Nieważne, czy jesteś osobą wierzącą, czy ateistą. Kiedy niebo rozrywają bomby, do głowy przychodzą ci tylko słowa: Panie, zmiłuj się nad nami – mówi Jurij Lifanse, odpowiedzialny za Wspólnotę Sant’Egidio w Ukrainie.
Karol Grabias: Dewiza Wspólnoty Sant’Egidio to „modlitwa, ubodzy i pokój” (preghiera, poveri e pace). Jak znaczenie tych słów zmieniło się w Ukrainie od wybuchu wojny?
Jurij Lifanse: Dla wspólnoty wojna zaczęła się w 2014 roku, gdy w Słowiańsku został ostrzelany dom dziecka „Żagle Nadziei”. To było miejsce, które wspieraliśmy przed wybuchem wojny i które potem pomagaliśmy odbudować. Choć w tamtej chwili byliśmy w zasadniczo bezpiecznym Kijowie, to wojna przyszła do nas od razu.
Trudno jednak porównywać dziesięć lat przed wybuchem pełnoskalowej wojny, do tego, co wydarzyło się potem. Modlitwa stała się dla mnie podstawą, na której spoczywa całe moje obecne życie. Wspólnota Sant’Egidio na całym świecie modli się o pokój.
To w jakimś sensie modlitwa związana z geografią, bo znajdujemy się we wszystkich krajach, w których toczy się konflikt zbrojny. Nasi bracia i nasze siostry od lat żyją w realiach wojennych, dziesięć lat temu w Mozambiku zabitych zostało 6 naszych braci, w Pakistanie zburzono nasz kościół. Wojna jest dla nas czymś namacalnym. Kiedy żyjesz w miejscu, gdzie panuje pokój, wydaje ci się, że wojna nigdy nie będzie ciebie dotyczyć i wszystko zawsze będzie dobrze.
Już dawno temu zorientowaliście się, że to fikcja.
– Tak, już wcześniej wiedzieliśmy, że wojna to nie odległa abstrakcja. Oczywiście, wybuch pełnoskalowego konfliktu w Ukrainie w jakimś sensie był dla nas zaskoczeniem. Ale z perspektywy duchowej wiedzieliśmy, że ta wojna jest możliwa. Zdawaliśmy sobie wtedy sprawę, że zło istnieje i nam zagraża. Że panoszy się w domu naszych sąsiadów i że będą oni bombardować absolutnie wszystko. Ciężko sobie to wyobrazić.
Nasza pierwsza reakcja, gdy doszły do nas informacje o pełnoskalowej wojnie – zebraliśmy się na modlitwę. Pierwsze bomby spadły około 4:30 rano, o 11 spotkaliśmy się na modlitwę, oczywiście w trybie online. Ludzie siedzieli w piwnicach, samochodach, pociągach. Zdzwoniliśmy się z członkami wspólnoty ze Lwowa, Iwano-Frankiwska, Rzymu, Warszawy. Spotykaliśmy się tak potem codziennie, by dodać sobie siły. Modlitwa stała się jak codziennie oglądane wiadomości. W pewnym sensie dzięki niej możesz patrzeć na świat z punktu widzenia Boga. Ona dała nam słowa, w których mogliśmy się odnaleźć. Szczególnie psalmy.
Najstraszniejsze w słowie „pokój” jest dziś to, że moja starsza córka, która ma 14 lat, nie pamięta Ukrainy w czasach pokoju
Dlaczego akurat psalmy?
– W psalmach spieramy się z Bogiem, dziękujemy mu, szukamy nadziei, patrzymy na wroga Jego oczami. Spotkanie z psalmami po wybuchu wojny było dla nas bardzo ważnym doświadczeniem. Nadal regularnie modlimy się wspólnie o pokój. Wcześniej robiliśmy to raz na miesiąc. Teraz robimy to każdego tygodnia.
We Lwowie od lat organizujemy modlitwę w świątyni kapelanów wojskowych. Kiedy staję przy katedrze, by czytać Słowo Boże, bardzo często muszę przeczytać listę nazwisk żołnierzy, którzy tego tygodnia zostali pochowani na cmentarzu obok świątyni. To dla mnie bardzo trudne, tym bardziej, że pożegnaliśmy już tam dwóch naszych przyjaciół związanych ze wspólnotą. Nie ma wyjaśnienia dla istnienia tak wielkiego zła. Można tłumaczyć je, wskazując na przyczyny polityczne, ekonomiczne, wojskowe. Ale nie ma wyjaśnienia duchowego, nic nie czyni istnienia tego zła bardziej zrozumiałym. Modlitwa pomaga zachować nadzieję. Bez niej nie wiedziałbym, co zrobić.
Modlitwa, pokój i ubodzy. Jak ci ostatni radzą sobie w czasie wojny?
– Ubodzy zawsze byli z nami i pomogli nam. Ja przez pierwszych dziesięć dni wojny ukrywałem się w schronie. Ubodzy sprawili, że zaczęliśmy spod ziemi spoglądać na zewnątrz, nie martwić się tylko o siebie, ale też o innych – tych, którzy są słabsi od nas.
Najpierw sprawdziliśmy, czy wszyscy członkowie wspólnoty nie są zagrożeni. Pomogliśmy ewakuować się tym, którzy tego potrzebowali. Kilku z nas utknęło w Irpieniu, co było przerażające. I od razu zaczęliśmy dzwonić do naszych ubogich przyjaciół. Na Boże Narodzenie zapraszamy ludzi, rozdając osobiście wypisane zaproszenia – znamy zatem ich imiona i numery telefonów. I zaczęliśmy do nich dzwonić, wysyłać pieniądze, żeby coś mieli w ten ciężki czas.
W sklepach półki świeciły pustkami. Ale robiliśmy, co mogliśmy, by znaleźć coś dla naszych przyjaciół. 4 marca udało się nam zorganizować w Kijowie rozdawanie darów na ulicy. Sytuacja bezdomnych była identyczna, jak w czasie pierwszego lockdownu: głód i chłód. Dlatego wyszliśmy na ulicę z jedzeniem. Gdy milkły syreny, wysyłaliśmy smsy do wszystkich i po 20 minutach byliśmy razem na powierzchni. Rozstawaliśmy się dopiero, gdy zaczynały się kolejne alarmy bombowe.
Słowo „pokój” na Zachodzie wydaje się czymś oczywistym. Ale dla Was chyba zmieniło znaczenie.
– Najstraszniejsze w słowie „pokój” jest dziś to, że moja starsza córka, która ma 14 lat, nie pamięta Ukrainy w czasach pokoju. Od kiedy świadomie żyje i pamięta, wojna jest zawsze gdzieś na horyzoncie. Ma koleżanki i kolegów w klasie, których członkowie rodziny poszli na wojnę, nierzadko stracili życie. Dzięki Bogu żyje teraz w Warszawie i jest bezpieczna.
Pokój jest czymś, co przede wszystkim trzeba ocalić w naszym sercu. Musimy pragnąć go, by wiedzieć, w jakim kierunku iść i o co się modlić. My przecież pamiętamy pokój jako dorośli ludzie. Teraz musimy przywrócić go naszym dzieciom, nawet jeśli na obecną chwilę możemy jedynie pielęgnować go w naszych sercach.
Nie wiem, co będzie dalej, ale te trzy wielkie słowa „modlitwa, ubodzy i pokój” są dla nas ciągle aktualne. One dają nam schronienie.
Pomagasz osobom w kryzysie bezdomności od 30 lat. Czy wybuch wojny sprawił, że w Ukrainie pojawił się nowy rodzaj biedy i bezdomności?
– Ukraińcy mają niezwykły talent, którego nie rozumiem i nie umiem nazwać. W 2014 roku w Ukrainie znajdowało się milion uchodźców wewnętrznych, teraz mamy ich kilka razy więcej. A kiedy wyjdziesz na ulice ukraińskich miast, nie znajdziesz tam bezdomnych, błąkających się przesiedleńców. Oni wszyscy gdzieś mieszkają, otrzymują pomoc humanitarną – nie zostali na ulicy. Nie mówię nawet o froncie i terenach przyfrontowych, bo tam w pewnym sensie wszyscy są bezdomni. To faktycznie się zmieniło: ludzie w końcu zrozumieli, że bezdomni nie są gorsi od nich, nie są czymś złym. Po wybuchu pełnoskalowej wojny miliony osób pozostało bez domu.
W zeszłym roku, gdy w listopadzie wspominaliśmy Wielki Głód w Ukrainie, poszliśmy nakarmić bezdomnych we Lwowie – powtarzamy bowiem, że nie wystarczy zapalić świeczkę, ale trzeba też iść do ludzi i przypominać im o tym, co się stało. Wyruszyliśmy z naszymi przyjaciółmi, którzy byli uchodźcami: z Mariupola, Doniecka Sewierskiego, okupowanego wówczas Chersonia. Może to kogoś zaskoczy, ale to bezdomni odnosili się ze współczuciem do naszych przesiedlonych przyjaciół. Jeden z nich powiedział: ja nie mam tylko domu, a tobie nie zostało nawet miasto. To wszystko pomaga przemyśleć pojęcie bezdomności i umocnić postawę empatii wobec osób w kryzysie bezdomności.
Ryzyko popadnięcia w bezdomność zwiększyło się znacznie w czasie wojny?
– Im więcej czasu mija, tym biedniejsi stają się zwykli ludzie. Na początku nasze państwo bardzo hojnie udzielało pomocy potrzebującym, tak samo jak zagraniczni fundatorzy.
W najbliższych tygodniach w życie wejdzie nowe prawo, zgodnie z którym nie wszyscy uchodźcy będą otrzymywać pieniądze. Obecnie wszystkie osoby przesiedlone otrzymują comiesięcznie pewne wsparcie. Teraz powstaną ekonomiczne cenzusy, które mają zatrzymać transfer pieniędzy do rodzin, które są w nieco lepszej sytuacji majątkowej. Pamiętajmy jednak, że nawet zwykła rodzina, która znajduje się w obcym mieście, bez wsparcia przyjaciół, rodziców, relacji, często ma poważny problem ze znalezieniem źródła przychodu.
Niedawno po pomoc zgłosił się do mnie pewien mężczyzna. Mówi mi, że ma 55 lat, jest inżynierem, a jego żona, kilka lat młodsza, pracowała jako nauczycielka. Mają córkę, świeżo przyjętą na uniwersytet. Z punktu widzenia polityki społecznej to zwykła rodzina, której nie trzeba pomagać. Dwójka zdrowych ludzi z dorosłym dzieckiem. Pochodzą z Charkowa, gdzie wiedli spokojne życie. Pewnego dnia ich dom został zbombardowany i musieli uciekać. We Lwowie stali się biedni – w Ukrainie bardzo trudno znaleźć pracę w obcym mieście, gdy jesteś po 50-tce. Takie osoby zwracają się do nas i pokazuje to, jak wielkim zagrożeniem dla socjalnego bezpieczeństwa jest wojna.
Tych niewidzialnych zagrożeń jest znacznie więcej.
– Olbrzymie społeczne ryzyko wywołują problemy psychiczne. One są jedną z głównych przyczyn bezdomności. To obecnie olbrzymi problem w Ukrainie. Ukraińcy wyglądają normalnie. Gdy przejdziesz się ulicami Lwowa, to zobaczysz piękne, europejskie miasto. Ale w tym samym Lwowie spotkasz inwalidów, ludzi okaleczonych, osoby, które zaczynają płakać w środku dnia. Spotkasz dzieci, które boją się głośnych dźwięków, bo przypominają im o bombardowaniu. Każda osoba z traumą zbliża się do ryzyka bezdomności.
Największym problemem jest jednak kryzys rodziny. Przyczyną numer jeden bezdomności są słabe więzi rodzinne: jeśli te są silne, to bliscy zawsze będą wspierać swojego. Bez więzi człowiek w sytuacji kryzysu trafia na ulice. A teraz rodziny są rozdzielane, w Europie mamy sześć milionów Ukraińców, którzy zostawili kogoś w swojej ojczyźnie, czasami w okupacji, czasami w okopie. To wielki cios dla ukraińskich rodzin. Do tego nie wiemy, czy wszystkie z nich poradzą sobie z traumą, jaką przyniosą do domu żołnierze powracający z frontu. Ich rany są bardzo głębokie – jeśli nie fizyczne, to psychiczne. Leczenie wymaga wiele czasu, pieniędzy i wsparcia otoczenia.
Im dłużej trwa wojna, tym bardziej niepewna staje się nasza przyszłość. Nie tak dawno wicepremier Ukrainy Iryna Wereszczuk przyznała, że istnieje ryzyko, że stracimy kontrolę nad ubóstwem – jak dotąd, lepiej lub gorzej, jeszcze sobie z nim radzimy.
Jak Ukraina radzi sobie z widmem psychicznej traumy?
– Dziś jest bardzo dużo programów pomocy, Pierwsza Dama zajmuje się w swojej publicznej działalności tematem zdrowia psychicznego. Wspólnota Sant’Egidio również robi wszystko, co możliwe, żeby wspierać ludzi w kryzysie. We wszystkich naszych placówkach organizujemy Szkoły Pokoju, gdzie pomagamy najmłodszym odzyskać odebrane im dzieciństwo. Często dzieci, które spotykamy, nie mówią, boją się rozłączać z rodzicami, płaczą i kłócą się. Staramy się stworzyć dla nich warunki, w których mogą przypomnieć sobie, że są dziećmi.
Sam widziałem 12-latka, który żył z małą siostrą, mamą i babcią – a przy tym mówił o sobie jak o głowie rodziny. W wieku 12 lat czuł odpowiedzialność za wszystkich swoich bliskich. Żadne dziecko nie powinno tak o sobie myśleć. Gdy gramy z tym chłopcem w piłkę, chcemy, by na te kilka chwil nie czuł się odpowiedzialny za cały świat. Jednak to, czy państwo będzie w stanie pomagać ludziom w kryzysie psychicznym, zależy od sytuacji na froncie i międzynarodowej pomocy. Sami nie damy sobie z tym wszystkim rady.
To po raz kolejny dowodzi, że wojna najłgębiej rani tych, którzy są bezbronni. Ukraińskie dzieci żyją od lat w cieniu wojny. Jak to wpływa na ich przyszłość?
– To już na nie wpłynęło. Zacznijmy od tego, że Rosja odebrała nam 20 tysięcy naszych dzieci. Tyle liczy populacja całego miasta. Kiedy słyszę pytanie o przyszłość naszych najmłodszych, to myślę o swojej 13-miesięcznej córce. Jak wpłynie na nią to, że w pierwszy dzień swojego życia była w bunkrze? Nie wiem. Nasza ojczyzna staje się powoli pustelnią. Już teraz są badania, które wskazują, że w ciągu 10 lat ludność Ukrainy zmniejszy się do 26 milionów osób. To demograficzna katastrofa. Od wybuchu wojny dzietność drastycznie spadła, a z czysto fizycznego punktu widzenia bez dzieci nie mamy żadnej przyszłości.
Studenci, którzy w ubiegłym roku obronili licencjat, w większości nigdy nie byli na wykładzie na uniwersytecie, a licealiści odwiedzili swoją szkołę jak muzeum – kilka razy. Uczelnie prowadzą zajęcia w audytoriach tylko na zachodnim brzegu Dniepru, a szkoły w trybie zmianowym – jeśli dysponują wystarczającą liczbą miejsc w schronach.
Jak ta sytuacja wpływa na rozwój młodych ludzi?
– Oni nie umieją rozmawiać. Po prostu nie umieją rozmawiać. Nie wiedzą, jak się gra w piłkę nożną. Nie potrafią budować relacji społecznych, nie mają koleżeńskich nawyków. Czego można się nauczyć, jak głęboko związać z kimś, tylko za pośrednictwem internetu? Całe pokolenie ma już wykrzywiony obraz rzeczywistości.
Ale przecież ostatecznie nie to jest najgorsze. Trwa wojna. W pierwszą noc, jaką spędziłem z rodziną w bunkrze, moja starsza córka dostała ataku histerii. Krzyczała: „Tato, nie pozwól mi umrzeć!”.
Widziałem 4-letnie dziecko, które podczas ewakuacji cofnęło się w rozwoju. Przestało chodzić i mówić. Pół roku rodzice uczyli je po raz drugi jak wykonywać te czynności. Ono w fizyczny sposób odmówiło życia w tym świecie. A po traumie u dzieci często pojawia się agresja. To normalna reakcja: twoje otoczenie chce cię zabić, więc się bronisz.
Wojna stała się wszechobecną częścią naszego życia, nową normalnością. Nie dziwimy się zatem, że najmłodsi chłonąc to wszystko, stają się agresywni. Widzimy eksplozje ich emocji w trakcie naszych Szkół Pokoju, nie zawsze jesteśmy w stanie je kontrolować. Mówimy o bardzo silnych wybuchach pozornie nieumotywowanej agresji. Mamy więc do czynienia z wielkim, wielopoziomowym kryzysem zdrowia psychicznego wśród młodych ludzi.
Na Zachodzie często padają hasła o „zmęczeniu wojną w Ukranie”. Czy międzynarodowe wsparcie humanitarne odczuwalnie osłabło?
– Zacząłbym od tego, że reakcja świata na wojnę w Ukrainie była kompletnie niespodziewana i poruszająca do głębi serca. Pamiętamy przyjęcie naszych uchodźców w Polsce, ludzie pracowali dzień i noc, na granicy po stronie słowackiej Wspólnota Sant’Egidio całodobowo prowadziła namiot, oferując wsparcie, potem finansowanie leczenia ewakuowanych – to wszystko olbrzymia, niesamowita praca. To jest coś, za co Ukraińcy powinni dziękować przez kolejne kilka pokoleń.
Ale czas leci. Po emocjonalnej reakcji potrzeba zaplanowanej, długoterminowej pomocy. Ukraińskie państwo prosi w pierwszej kolejności o pomoc wojskową, bo tylko kiedy jesteśmy wolni, możemy cokolwiek robić. Dlatego aspekt humanitarny pozostaje na drugim miejscu, co jest zrozumiałe.
W tę sytuację wkrada się fałszywa statystyka: pomoc dla Ukrainy ciągle rośnie, ale wsparcie humanitarne stanowi jego bardzo niewielką część. Jeden MiG-29 to roczny budżet dużego ukraińskiego miasta, jedna salwa z HIMARS-a kosztuje tyle, co wybudowanie nowej szkoły. Oczywiście potrzebujemy pomocy wojskowej, ale mówiąc metaforycznie, MiG-29 też ma problemy humanitarne.
Modlitwa pomaga zachować nadzieję. Bez niej nie wiedziałbym, co zrobić
Wspólnota Sant’Egidio od wybuchu pełnoskalowej wojny zebrała i wysłała 1500 ton pomocy dla Ukrainy o wartości ponad 20 mln euro: żywność, ubrania, produkty higieniczne i ponad milion opakowań leków. Jesteśmy trzecim darczyńcą we Włoszech po państwie i Czerwonym Krzyżu. Sami między sobą mówimy, że nasza misja jest częścią obrony Ukrainy. Jeśli żołnierze wiedzą, że w ich domu jest jedzenie, to mają jedno zmartwienie z głowy. Czasami żartuję, że skoro istnieje międzynarodowy, ciężki format rozmów w Rammstein, to przydałby się też lżejszy, „popowy” format w San Remo, na którym dyskutowaliśmy o strategii humanitarnej dla Ukrainy zaplanowanej na wiele lat do przodu.
W jaki sposób wojenna trauma zderza się z rzeczywistością wiary i modlitwą? Czy są one w stanie przynieść ukojenie i pokój?
– Kiedy słyszysz spadającą rakietę, to się modlisz. Nie ma innej odpowiedzi, jakiej jest w stanie udzielić człowiek. To naturalny odruch, jak oddychanie. Nieważne, czy jesteś osobą wierzącą, ateistą czy masz jakiekolwiek inne poglądy. Kiedy niebo rozrywają bomby, to do głowy przychodzą ci tylko słowa: Panie, zmiłuj się nad nami. Daj mi przeżyć. Nie ma innej odpowiedzi. Każdy, kto był w sytuacji ekstremalnej, gdy zagrożone było jego życie, powtarza to samo. W okopie modlą się wszyscy, nawet niewierzący. Nic więcej nie możesz zrobić, jeśli spada bomba. Chyba że pracujesz w obronie przeciwlotniczej, to wtedy strzelasz. Strzelasz i masz nadzieję, że oprócz modlitwy możesz polegać na własnych umiejętnościach. Modlitwa i słowo Boga zachowują nas od zniszczenia.
W jakim sensie?
– Gdy masz wroga, musisz go przecież nienawidzić. Musisz być na niego zły, pragnąć jego krzywdy – a to pragnienie wyniszcza. Nie można bez przerwy nienawidzić. Nie mogę oglądać wiadomości w telewizji, nienawidzić, a potem iść do swojego dziecka i ze spokojną głową tulić je przed snem. W sensie duchowym to niemożliwe. Nie da się odizolować permanentnej nienawiści do Rosjan od tego, co czujemy i jak zachowujemy się wobec naszych najbliższych. A przecież wierzymy, że jest Bóg. Wymierzenie sprawiedliwości należy do niego. On pomści nasze krzywdy, o tym czytamy w psalmach. Wierzę w to i robię swoje.
Miałem przyjaciela, Jurę, który był oficerem. Bardzo dużo pomagał ubogim ze wspólnotą, a przy tym pracował w wywiadzie obwodu zaporoskiego. Nikogo nie nienawidził, tylko wykonywał własną pracę. Brał udział w wypadach na terytorium wroga, brał jeńców, myślę, że w trakcie akcji zabijał ludzi, choć nigdy go o to nie pytałem. Ale on nikogo nie nienawidził. Bo nienawiść może cię pożreć. Lepiej spierać się z Bogiem, niż nienawidzić ludzi. Modlitwa to przecież również spieranie się z Bogiem.
Bartosz Bartosik: Mówiłeś o modlitwie o pokój. Co to dziś dla was znaczy? Czy to modlitwa, by pokonać wroga? Odwrócić losy wojny? Czy może coś innego?
– Pokój to dar Boga. „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat” (J 14,27). I my modlimy się właśnie o ten pokój, jaki Bóg może dać. I tylko On może go dać. Jak do tego ma dojść? Nie wiem, sam zapytaj Boga.
Bo jeśli mówimy o tym, jak mają zostać wyzwolone terytoria okupowane, to ekspertem w tym temacie jest generał Walerij Załużny. Ja przynajmniej mu ufam. Z perspektywy politycznej to pytanie należy kierować do naszych parlamentarzystów i rządu. To może brzmieć paradoksalnie w moich ustach, bo zawsze należałem do krytyków naszego państwa. Ale jednocześnie dobrze wiedzieć, że ma się własną flagę i prezydenta, który pracuje dzień i noc dla twojego kraju.
A mimo to pokój, o który się modlimy, w tym pokój w naszych sercach, może dać tylko Bóg. Trwa straszliwa wojna i naszą misją jest pomagać ludziom. Tworzyć miejsca, w których będzie panował pokój i dawał im schronienie. Mówię czasami, że ludziom potrzebny jest odpoczynek, że nie mogą cały czas płakać. A jeśli płaczą, to potrzebny im ktoś, kto ich obejmie.
Widziałem raz, jak z domu naszej wspólnoty wychodziła kobieta obwieszona darami, ledwo była w stanie wszystko unieść. A potem napisała mi w wiadomości: „Dziękuję, że mnie wysłuchałeś, poczułam się znów jak w domu”. To jest największa pomoc, jaką dajemy ludziom w naszej wspólnocie, która w tych trudnych czasach tak bardzo się powiększyła. I to też jest cud.
Co sprawia, że kolejni ludzie pragną dołączyć do Wspólnoty Sant’Egidio?
– Niezależnie od wszystkiego, gdziekolwiek i kiedykolwiek, zawsze byliśmy razem, stanowiliśmy jedność. Ludzie tego czasami nie rozumieją, myślą, że jesteśmy jednym z wielu NGO-sów, jakąś międzynarodową organizacją zarządzaną z oddali, a ja tylko doglądam lwowskiej filii. Jestem dziś w Warszawie tylko dlatego, że Magda z warszawskiej wspólnoty wyszła za mąż i chciałem jej przekazać moje serdeczne życzenia. Jesteśmy przyjaciółmi. Ludzie widzą tę jedność, gdy przychodzą do nas po pomoc. Często na początku zwracają się do nas z prośbą o wsparcie. A my ofiarowując tę pomoc, w zamian proponujemy im, żeby sami zaczęli pomagać innym. Przychodzi do mnie młody człowiek, dostaje coś od nas i pytam go: co robisz jutro? Chodź, przyjdziesz do nas i pomożesz nam. W taki sposób ludzie znajdują swoje miejsce na naszym froncie.
Innego razu w czasie pracy zaczynają wyć syreny i jedna dziewczyna zaczyna płakać. Mówi: kiedy nadleciała bomba, zaginęła moja babcia, jej mąż i siostra. Nie wiedziałem, co jej powiedzieć, więc po prostu ją przytuliłem. Usiedliśmy razem przed ikoną i pomodliliśmy się. Gdyby nie była z nami, wpadłaby w histerię sama w domu.
Praca we wspólnocie, jak modlitwa, pomaga leczyć traumy?
– Zbierają się u nas bardzo różni ludzie, od rolników, przez pracowników administracji po dyrektorów dużych przedsiębiorstw. W sytuacji, gdy spotykają się osoby z różnych środowisk, miast, grup społecznych, teoretycznie łatwo o pojawienie się napięć. Nam udaje się tego uniknąć. Razem gotujemy jedzenie, zanosimy je do potrzebujących Lwowian. Każdy ma poczucie, że robi coś ważnego. To pomaga odrodzić się i zakorzenić w nowym miejscu. A przy okazji pomaga znaleźć pracę, bo nawiązują się tu ważne kontakty. I choć nikt u nas nie otrzymuje pieniędzy, to potem dużo łatwiej mu nakarmić własną rodzinę.
Czy jest coś, o co modlicie się dziś szczególnie często, poza pokojem?
– O całe mnóstwo rzeczy. O uwolnienie porwanych ukraińskich dzieci. O naszych bliskich, którzy poszli na front. Modlimy się za naszych przyjaciół, którzy zginęli. A wraz z nimi za wszystkie ofiary tej wojny. Codziennie umierają nasi rodacy. Przed tym, jak wyjechałem ze Lwowa, przygotowywaliśmy pomoc dla lwowskich policjantów, którzy jeżdżą na front. Nasza paczka nie została odebrana, bo policjanci zostali zbombardowani. A my ich przecież znaliśmy…
To, co dzieje się w Ukrainie, jest potworne. Kiedy opuszczasz granicę naszego kraju, patrzysz na horyzont i nagle zdajesz sobie sprawę, że nie musisz już wypatrywać, czy coś nie leci z nieba. Patrzysz na słońce, drzewa, zmieniające się pory roku. Tu, w Ukrainie nie wyobrażamy sobie niczego większego, niczego ważniejszego niż pokój. Warszawa nie widziała wojny od 1944 roku. Tak samo było jeszcze do niedawna w Kijowie. A potem nagle rakiety zaczynają spadać ci na głowę. I spokojne miasto nagle staje się miastem wojny. Dlatego róbcie tu wszystko, co możliwe, żeby pokój utrzymać. Wydaje się, że dziś to oznacza być sojusznikiem Ukrainy.
Przeczytaj również: Miłość nieprzyjaciół po Buczy i Irpieniu. Rozmowa z Myrosławem Marynowyczem