śmiertelnicy: nieumiejętność skupienia na modlitwie, niepewność co do kształtu własnego powołania, lęk, że nie zostanie przez Boga przyjęty, pokusa często zbyt silna – jak sam uczciwie przyznaje – aby wykorzystać pisanie o Bogu do budowania własnej pozycji i sławy.

Niedoskonałości te stają się aż nadto wyraziste, kiedy Nouwen postanawia dołączyć na jakiś czas do monastycznej wspólnoty trapistów. Jego ówczesny kierownik duchowy, zachęcając go do opublikowania zapisków z tego okresu, w tym właśnie postrzega użyteczność wynotowanych przed Nouwena codziennych duchowych trudności: nie odbiegają one od przeciętnych trudności nowicjusza czy rekolektanta.

Z takim może tylko rysem charakterystycznym, że Nouwen, który swoje pragnienie dotknięcia Boga przeżywa bardzo intensywnie, z tą samą ogromną intensywnością doświadcza też swojej ograniczoności. „Pamiętam go jako kogoś, kto jechał sto mil na godzinę tam, gdzie ograniczenie prędkości wynosi trzydzieści” – tak opisuje kondycję duchową Nouwena jeden z trapistów. „Przeżywał ogromne trudności i ogromną tęsknotę za Bogiem, może nawet nie zdając sobie sprawy, jak bardzo blisko był Bóg – bo cały czas wybiegał przed samego siebie”.

Mozolna droga duchowa Nouwena nie jest w jego życiu początkowym etapem wiodącym ku wyżynom właściwym życiu oświeconego mistrza; nie jest też skrytym procesem, odrębnym od podejmowanej przez niego misji duchowego przewodnika. Nouwen – przy swojej wyjątkowej umiejętności przelewania myśli na papier i nazywania spraw duchowych w sposób przenikliwy i jasny – jest jednocześnie niezdolny do napisania czegokolwiek nieprawdziwego, niepokrywającego się z jego wewnętrznym przeświadczeniem.

Ten przesycony autentyzmem, osobisty styl pisania, bardzo dobrze przyjmowany przez jego czytelników, daje im możliwość wędrowania po jego własnych śladach. Trud duchowego dojrzewania Nouwena przekłuwany jest w coraz głębiej sięgającą opowieść, coraz bardziej przejmująco ukazującą dramat człowieka rozpiętego pomiędzy niespełnieniem a nadzieją. Jego własny dramat.

Seksualna tożsamość, kościelna samotność

Choć są też takie wątki tej opowieści, o których Nouwen do końca życia nie zdecyduje się mówić publicznie. Po części dlatego, że wciąż nie wie, jak o nich mówić – wciąż wypatruje momentu, kiedy miotająca nim wątpliwość i niepewność przerodzi się w klarowną wizję i wyznaczy jasne horyzonty. Po części zaś dlatego, że jego przyjaciele i współpracownicy uparcie odradzają mu zbytnią otwartość tam, gdzie wystawienie na widok publiczny jego własnej kruchości mogłoby spotkać się z niezrozumieniem i odrzuceniem środowiska, które go poważa i któremu służy.

Ten wyjątkowo drażliwy, trzeci aspekt kruchości – opisany przez Forda w sposób niezwykle rozważny i spokojny, a jednocześnie bardzo przejrzysty – to kwestia seksualności Nouwena. Od dzieciństwa świadomy swoich homoseksualnych skłonności, od dzieciństwa też wiedziony pragnieniem kapłaństwa, całe życie wierny zobowiązaniu celibatu i lojalny wobec nauczania Kościoła katolickiego, mierzy się Nouwen z trudnym zadaniem przyjęcia tego aspektu własnej tożsamości.

Wyświęcony pod koniec lat 50., wspinający się na szczyty społecznego uznania jako wykładowca, duszpasterz i pisarz w latach 60., 70. i 80., przeżywa swoją kondycję w sposób typowy dla tamtych czasów – jako zranienie, upośledzenie i ułomność tak wstydliwą, że przez długi czas nie będzie zdolny zwerbalizować jej nawet w kontakcie z bliskimi przyjaciółmi.

To, jak wielkie emocjonalne cierpienie powodowała w nim narastająca świadomość własnej kondycji, podkreślają w książce wszystkie osoby, które towarzyszyły mu, stale lub na określonym etapie, w tym bolesnym procesie. Jego głębokie pragnienie bliskości i intymności, głód relacji i silna potrzeba fizycznego kontaktu z pewnością czynią to cierpienie bardziej dotkliwym. Ale jeszcze dotkliwsze wydaje się zderzenie trudnej tajemnicy z pragnieniem autentyczności oraz potrzebą akceptacji i uznania – bycia przyjętym i pokochanym przez świat.

Stanięcie twarzą w twarz z własną kondycją to wyzwanie, które Nouwen odważnie usiłuje podjąć. Jak jednak budować pozycję religijnego autorytetu z poczuciem, że ceną za to jest zasłonięcie twarzy przed innymi? Jak zdobywać zaufanie słabych, wiedząc, że odsłonięcie własnej słabości zaprzepaściłoby to zaufanie na zawsze? Jak pisać dla innych o wychodzeniu ku światłu, gdy w nazywaniu własnych ciemności trzeba zatrzymać się zawsze w pół słowa? Jak świadczyć o prawdzie, jeśli jest to możliwe jedynie za cenę jej ukrycia? Jak osiągnąć dojrzałość i pełnię w relacjach z innymi, jeśli istotny element swej osobowościowej układanki trzeba po cichu chować za plecami?

Ilu jest dziś, kilkadziesiąt lat później, homoseksualnych katolickich księży – szczerze przejętych swoim powołaniem i wiernych przyrzeczeniom celibatu – którzy stają przed dokładnie tymi pytaniami? Nie wiemy tego, choć wiemy, że są. Czas, wydaje się, niewiele tu zmienił. Czy mamy im dziś do powiedzenia coś kojącego i krzepiącego?

Z seksualności czy z duchowości?

Powoli, wraz z postępującym procesem wewnętrznej integracji, Henri staje się zdolny, aby rzeczywistość swojej homoseksualnej orientacji przyjąć, nazwać i pokochać – i aby w spokojny, swobodny sposób dzielić się tym doświadczeniem z bliskimi mu ludźmi, a także osobami, podobnie jak on, homoseksualnymi.

Ci, którzy mają z nim kontakt w ostatnich latach jego życia, podkreślają zmianę, jaka się w nim dokonała, i nowy poziom otwartości wobec dylematów, z którymi musi się mierzyć. Bo też proces akceptacji i integracji nie doprowadza go do miejsca, w którym dylematy znikają. Pozostaje wciąż ten podstawowy – jak zrealizować potrzebę głębokich intymnych relacji, zachowując jednocześnie wierność swojemu powołaniu celibatariusza i katolickiemu nauczaniu.

Nouwen był człowiekiem głęboko niespokojnym, pełnym wewnętrznego napięcia i niezrealizowanych tęsknot. Nieumiejętność budowania relacji prowadziła go czasem do poważnych kryzysów

Natalia Wizimirska

Udostępnij tekst

Ale jest też i inny dylemat, trudny do rozwikłania – na ile wezwanie do życia w otwartości, prawdzie i wierności samemu sobie zobowiązuje go do publicznego ujawnienia? Nouwen, mający na tym etapie życia – a jest to początek lat 90. – mocne relacje ze środowiskiem osób otwarcie mówiących o swojej orientacji i jawnie wchodzących w jednopłciowe związki, staje wobec mniej lub bardziej wprost wyrażanego oczekiwania, aby przez swój publiczny coming out włączył się w proces zmiany postrzegania osób homoseksualnych w dyskursie publicznym.

A jednak jego opór przed tą decyzją nie wynika jedynie z obawy przed utratą zaufania i zakwestionowaniem jego kompetencji jako duchowego przewodnika. Nouwen, który w swoim stylu przepowiadania ciasno splata ze sobą wątki duchowości, bliskości, intymności i cielesności, świadomy jest efektu, jaki informacja o jego orientacji seksualnej może wywrzeć na sposób odczytywania tego przekazu. „Jeśli zrobię coming out” – zwierza się komuś z bliskich przyjaciół – „to przykleją mi łatkę po prostu jeszcze jednego księdza-geja, którego pisanie bierze się z jego seksualności, a nie z duchowości”.

Przy wszystkich „niemożnościach”, z jakich upleciona jest osobowość Nouwena, ma on jedną ważną umiejętność, która wielokrotnie ratuje go przed całkowitym psychicznym rozpadem. To zdolność do czerpania pełnymi garściami ze wsparcia swych licznych przyjaciół. Nouwen – zmęczony, zagubiony i bezradny – pojawia się w drzwiach ich domów i bez oporów powierza się ich opiece i trosce, nierzadko odzyskując spokój w ich bezpiecznych ramionach. Nie leczy to może na dłuższą metę jego rozterek i tęsknot, ale pomaga mu trwać, po prostu żyć.

Jednym z takich życiodajnych miejsc staje się dom jego przyjaciół, pary gejów, z którymi nieraz snuje w rozmowie wątek dostępnych mu życiowych możliwości. Czy pozostać katolickim księdzem, celibatariuszem, a jednocześnie ujawnić się jako gej? Czy porzucić kapłaństwo i szukać miłosnego, seksualnego związku? Czy być księdzem-gejem „w szafie” i po cichu zaangażować się w jakąś relację?

Ta ostatnia opcja, powątpiewają przyjaciele, nie jest chyba realna dla kogoś tak uczciwego wewnętrznie jak on. Lecz w jego ocenie wszystkie te opcje są jakoś „niemożliwe”. Wszystkie stawiają pod znakiem zapytania jego powołanie, jego misję, jego odpowiedzialność za ludzi, którzy mu zaufali i którzy go potrzebują. Na żadną z nich ostatecznie się nie zdecyduje.

Uczyć się sztuki odsłaniania ran

Dlaczego książka ta, nagrodzona i obsypana pozytywnymi recenzjami, a przez czytelników z wielu krajów przyjęta z poruszeniem i przejęciem, nie została nigdy przetłumaczona na język polski? Czy było to związane ze specyficznym rynkiem wydawniczym (książki Nouwena przychodziły do nas z wydawnictw amerykańskich, zaś ta pozycja, brytyjskiego autorstwa, ukazała się w londyńskim wydawnictwie), czy może uznano, że niszowa popularność Nouwena w Polsce nie usprawiedliwia zainwestowania w tłumaczenie kilkusetstronicowej pozycji biograficznej?

Kusi przyjęcie tezy, że zrezygnowano z tej publikacji w obawie przed skandalem, jaki wywołać mogły jednoznaczne informacje dotyczące orientacji seksualnej Nouwena, jego procesu akceptacji tej kondycji i silnych osobistych związków z osobami ze środowiska LGBT. Jeśli jednak były to obawy uzasadnione, to lepiej może się stało, że nie dostaliśmy jej wówczas do rąk. Byłoby z ogromną szkodą dla książki (i dla czytelnika), gdyby informacje te przyjęte zostały w klimacie sensacji; a jeszcze większą, gdyby wątek seksualności Nouwena przesłonił to, co stanowi istotę tej opowieści – o człowieku, który choć posiadał dar prowadzenia innych do światła, nie potrafił się wydobyć z własnych dręczących ciemności.

Możliwe, że dopiero teraz dojrzeliśmy, aby przyjąć to, co opowieść ta ma nam do zaoferowania. Nie tylko dlatego, że dziś spokojniej i z większym zrozumieniem będziemy się przyglądać poszukiwaniu akceptacji własnej tożsamości seksualnej i próbom zintegrowania jej na psychicznym, duchowym i interpersonalnym poziomie. Bardziej chyba jeszcze dlatego, że to właśnie dziś rozpada się nam świat – i Kościół – w którym odnaleźć mogliśmy (choćby za cenę iluzji) mistrzów duchowych całych utkanych ze światła.

W bolesnym procesie żałoby zbieramy dziś bezradnie roztrzaskane ikony naszych proroków, próbując poskładać je w bardziej prawdziwy obraz. Niektórzy z nich okazali się cynicznymi manipulatorami i przestępcami, ale inni – tylko skomplikowanymi osobowościami, w których szlachetność mieszała się z małością, jasne widzenie spraw z przerażającą ślepotą, czystość serca z niepiękną słabością ciała, pragnienie, aby ocalić, ze zdolnością do zdrady.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Chcielibyśmy – powtarzamy często tę sentencję – aby byli nie tylko nauczycielami, lecz także świadkami; aby w trudnej sztuce życia Ewangelią osiągnęli biegłość, która uwiarygodni ich w naszych oczach. Czy jednak potrafilibyśmy przyjąć ich jako świadków nieporadności i bezradności wobec Ewangelii, świadków wewnętrznego mroku w duszach uczniów Pana? Czy stać by nas było na postawę serdecznego współczucia wobec tych, z których mądrości chcielibyśmy czerpać? Współczucia, które na ich ciemność ma oczy otwarte, ale serce gotowe, by przyjąć i przebaczyć?

Nie może ślepy wieść ślepego, ale chciałoby się wierzyć, że – wbrew powszechnemu przekonaniu – kulawy może poprowadzić kulawego w stronę źródła życia. Jeśli by tak było, to jest w tym przestrzeń nadziei także dla nas, przewodników – rekolekcjonistów, kierowników duchowych, animatorów, katechistów i duszpasterzy. Może wówczas nie musimy się tak bardzo lękać ciemności, która jest w nas – samotnie przeżywanej, starannie i wstydliwie skrywanej przed tymi, którzy widzą w nas tylko Boże światło. Powoli moglibyśmy się uczyć trudnej sztuki odsłaniania naszych brzydkich i brudnych ran; odważnego przyznania, że są w nas obszary, które zupełnie nie nadają się do naśladowania; szukania pomocy tam, gdzie to my potrzebujemy, aby drugi człowiek wyciągnął nas z niemocy, przyjął i ochronił. Henri Nouwen – kulawy prorok z niewydolnym sercem – mógłby być naszym przewodnikiem.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2024 jako część bloku tematycznego „Kościół, czyli relacje”.
Pozostałe teksty bloku:
„Celebrowanie relacji, nie instytucji”, Ks. Grzegorz Strzelczyk w rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim
Monika Białkowska, „Parafia na tu i teraz”
Konrad Sawicki, „Katolicy osieroceni w Kościele”

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.