Jedni powtarzają, że Oscary powinny stać się bardziej inkluzywne. Drudzy podnoszą alarm, że złote statuetki to obecnie kwintesencja „politycznej poprawności”. Jedni i drudzy uderzają w niewłaściwe tony.
Z Oscarami jest jak z Kościołem: wciąż znajdują się ludzie, którzy wierzą, że mają one wielkie znaczenie i wpływ na rzeczywistość. Tych osób tak naprawdę jest garstka. Reszta ekscytuje się Nagrodami Amerykańskiej Akademii Filmowej w podobny sposób jak świat elektryzują sprawy Kościoła: od kryzysu do kryzysu, od konklawe do konklawe. Tyle że w przypadku Oscarów konklawe odbywa się raz do roku.
Piszę ten tekst na kilka dni przed niedzielną galą i uśmiecham się pod nosem, bo już dziś mogę podać zwycięzców. Najlepszą aktorką drugoplanową zostanie Da’Vine Joy Randolph, pierwszoplanową – Lily Gladstone; wśród mężczyzn za drugi plan statuetkę odbierze Robert Downey Jr., za pierwszy – Cillian Murphy. Scenariusz oryginalny: „Anatomia upadku”, adaptowany: „American fiction”, film międzynarodowy: „Strefa interesów”, reżyseria: Christopher Nolan. I główny laur: „Oppenheimer”.
Skąd to wiem? Nie, nie jestem jasnowidzem. Po prostu Oscary są do bólu przewidywalne. Każde odstępstwo od powyższego werdyktu potraktuję jako oddech świeżego powietrza. Niech ze statuetką do domu wrócą Emma Stone, Ryan Gosling lub – po raz trzeci w karierze, po czterech dekadach przerwy – Robert De Niro, niech Akademia doceni Paula Giamattiego, scenariusz „Przesilenia zimowego” i reżyserię Yórgosa Lánthimosa albo Jonathana Glazera. Ba, niech za film roku uznane zostaną zwariowane „Biedne istoty”, kameralne „Poprzednie życie” lub niepokojąca „Strefa interesów”.
W poniedziałek nad ranem zasnę zadowolony, jeśli któregokolwiek z tych alternatywnych wskazań okaże się rzeczywistością.
Tak daleko i tak blisko
Widziałem wszystkich triumfatorów głównej kategorii od lat sześćdziesiątych. Zarywam oscarową noc od dziecka. Mogę więc z satysfakcją stwierdzić, że bywało gorzej, naprawdę! Jeszcze kilka lat temu regułą pozostawało zwycięstwo najnudniejszego filmu w stawce. Triumfowały „Green book”, „Operacja Argo”, „Artysta”, „Jak zostać królem”, „Slumdog. Milioner z ulicy”. „Tajemnica Brokeback Mountain” przegrywała z „Miastem gniewu”, „Gangi Nowego Jorku” i „Pianista” z „Chicago”, „Szeregowiec Ryan” z „Zakochanym Szekspirem”, a znacznie wcześniej: „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” i „Urodzony 4 lipca” musiały uznać wyższość „Wożąc panią Daisy”, zaś „Taksówkarz” – … „Rocky’ego”.
Rok 1976, kiedy w puli znalazły się takie dzieła jak „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Barry Lyndon”, „Pieskie popołudnie”, „Nashville” i „Szczęki”, stanowił nie tylko bodaj najlepszy sezon w historii, ale wręcz anomalię, krótkotrwałe odstępstwo od przeciętnej normy. Zresztą Spielberg i Pacino, dwaj młodzi bogowie tamtej dekady, zdobyli swoje wyróżnienia dopiero w 1994 i 1993 roku. Natomiast ostatni pojedynek wagi ciężkiej nastąpił między „To nie jest kraj dla starych ludzi” a „Aż poleje się krew”. Wygrał ten pierwszy tytuł. Był rok 2008…
Co więcej, każda interesująca się kinem osoba w dwie sekundy przywoła nazwiska wielkich twórców, którzy nigdy nie dostali Oscara za reżyserię (statuetki honorowe się nie liczą!). Welles, Lumet, Altman, Hitchcock – wymienię tylko tych czterech. A przecież pomijam mistrzów spoza Ameryki. Poza tym fakt, że Danny Bole zdobył Oscara, a nie otrzymał go wciąż Paul Thomas Anderson, zakrawa na kpinę!
W Oscarach właściwie od zawsze chodziło głównie o to, by branża nagrodziła branżę. By część filmowej śmietanki wróciła do domu z niczym, z kolei druga świętowała triumf. By Hollywood, niczym mityczny Olimp, zasypiało spokojnie
W kontekście tego wszystkiego tegoroczne rozdanie faktycznie nie wypada źle. Właściwie w głównej kategorii brakuje mi jednego filmu – „Godzilli Minus One”. No dobrze, może jeszcze fińskich „Opadających liści” wśród międzynarodowych produkcji. Plus nie podoba mi się sztuczne docenienie „Barbie”, tegorocznego hitu, przy jednoczesnym zignorowaniu kobiet, które owy sukces wypracowały, czyli Grety Gerwig i Margot Robbie.
Pomijając te zastrzeżenia, można chyba nieśmiało stwierdzić, że nominacje mimo wszystko oddają, czym żyliśmy w popularnym kinie w ostatnich dwunastu miesiącach (na czele z ratującym branżę „Barbieheimerem”). To mało czy dużo? A że Nolan, jeden z ostatnich autorów wysokobudżetowego kina, wróci najpewniej do domu z (jakąś) nagrodą za swój nienajlepszy, ale idealnie trafiający we współczesne niepokoje, nieco przegadany film – cieszyć się czy smucić? Pytanie brzmi inaczej: czy stać nas na rozrywanie szat? Warto to robić?
Czyż nie dobija się Oscarów?
Od lat na przełomie lutego i marca pojawiają się dwie pieśni – o tyle przeciwstawne, co nierozłączne. Jedni śpiewają, że Oscary powinny stać się bardziej inkluzywne, reagować na zmiany społeczne, skończyć z dyskryminowaniem kobiet czy mniejszości. Drudzy podnoszą alarm, że złote statuetki to obecnie kwintesencja „politycznej poprawności”. Myślę, że jedni i drudzy uderzają w niewłaściwe tony.
Oscary i sama Akademia potrzebują zmian, ale znacznie głębszych niż nagradzanie wcześniej pomijanych kosztem dawniej uprzywilejowanych. Odgórne zasady mogą pomóc, ale nie załatwią sprawy (a reprezentacja nigdy nie powinna być ważniejsza od scenariusza). Kiedy w nominacjach dostrzegano wyłącznie białe aktorki i aktorów (i to dwa lata z rzędu!), obrońcy Akademii odpowiadali, że rok wcześniej filmem roku został „Zniewolony”, zaś ówczesna szefowa gremium była czarnoskóra. I formalnie mieli rację.
Problem ze zmianami przy Oscarach sprowadza się do kilku kwestii. Mówimy po pierwsze o olbrzymiej instytucji, liczącej dziesięć tysięcy głosujących członków. Po drugie o instytucji, która jest w tyle wobec przemian społecznych nie o lata, a dekady. A także – po trzecie – o instytucji, która kocha samą siebie, potrafi zaskakująco wyczuwać nastroje i schlebiać im, maskować ewolucję we własnych szeregach, być przekorna i nagradzać kameralne historie zamiast faworytów (casusy „CODY” i „Moonlight”). Nie tak dawny triumf „Parasite” mógł cieszyć kinofilów z całego świata, ale też nie oszukujmy się: pewnie wkrótce znowu wygra artystyczny, brawurowy film, a potem film najbezpieczniejszy w stawce. I tak w koło Macieju. Oscary to w końcu, by posłużyć się tytułem zeszłorocznego laureata, wszystko wszędzie naraz. I wszystko zostaje pod kontrolą.
Zastanawiam się zresztą, czy nie oczekujemy od Nagród Akademii za dużo, czy nie dobijamy ich naszymi szlachetnymi wyobrażeniami. Jasne, od zawsze chodziło w Oscarach o kontekst pozafilmowy (w pierwszych latach o ukrócenie związków zawodowych przez studia i producentów), a właściwie o jedno: by branża nagrodziła branżę, by dokonywała się swoista redystrybucja prestiżu. By część filmowej śmietanki wróciła do domu z niczym, z kolei druga świętowała triumf. By wreszcie Hollywood, niczym mityczny Olimp, zasypiało spokojnie – z poczuciem, że wciąż jest świątynią kina.
Zbawienie przyjdzie przez spektakl
Kino rozwija się i bez wsparcia Oscarów, co prawda próbują one od dekad formować pewien kanon, ale też nie przesadzajmy – gdyby nagle skończył się ten festiwal samozachwytu, widzowie zbytnio by nie ucierpieli.
Zresztą dotychczas nie sprawdziły się najczarniejsze scenariusze. Platformy stremingowe planowały rozdawać karty, miały być dla kina tym, czym była telewizja w latach 50. i 60. Tymczasem tylko raz sięgnęły po statuetkę w głównej kategorii, a przymilając się filmowcom, zapewniły im artystyczną swobodę, o jakiej nie śnili (przykład Martina Scorsese i jego niczym nieskrępowanych metraży). Zresztą główni dystrybutorzy sami weszli w rynek streamingu…
Wróćmy na chwilę do przewidywań. Co najmniej w dwóch kategoriach współczuję przegranym. Za najlepszą animację uznane zostanie „Chłopiec i czapla” mistrza Miyazakiego (albo „Spider-Man: Poprzez multiwersum”), a dla mnie najcudniejszą produkcją ostatnich lat w tym gatunku okazał się „Pies i Robot” Pablo Bergera – opowieść o godzeniu się w życiu na straty. Tak samo w kategorii filmu międzynarodowego – chylę czoło przed „Strefą interesów”, ale zachwyciło mnie „Perfect days” Wendersa – film o tym, że warto każdego dnia zerkać w niebo i witać je z błyskiem w oku.
Trudno oczywiście stwierdzić, gdzie współcześnie bije serce kina. Łatwiej wskazać, jakie kino uratuje… kino. Nie będą to wcale cukierkowe historyjki, o których zapomnimy po pięciu minutach. Ale też nadziei nie warto wiązać z „kinem zaangażowanym”, spod znaku na przykład Berlinale – obejrzy je garstka ludzi.
Uratują kino ci, którzy przypomną widowni, czym może ono być; którzy zaproponują odbiorcom doznania, jakich nie może zapewnić im domowe zacisze. W ostatnich latach było kilka takich tytułów: „Top Gun: Maverick” (2022), „John Wick 4” (2023), obie części „Diuny” (2021 i 2024).
Zbawienie (to kinowe), jeśli przyjdzie, przyjdzie przez spektakl. Zaś Oscary są dla miłośników X Muzy jedynie trochę archaicznym i nużącym obowiązkiem, który dobrze byłoby raz do roku wypełnić…
Przeczytaj też: Nadprzyrodzony balsam. Przeraża nas nie fantastyka, a rzeczywistość