Biskupi skreślili z nazwy tego dnia pokutę, zastępując ją solidarnością. Deklaracje solidarności są jednak puste, jeśli niezaspokojone pozostaje pragnienie sprawiedliwości wielu osób skrzywdzonych.
Konferencja Episkopatu Polski postanowiła zmienić nazwę swojej inicjatywy, obchodzonej od 2017 r. w Kościele katolickim w Polsce w pierwszy piątek Wielkiego Postu. Do tej pory był to „Dzień modlitwy i pokuty za grzech wykorzystania seksualnego”. Niekiedy doprecyzowywano: „za grzech wykorzystania małoletnich przez duchownych”. Słusznie dodawano też gdzieniegdzie: „za grzech i przestępstwo”.
Nowa nazwa brzmi: „Dzień modlitwy i solidarności z Osobami Skrzywdzonymi wykorzystaniem seksualnym”. W dokumentach KEP można przeczytać, że zmiana nazwy podkreśla konieczność nie tylko modlitwy, ale także solidarnego wsparcia dla osób dotkniętych przemocą seksualną we wspólnocie Kościoła.
Milczenie polskich hierarchów w sprawie abp. Dzięgi oznacza, że ważniejsza jest dla nich lojalność wobec kolegi ze Szczecina niż prawda i sprawiedliwość
„W tym dniu Kościół pragnie stanąć u boku tych, którzy doświadczyli przemocy seksualnej, otaczając ich modlitwą i działaniami mającymi na celu ich wsparcie i ochronę”. Zmiana nazwy ma „jeszcze bardziej podkreślić wspólnotę i wsparcie dla osób zranionych”.
Akcent ma być teraz położony na konkretne akty solidarności. Wydarzeniu towarzyszy promocja kościelnych inicjatyw na rzecz osób skrzywdzonych. Prezentowane są one pod wspólnym hasłem #RazemByPomagać. Większość z nich to dzieła autentycznie godne uznania i docenienia. To nie ulega wątpliwości.
Solidarność zamiast pokuty?
Jest jednak i druga strona medalu. Zmiana nazwy to decyzja nie byle jaka. Zawsze bowiem coś oznacza: albo że poprzednia nazwa była nieprecyzyjna, albo że dotychczasowa formuła się wyczerpała, albo że trzeba inaczej rozłożyć akcenty. Zmiana nazwy jest też komunikatem, który można różnie interpretować.
W poprzedniej nazwie akcent położony był na modlitwę i pokutę, obecnie ma chodzić przede wszystkim o modlitwę i solidarność. Solidarność wchodzi zatem na miejsce pokuty. Co to może oznaczać? Że pokuta już jest zakończona/niepotrzebna/nieaktualna?
Delegat KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży, abp Wojciech Polak, zapewnia, że nie chodzi o lekceważenie pokuty – modlitwa za osoby skrzywdzone ma być elementem wielkopostnych nabożeństw o charakterze właśnie pokutnym – lecz o zachętę do aktów solidarności.
Nawet gdy się wierzy w te zapewnienia i dobre intencje, pozostaje jednak gorycz, że oto kościelni decydenci postanowili przesunąć pokutę z pierwszego planu na co najmniej drugi. A przecież powodów do pokuty wciąż nie brakuje.
Choć w sumie czy należy się temu dziwić? Takie podejście zgodne jest przecież z postawą Konferencji Episkopatu Polski, którą szerzej opisywałem w tekście „Rozliczalność. Doświadczenia z polskiego poligonu”. Przyznawanie się do własnych zaniedbań to coś, od czego nasi hierarchowie zdecydowanie się dystansują. Przy takiej postawie łatwiej zgodzić się na wygłoszenie w pierwszy piątek Wielkiego Postu werbalnych deklaracji o solidarności z Osobami Skrzywdzonymi (koniecznie wielką literą!) niż na słowa, gesty i czyny pokuty.
Solidarni, ale bardziej z Dzięgą
Trzeba bowiem pamiętać, że w ciągu zaledwie dwóch lat watykańskie sankcje dotknęły około 1/10 wszystkich polskich biskupów. Nasi hierarchowie wstydliwie dzierżyli pod tym względem palmę pierwszeństwa pośród innych konferencji episkopatu. Znamienne jednak, że temat ten praktycznie nie pojawiał się w ogóle w wypowiedziach hierarchów, poza niekiedy abp. Wojciechem Polakiem. Poza tym dominowała postawa: „Przemilczymy i prosimy o przemilczenie”…
Machina eklezjalnych rozliczeń w Polsce zatrzymała się jednak po biskupiej wizycie ad limina apostolorum w Watykanie jesienią 2021 r. Wtedy to przewodniczący KEP, abp Stanisław Gądecki, podczas spotkania z prefektem Kongregacji ds. Biskupów, kard. Markiem Ouelettem, poskarżył się na ciężki los hierarchów, wobec których zastosowano sankcje. I od tego czasu nie zapadły żadne istotne decyzje Stolicy Apostolskiej w odniesieniu do polskich hierarchów.
Szczególnie jest to niezrozumiałe w sprawach dotyczących dwóch urzędujących biskupów – abp. Andrzeja Dzięgi ze Szczecina i bp. Andrzeja Dziuby z Łowicza. W obu przypadkach postępowania rozpoczęły się już kilka lat temu, a znane publicznie fakty nie pozostawiają wątpliwości, że wystąpiły tam poważne zaniedbania, a nawet manipulacje. Oba dochodzenia na szczeblu krajowym już dawno zostały zakończone, wciąż jednak nie ogłoszono ostatecznego watykańskiego werdyktu (co prawdopodobnie oznacza, że hierarchowie podejrzani o zaniedbania skwapliwie korzystali z przysługujących im możliwości odwoływania się od decyzji dla siebie niekorzystnych).
W prywatnych rozmowach (nie ze mną) nawet niektórzy członkowie KEP przyznają, że przeciąganie decyzji Stolicy Apostolskiej w sprawach biskupów Dzięgi i Dziuby to oczywista obiektywna szkoda dla Kościoła w Polsce i poważna skaza na wizerunku Stolicy Apostolskiej. Niezdolność doprowadzenia do wiążącego werdyktu kompromituje kościelne procedury rozliczalności. Żaden z hierarchów nie powie jednak o tym publicznie. To milczenie oznacza, że dla pozostałych biskupów ważniejsza jest lojalność wobec kolegi ze Szczecina niż prawda i sprawiedliwość.
W centrum Kościoła?
Duchownym sprawcom przemocy seksualnej oraz przełożonym, którzy ukrywali ich przestępstwa, przysługują w Kościele – jak już wspomniałem – rozliczne możliwości składania odwołań w procesach kanonicznych. To dobrze, bo oskarżonemu należy zagwarantować prawo do obrony.
Tyle tylko, że w skrajnie odmiennej sytuacji znajdują się osoby skrzywdzone, które wielokrotnie przecież słyszały i od kolejnych papieży, i czasem od swoich biskupów, że w takich sprawach to one są najważniejsze i mają być postawione w centrum działania Kościoła.
Niestety, są to puste słowa. W sensie kanonicznym osoby skrzywdzone wciąż nie są bowiem nawet stroną postępowań, mają jedynie status świadków. W związku z tym nie mają prawa wglądu do dokumentów procesowych, nie przysługuje im prawo do złożenia odwołania itd. itp. Od lat mądrzy kościelni eksperci alarmują, że taki stan prawny jest skandaliczny i wymaga pilnej zmiany – i… NIC.
Dobrze zatem, że w dzisiejszym dniu padają z ust polskich hierarchów liczne zapewnienia o solidarności z osobami skrzywdzonymi. To bardzo ważne, ale nie o gesty tu chodzi, lecz o konkrety. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni” (Mt 5,6) – powiedział Jezus w Kazaniu na górze. W tym przypadku to właśnie od biskupów, ich delegatów, oficjałów sądów kościelnych – oraz od watykańskich urzędników – zależy, czy złaknieni sprawiedliwości zostaną nasyceni.
Solidarni, ale bez odszkodowań
Patrząc natomiast z perspektywy osób skrzywdzonych, brak decyzji w tych sprawach to niesprawiedliwość wołająca o pomstę do nieba. Zwłaszcza „zasłużona” jest pod tym względem archidiecezja szczecińsko-kamieńska, która na przykład nawet słowem nie skomentowała ostatecznego kanonicznego wyroku w sprawie prominentnego duchownego tej diecezji, ks. Andrzeja Dymera (sprawę tę opisywałem w pięciu odcinkach cyklu „Przeczekamy i prosimy o przeczekanie”).
Moje spojrzenie jest oczywiście „wypaczone”, bo od paru lat nie ma właściwie dnia, w którym nie kontaktowałbym się z kilkoma osobami dotkniętymi w Kościele przemocą seksualną. Tyle że to jest akurat „stronniczość”, której nie chcę się wyzbyć
Co więcej, owego werdyktu do dziś oficjalnie nie ogłoszono, pomimo starań, jakie podejmował w Watykanie, łącznie z papieżem, skrzywdzony przez Dymera o. Tarsycjusz Krasucki OFM. Nikogo nie przeproszono, z żadną osobą wykorzystaną się nie skontaktowano. Swoją biernością władze diecezji podtrzymują natomiast krążące po diecezji pogłoski o gejowskim spisku, którego ofiarą miał jakoby paść wybitny i zasłużony kapłan.
Wyrazem solidarności z osobami skrzywdzonymi powinno być także wypłacanie odszkodowań. To jest jednak w Kościele hierarchicznym w Polsce całkowite tabu. Nawet biskupi najbardziej wspierający poszkodowanych konsekwentnie trzymają się linii argumentacyjnej, że nie instytucje kościelne powinny płacić odszkodowania, lecz wyłącznie bezpośredni sprawcy. Tym samym po raz kolejny dokrzywdzają tych, którzy i tak nie mogą sobie poradzić z traumą przemocy duchowej, psychicznej i seksualnej, „skazując” ich dodatkowo na męczące i upokarzające procesy cywilne.
Tymczasem od dawna wiadomo – choćby z doświadczeń innych krajów – że kościelna polityka unikania płacenia odszkodowań ma krótkie nogi. I tak prędzej czy później, po kolejnych precedensowych wyrokach, skończy się to – bardziej czy mniej dobrowolną – zgodą episkopatu na jakąś formę zadośćuczynień finansowych. Korzystniej zatem doprowadzić do takiego rozwiązania wcześniej i w sposób cywilizowany. Ale w Polsce ten argument się zupełnie nie przebija…
Płakać z płaczącymi
Moje spojrzenie jest oczywiście „wypaczone”, bo od paru lat nie ma właściwie dnia, w którym nie miałbym kontaktu z kilkoma osobami dotkniętymi w Kościele przemocą seksualną. Siłą rzeczy, widzę zatem te problemy ostrzej. Tyle że to jest akurat „stronniczość”, której nie chcę się wyzbyć – bo to wyraz opcji preferencyjnej na rzecz skrzywdzonych. I nie zamierzam przestać być ich głosem, gdy sami mówić nie mogą (nie jestem w tym, rzecz jasna, osamotniony).
Ktoś musi bowiem wykrzyczeć, że skandalem jest, iż sprawca zdążył już odbyć karę kilkuletniego więzienia prawomocnie zasądzoną przez sąd państwowy, a wciąż nie zakończyło się postępowanie kanoniczne. Zaś informacji o przebiegu tego postępowania oczywiście brak…
Bo ktoś musi zapłakać z osobą „obchodzącą” kolejną rocznicę powierzenia swojej krzywdy Kościołowi, któremu zaufała. Ale, rzecz jasna, i werdyktu brak, i jakiejkolwiek informacji brak, i odpowiedzi biskupa na list też brak…
A co mam odpowiedzieć osobom, które z przerażeniem widzą, że biskup wyznacza ich krzywdziciela na kapelana w domu opieki czy szpitalu (to taka forma odsunięcia na boczny tor duszpasterstwa)? Chyba tylko tyle, że najwyraźniej niektórzy hierarchowie wciąż zakładają, że jeśli ów ksiądz ewentualnie wykorzysta osobę z niepełnosprawnością lub chorą, to krzywda będzie znacząco mniejsza…
Co mam odpowiedzieć kobiecie wykorzystanej jako nastolatka, która po latach odważyła się na zgłoszenie swojej krzywdy władzom zakonnym, ale gdy kilka miesięcy później idzie na Mszę świętą w mieście, gdzie czyny miały miejsce, widzi „swojego” sprawcę przy ołtarzu w koncelebrze z prowincjałem?
Bo tak mogą
A co odpowiedzieć innej kobiecie, którą kościelny przełożony poucza na piśmie, aby powstrzymała się od „ataków” na niego, wcześniej zaś przez wiele miesięcy nie raczył jej nawet poinformować o werdykcie, jaki zapadł w zgłoszonej przez nią sprawie?
Co mam odpowiedzieć pani Jolancie, panu Tomaszowi oraz wielu, wielu innym, których cierpienie trwa niezaleczone, bo wciąż nie mogą doczekać się aktu sprawiedliwości, za którą tak bardzo tęsknią i którą im obiecano ustami najwyższych dostojników Kościoła? Im nie chodzi o żadną zemstę, im chodzi o przywrócenie zaburzonego ładu świata.
W tym roku przed pierwszym piątkiem Wielkiego Postu usłyszałem wyjątkowo wiele pytań takich, jak te, które przytaczam wyżej. Coraz częściej odpowiadam moim rozmówcom z goryczą, że biskupi i prowincjałowie tak działają, BO TAK MOGĄ – bo system kościelny, pomimo wprowadzonej teoretycznie rozliczalności, nie wymusza sprawności i terminowości działania w postępowaniach kanonicznych.
Zatem nie ustne zapewnienia o solidarności są tu potrzebne, lecz – nomen omen – prawo i sprawiedliwość: gruntowna reforma i prawa kanonicznego, i systemu kościelnej sprawiedliwości. Bez tego świeccy i duchowni prawdziwie oddani trosce o poszkodowanych zapracują się do ostatka sił, a i tak osoby skrzywdzone nadal będą się czuć w Kościele „zniknięte”, tak jak w wierszu, który napisała wczoraj jedna z nich:
Gdzieś w kruchcie kościoła
Samotnie w półcieniach
Tam kościół nie patrzy
Nie widzi cierpienia
Gdzie światło nie świeci
Gdzieś w mroku odmętach
Ja z duszą pękniętą
Osoba zniknięta
Przeczytaj także: Musimy być krzykiem skrzywdzonych