rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Zadania domowe – sensowne z założenia, bezsensowne w praktyce

Szkoła Podstawowa 26 im. Ryszarda Berwińskiego w Poznaniu. Egzamin Ósmoklasisty, 24 maja 2022 r. Fot. Piotr Skornicki / Agencja Wyborcza.pl

Czy niemal jedna trzecia doby spędzana na lekcjach nie uczy dziecka ciężkiej pracy, skoro dopiero zadania domowe mają to robić?

Niedawno na portalu Klubu Jagiellońskiego pojawił się krótki artykuł Karoliny Pilawy, która jako nauczycielka języka polskiego już w samym tytule wyraziła pogląd, że proponowany przez niektóre ugrupowania parlamentarne postulat zakazu zadawania prac domowych to „szkodliwy populizm”. Przeczytałam ten tekst z zainteresowaniem i z rozżaleniem jednocześnie – z zainteresowaniem, bo jako nauczycielkę z wykształcenia i mamę dwóch córek w wieku szkolnym ta kwestia żywo mnie obchodzi. Z rozżaleniem – bo ustawiono mnie w grupie osób, które bezrefleksyjnie połasiły się na przedwyborczą i, jak sugeruje autorka, niezbyt mądrą obietnicę.

Nie zgadzam się z taką diagnozą. Jeśliby bowiem ten postulat padł podczas wyborów do samorządu szkolnego, można by go faktycznie uznać za populizm. Tym razem jednak nie był on kierowany do dzieci, a do ich rodziców.

Rodziców, którzy – jak wynika z mojej obserwacji – przyjęli go co najmniej z sympatią. Wśród moich znajomych mających dzieci w szkołach podstawowych pojawiły się nawet żartobliwe opinie, że jeśli ktoś rzeczywiście rozwiąże problem zadań domowych, i to tak, że dzieci bez nich będą coś w końcu umieć, to ma ich głos.

Polska szkoła zdaje się wychodzić z założenia, że dziecko rodzi się ze zdolnością samodzielnego przyswajania wiedzy. I już od pierwszej klasy tego od niego wymaga

Magdalena Kędzierska-Zaporowska

Udostępnij tekst

Poważnie jednak mówiąc, kwestia ta nie bez powodu pojawiła się w debacie publicznej – ten problem dotyczy dużej liczby potencjalnych wyborców. Sama, znając realia polskiej szkoły i mając własne doświadczenia rodzicielskie, inaczej niż Karolina Pilawa tego – trzeba przyznać – nieco rozpaczliwego postulatu nie traktuję jako populizmu, lecz jako zaproszenie do poważnej rozmowy o polskiej szkole.

Od rozżalenia przejdę więc do meritum. Pilawa w swym artykule słusznie zwraca uwagę na wartość pracy własnej ucznia i na to, że bez indywidualnego wysiłku żadne osiągnięcie edukacyjne (i nie tylko) nie byłoby możliwe. Problem jednak w tym, że obecnie prace domowe w polskim systemie edukacji nie pełnią w praktyce szkolnej żadnej ze wskazanych przez autorkę funkcji. Przeanalizuję je po kolei, odnosząc się do wiedzy pedagogicznej, praktyki nauczycielskiej oraz mojego doświadczenia jako mamy uczennic klasy drugiej i piątej.

Szansa na uporządkowanie informacji

Ja do tej funkcji wskazanej przez Karolinę Pilawę dodam nie mniej ważną, a mianowicie, że zadanie domowe to okazja do wyćwiczenia pewnych umiejętności czy doskonalenia kompetencji, bo szkoła przecież nie ma wyłącznie przekazywać informacji – w dzisiejszym świecie to właśnie kompetencje zdają się nawet istotniejsze jako przedmiot nauczania.

Czy zatem zadanie domowe w praktyce polskiej szkoły porządkuje informacje i doskonali kompetencje pozyskane w szkole? Odważę się stwierdzić, że nie, bo polska szkoła w obecnej formie właściwie nie jest w stanie robić ani jednego, ani drugiego. Nie przekazuje wiedzy, a już na pewno nie kształtuje kompetencji. I to z prozaicznego powodu: nie ma do tego warunków. Wyobraźmy sobie grupę 25 nastolatków, którzy stłoczeni w dusznej sali – po tym, jak wstali skoro świt i spędzili już w szkole jakieś pięć, a nawet sześć godzin, pozbawieni możliwości zaczerpnięcia choć łyka wody – uczą się, jak skonstruować poprawny tekst użytkowy (żeby trzymać się przykładu lekcji języka polskiego).

Jaka korporacja, której zależy na tym, by pracownicy cokolwiek nowego wdrożyli lub się w czymkolwiek wyszkolili, zapewnia swoim pracownikom aż tak złe warunki? Gdybyśmy jeszcze mieli do czynienia ze szkoleniowcami przygotowanymi do pracy w sytuacjach skrajnych, świetnie zmotywowanymi, mającymi cały zasób technik motywacyjnych… No ale nie mamy i trzeba to z bólem przyznać.

Trudno się więc spodziewać, że uczniowie w takich warunkach zdobędą wiedzę i zdolności, które będą potem mogli porządkować i doskonalić. Nawet samorodny mistrz dydaktyki w tak skrajnie trudnych okolicznościach nie jest w stanie zrealizować przeładowanej podstawy programowej, bo przez większą część lekcji musi zmęczone, głodne, spragnione i poirytowane dzieci uspokajać, ewentualnie je odpytywać lub robić sprawdziany, bo przecież trzeba mieć oceny (nie trzeba, bo żaden przepis nie nakłada takiego obowiązku, ale to temat na inny tekst).

Proces dydaktyczny z góry skazany jest na porażkę, bo nauczyciel nie ma właściwie żadnych narzędzi motywujących czy dyscyplinujących poza uwagą wpisywaną do dziennika elektronicznego (perełkom spośród tych uwag poświęconych jest kilka kanałów youtube’owych, których autorzy prezentują najbardziej kuriozalne nauczycielskie teksty).

Na biurku nauczyciela nie leży już przecież linijka, którą można by zdzielić niesfornych uczniów, a w domach na dzieci nie czekają dyscyplinujące pasy (i dzięki Bogu!). W praktyce uczniowie na lekcji próbują się uczyć, a nauczyciele usiłują nie wypaść ze swej roli wszystkowiedzących mentorów, szafarzy ocen i uwag w dzienniku, które jednak wbrew założeniom nie pełnią już funkcji dyscyplinującej.

Dzieci, także za sprawą poradnikowych kanałów w mediach społecznościowych, doskonale wiedzą, że złe oceny i tzw. uwagi negatywne nie niosą ze sobą żadnych konsekwencji. Mimo to polski system szkolnej dyscypliny oparty na uwagach, odpytywaniu za karę i karnych kartkówkach dalej się kręci. Czy nie stąd wzięło się zainteresowanie m.in. Szkołą w chmurze? Wielu uczniów w przeładowanych polskich szkołach, gdzie wciąż panuje zasada odpowiedzialności zbiorowej, groźby i wrzaski, nie jest w stanie nauczyć się niczego. Nabawiają się nerwicy szkolnej, cierpią z powodu przebodźcowania. Co dzieci mają zatem porządkować i utrwalać, odrabiając pracę domową? Pewnie są i takie, które coś mimo wszystko z lekcji wynoszą. Ilu ich jednak jest?

Mają się przekonać, że mogą same się czegoś nauczyć

Każdy rodzic dąży do samodzielności swojego dziecka, to oczywiste. Niestety, to dążenie okupione jest latami prób i porażek. Najprostszy przykład – mycie zębów. Zanim dziecko samo porządnie wyszczotkuje wszystkie swoje mleczaki, rodzic musi mu to kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt razy pokazać, a i tak efekt nie zawsze jest zadowalający. Rodzic ośmiolatka mimo swych wielkich wysiłków i tak zapewne usłyszy u dentysty, że jego dziecko ma gdzieś coś niedoszorowane. A przecież ćwiczą to już tak długo!

Pomysł, że dziecko z marszu samo będzie umiało się uczyć, jest równie śmiały jak przekonanie, że samo z siebie zacznie doskonale dbać o higienę jamy ustnej. Polska szkoła jednak zdaje się wychodzić z założenia, że dziecko rodzi się ze zdolnością samodzielnego przyswajania wiedzy, i od pierwszej klasy tego od niego wymaga, codziennie stawiając ucznia przed koniecznością odrobienia pracy domowej.

A przecież on tego jeszcze nie potrafi, bo często nie umie nawet samodzielnie odczytać polecenia. Nie mówiąc już o tym, że nie jest w stanie sprawdzić, czy zadanie wykonał poprawnie. Dodatkowo, biorąc pod uwagę wspomniany brak warunków do sensownego uczenia się czegokolwiek w szkole, w praktyce praca domowa staje się nieraz sposobem na wprowadzenie nowego materiału i to, czy dziecko go zrozumie, zależy w dużej mierze od zasobów jego rodziców – intelektualnych, finansowych i czasowych.

Tych ostatnich przede wszystkim, bo przecież wyjaśnienie każdej najmniejszej rzeczy wymaga nieraz godzin. Jak mają sobie z tym poradzić na przykład rodzice pracujący na popołudniową zmianę? Zadania domowe dorzucają kolejną cegiełkę do budowania ściany nierówności pomiędzy dziećmi.

Zadania domowe dorzucają kolejną cegiełkę do budowania ściany nierówności pomiędzy dziećmi

Magdalena Kędzierska-Zaporowska

Udostępnij tekst

Dzieci rodziców bardziej zaangażowanych dysponujących dużym kapitałem intelektualnym i wolnym czasem na starcie mają lepszą sytuację niż dzieci z rodzin, w których nie ma takich zasobów. A przecież dziecko dopóki nie zostanie nauczone tego, jak się uczyć (a to może trwać całe lata!), wymaga nieustannego wsparcia i kontroli ze strony dorosłych.

Rodzice nie mają często takich kompetencji, podobnie zresztą jak nie mają ich nauczyciele. Ja skończyłam studia polonistyczne 15 lat temu. Nauczono mnie wielu przydatnych rzeczy, do dziś pamiętam na przykład końcówki równoległe odmiany rzeczowników, ale jako żywo nie przypominam sobie, żeby ktoś pokazał nam, jak uczyć kilkulatków samodzielnej pracy, czy jak przygotowywać zadania domowe tak, by służyły procesowi nabywania umiejętności indywidualnego uczenia się (bo to jest przecież proces!).

Zakładam więc, że wielu nauczycieli, będących moimi starszymi koleżankami i kolegami lub rówieśnikami, nie ma takiej wiedzy. Łudzę się jeszcze, że posiedli ją młodsi nauczyciele – choć nie spodziewam się, że stało się to na studiach. Jeśli już, to podczas licznych kursów i w ramach wspaniałych inicjatyw oddolnych, w których wybitni pedagodzy, wbrew systemowi, próbują coś w swojej pracy zmienić. Ale znowu – nawet geniusz sketchnotingu nie nauczy go niemal trzydziestoosobowej, rozwrzeszczanej klasy, jeśli musi ją uspokoić i jeszcze zrealizować przeładowany program nauczania. I oczywiście wystawić oceny.

To, jak bardzo dzieci nie potrafią się uczyć, pokazuje pewna anegdotyczna historia z życia wzięta. Jeden z moich znajomych wraz z innymi rodzicami z klasy postanowił zrobić mały eksperyment – co sprawdzian jedno dziecko uczyło się samo, bez zwyczajowej już pomocy rodziców. Efekt był taki, że zawsze ten uczeń, który pozbawiony został wsparcia mamy lub taty, otrzymywał wyraźnie niższą ocenę niż pozostali.

Dlaczego? Bo w czasie lekcji nie było czasu nawet na porządne powtórzenie materiału, a uczniowie podstawówki nie umieją jeszcze tego robić, bo nikt ich tego nie nauczył. Utopią jest więc myślenie, że zadawanie jakichkolwiek zadań domowych coś zmieni. Każde sensowne zadanie zakłada jakiś udział dorosłych – by coś wyjaśnić, uzupełnić i skontrolować rezultat oraz od razu wprowadzić poprawki.

Na dowód tego przytoczę kolejną anegdotę. Jedna z nauczycielek edukacji wczesnoszkolnej zapytana przeze mnie, jaki jest warunek sukcesu edukacyjnego dziecka, wprost odpowiedziała: zaangażowanie rodziców i nieustanne nadzorowanie przez nich dziecka.

Zadania domowe same z siebie, jak widać, samodzielności nie uczą. Wymagają często sporego nakładu pracy ze strony rodziców. Może dlatego rodzice tak ich nie lubią. Może w zamian za nie woleliby z dzieckiem po prostu pogadać lub pograć w planszówkę. Pójść na spacer. Przygotować i zjeść spokojnie kolację. A może spędzić weekend u dziadków, nie stresując się koniecznością szybszego powrotu do domu, bo jeszcze „praca domowa” do zrobienia. Doceniam wspaniałomyślnych nauczycieli, którzy nie zadają zadań na weekend, ale niestety w praktyce szkolnej są mniejszością.

To, co wartościowe, wymaga trudu

I znowu – pełna zgoda z Karoliną Pilawą. Nam, rodzicom, też bardzo na tym zależy, by dzieci pojęły tę prostą prawdę. Pytanie jednak, czym jest te sześć, a nawet osiem godzin w szkole, jeśli nie trudem właśnie?

Czy niemal jedna trzecia doby spędzana na lekcjach nie uczy dziecka ciężkiej pracy, skoro dopiero zadanie domowe ma to robić? Czy kilka godzin pracy w klasie pod okiem nauczyciela to nie jest wystarczający wysiłek? Czy to oznacza, że dzieci w szkole – wstyd mi to nawet sugerować – tak naprawdę nic nie robią? I wreszcie – czy każdy pracownik poczucia, że się uczciwie napracował na chleb, doświadcza dopiero po tym, jak odbębni ze dwie nadgodziny dziennie?

Inny argument – dziecko nie zawsze musi uczyć się ciekawych rzeczy. Nie zawsze, czyli w praktyce szkolnej – nigdy. Prosty przykład znowu z życia wzięty. Moja córka fascynowała się ciekawostkami dotyczącymi świata, z zainteresowaniem śledziła filmiki prezentujące najdalsze jego zakątki, a książki Neli Małej Reporterki znała na pamięć. Można by się więc spodziewać, że geografia stanie się jej ulubionym przedmiotem, nawet przy założeniu, że szkolna lekcja nigdy nie wygra z Małą Reporterką.

Gdy w piątej klasie ten przedmiot się pojawił, zaczęto od omawiania skali. To rzeczywiście bardzo przydatna wiedza, ale pytanie, czy koniecznie trzeba było od niej rozpoczynać przygodę z geografią, pozostaje dla mnie bez odpowiedzi. Niestety, już te pierwsze lekcje skutecznie zniechęciły moją córkę do tego przedmiotu.

Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że pani nauczycielka – zgodnie z podręcznikiem – zaczęła naukę geografii od przeliczania jednostek i skal. Ponieważ jednak równolegle pojęcie skali nie zostało wprowadzone na matematyce, dzieci skupiły się nie na tym, po co im ta skala na geografii. Do tego skala nie została im właściwie wytłumaczona (w podręczniku do geografii skalą nazwano wyłącznie pomniejszenie, podczas gdy w skali można przecież także coś powiększyć!). Spędziłyśmy nad tą nieszczęsną skalą dobrych parę godzin, bo w szkole pani nauczycielce wystarczyło czasu na jeden przykład, po czym zadała do domu przeliczenie kolejnych. I tak ciekawy przedmiot, który mógłby dzieci zafascynować, zamienił się w coś arcynudnego.

Oczywiście wszystkie te trudy są po to, żeby napisać kartkówkę i dostać za nią ocenę wyrażoną w punktach. Choć chyba nic nie stoi na przeszkodzie, by umiejętność korzystania z mapy i kompasu sprawdzić na przykład podczas gry terenowej, zorganizowanej wraz z nauczycielem wf-u i matematyki…

Wróćmy jednak ze sfery marzeń do rzeczywistości. Okazuje się bowiem, że celem nauki szkolnej ma być dobicie dzieci wiedzą, że nawet najciekawsza rzecz po prostu musi być nudna i trudna.

Jakbyśmy z góry zakładali, że nasze babki się w szkole nudziły, rodzice się nudzili, my się nudziliśmy, to i nasze potomstwo nudzić się będzie. A tak w ogóle to w życiu czeka je mnóstwo bezsensownej i ciężkiej roboty po godzinach, więc lepiej żeby się wdrażały. Prezentacja zasad „circle of life”? Nie wiem, czy to chodzi w edukacji.

Oceny – przywilej i broń nauczyciela

Przyznam, że poglądy Karoliny Pilawy na kwestię ocen zdumiały mnie jednak najbardziej. Wyraża je oczywiście tylko zdawkowo, bo jej tekst jedynie tę kwestię sygnalizuje. Mimo to autorka wystarczająco dobitnie wskazuje, że dla niej oceny w dzisiejszej formie są optymalne i wystawiane są według sprawiedliwych słusznych i znanych kryteriów. Poza tym pełnią funkcję wychowawczą i kształtują właściwe postawy.

A teraz odrobina realiów. System oceniania to rzecz, od której zaczyna się we wrześniu każda lekcja. Muszę jako rodzic podpisać odpowiednią informację wklejoną do zeszytu z każdego przedmiotu, żeby potwierdzić, że zapoznałam się z tą jakże ważką kwestią.

Wychodzi więc na to, że właściwie oceny są tym, co powinno mnie jako rodzica przede wszystkim interesować. Oceny wyrażone w liczbach to jest zresztą główny sposób komunikowania się ze mną przez szkołę, a dziennik elektroniczny sprawił, że ta komunikacja może być codzienna i oparta na powiadomieniach, które przez cały szkolny dzień wyskakują w moim telefonie. Daje to poczucie, że rodzic trzyma rękę na pulsie. Pytanie tylko: po co?

Nie będę tu rozwijać kwestii, czy ocena wyrażona w punktach rzeczywiście wpływa na skuteczność edukacji – niech się na ten temat wypowiedzą eksperci. Nie rozumiem jednak przywiązania nauczycieli do oceny jako swoistej broni czy też słusznego przywileju, którym dysponują.

W razie zaniechania wystawiania ocen w polskiej szkole „dojdzie do paradoksu, w którym oceniani będą jedynie nauczyciele” – pisze Karolina Pilawa. Ale czy do takiego paradoksu nie dochodzi w każdej innej instytucji, w której istnieje podział na dostarczycieli usług i klientów?

Przecież to pacjenci wystawiają oceny lekarzom na różnych portalach, to lekarze odpowiadają za błędy w leczeniu. Pacjent, nawet jeśli się nie podporządkuje zaleceniom lekarskim, nie ponosi żadnych konsekwencji i nikt mu nie wstawia „pały” za niesumienność w braniu leków.

Ocena ma czegoś dzieci nauczyć o dorosłym życiu, ale przecież dorosły człowiek nie jest z miejsca karany za każdą najmniejszą pomyłkę i to każdego dnia

Magdalena Kędzierska-Zaporowska

Udostępnij tekst

Ocena – o czym zresztą słusznie wspomina Karolina Pilawa – powinna być dla uczniów i rodziców informacją zwrotną. Niekoniecznie jednak musi stawać się formą kary za nienauczenie się czegoś lub za nieodrobienie zadania domowego. Tym bardziej, że „klientami” nauczycieli są dzieci, a nie dorośli. Rozumiem, że ocena ma czegoś dzieci nauczyć o dorosłym życiu, ale przecież dorosły człowiek nie jest z miejsca karany za każdą najmniejszą pomyłkę i to każdego dnia.

Karolina Pilawa opisuje również własną praktykę – podobno pyta uczniów, czy zaproponowany przez nią system prac domowych jest ok. Świetna inicjatywa. Ciekawa jednak jestem, co by się stało, jeśliby uczniowie odpowiedzieli, że nie. Że wcale nie chcą zadań w proponowanej formie… Zazwyczaj w polskiej szkole nikt uczniów o zdanie na poważnie nie pyta. Rodziców zresztą też nie. Rodzice mogą jedynie wyrazić opinię, np. gdy nauczyciel stara się o kolejny stopień awansu, ale to jest czysta formalność.

Co by było, gdyby rodzic nie podpisał zasad oceniania i uznał, że nie zgadza się na system zaproponowany przez szkołę? Czy znajdą się nauczyciele, którzy wezmą pod uwagę jego sugestie? Rodzice i uczniowie w wielu miejscach walczą na przykład z bezprawną zasadą odpowiedzialności zbiorowej i karnymi kartkówkami. Często bezskutecznie. Wystarczy spojrzeć na kanały podejmujące tematykę praw ucznia na YouTube lub na interwencje Stowarzyszenia Umarłych Statutów. Dzieci te informacje śledzą i już od najmłodszych lat wiedzą, że szkoła to miejsce łamania prawa.

Szkoła na półtora etatu

„No ja sobie nie przypominam” lub „a za moich czasów…” – te zdania pojawiają się zazwyczaj, kiedy odnosimy dzisiejsze doświadczenia do tych sprzed lat. Słyszę je nieraz od babć dzisiejszych uczniów. Czy faktycznie zadania domowe zawsze były złem? Przecież sami je odrabialiśmy, przeżyliśmy i wyszliśmy na ludzi. Owszem, racja. Większość z nas przeżyła, a część nawet na coś „wyszła”.

Warto jednak przyjrzeć się realiom. Dzisiejsze dzieci spędzają w szkole znacznie więcej czasu, niż spędzali ich rodzice. Dość wspomnieć, że drugoklasista przed 30 laty miał dziennie trzy–cztery lekcje, podczas gdy dzisiejszy ośmio–dziewięciolatek ma ich nawet sześć. Ósmoklasiści dobijają do ośmiu lekcji dziennie.

Do tego doliczyć trzeba jakieś zajęcia dodatkowe, które nie są – jak to się czasem przedstawia – fanaberią rodziców, ale nieraz efektem ich desperacji. Skoro dzieci tak bardzo nudzą się w szkole, chcemy im jakoś zorganizować alternatywny czas poza lekcjami. My w ich wieku biegaliśmy być może za piłką – spójrzmy jednak na podwórka na nowych osiedlach. Gdzie te dzieci mają biegać, szczególnie w sezonie jesienno–zimowym, kiedy już na godzinę po ich powrocie ze szkoły robi się ciemno?

Celem nauki szkolnej ma być dobicie dzieci wiedzą, że nawet najciekawsza rzecz po prostu musi być nudna i trudna. Jakbyśmy z góry zakładali, że nasze babki się w szkole nudziły, rodzice się nudzili, my się nudziliśmy, to i nasze potomstwo nudzić się będzie

Magdalena Kędzierska-Zaporowska

Udostępnij tekst

Zajęcia dodatkowe to dla nas rodziców szansa na oderwanie dzieci od ekranów, do czego zresztą nauczyciele tak nas nawołują. Wielu z nas zawozi swoich synów na treningi piłkarskie lub inne właśnie po to, by mieli okazję spędzić czas w ruchu i bezpośrednim kontakcie ze swoimi rówieśnikami. Także po to zapisujemy dzieci na szachy, zajęcia malarskie i każde inne. Nie zaprowadziłam mojej córki na balet dlatego, że marzę o tym, by stała się drugą Anną Pawłową. Raczej po to, by wyprostowała wciąż zginany nad biurkiem lub tabletem kręgosłup.

Jeśli do tych sześciu, siedmiu, a nawet ośmiu lekcji dziennie doliczymy zajęcia dodatkowe, dojazdy, naukę na dwa lub trzy sprawdziany w tygodniu i owe 20 minutek „na kilka ćwiczeń” z każdego przedmiotu, robi się nam pełnowymiarowy etat, a nawet dużo więcej. Dzieciom zaczyna brakować czasu nie tylko na zabawę, ale i na sen, a deprywacja snu zaś to jedna z przyczyn zaburzeń lękowo-depresyjnych. Ograniczenie ilości zadań mogłoby wielu dzieciom dać te dodatkowe kilkadziesiąt minut dziennie na inne aktywności, zjedzenie w spokoju posiłku lub po prostu porządne wyspanie się.

Innym argumentem za zadaniami domowymi, który pojawił się w komentarzach do artykułu Karoliny Pilawy, są miejsca, jakie polscy uczniowie zajmują w różnych rankingach, w tym w PISA[1]. Znając realia szkolne, zawsze jednak dopytuję, czy tu chodzi o sukcesy polskiej szkoły, czy raczej polskich uczniów i ich rodziców, którzy są jednymi z najbardziej wypalonych w Europie i wydają tak ogromne pieniądze na korepetycje.

Wystarczy spojrzeć na ranking najlepszych szkół w Krakowie – w pierwszej dwudziestce znajdują się głównie placówki prywatne, często katolickie. I to nie dlatego, że mają najlepszych nauczycieli (pracują tam zapewne także moje koleżanki i koledzy ze studiów, których tak jak i mnie wiele nie nauczono). Doświadczenie podpowiada mi, że po prostu uczęszczają do nich dzieci, których rodzicom najbardziej zależy na sukcesie edukacyjnym swoich pociech, którzy poświęcają im najwięcej uwagi, odrabiają z nimi zadania i – co w tym wszystkim najsmutniejsze – mają pieniądze na korepetycje.

Nawet w najlepszych krakowskich szkołach niemal 100 proc. ósmoklasistów chodzi na dodatkowe lekcje ze wszystkich trzech przedmiotów egzaminacyjnych. Wyniki egzaminu z matematyki, podczas którego mieliśmy bardzo dużo rezultatów skrajnie słabych i skrajnie wysokich – co nie jest naturalnym rozkładem – pozwalają wysnuć hipotezę, że mamy w Polsce dzieci, które chodzą na „korki” z matematyki, i dzieci, które takich dodatkowych lekcji nie mają. Wszyscy bowiem dostają zadania domowe – i, jak widać, nie to wpływa na ich sukcesy edukacyjne. Raczej to, czy znalazł się ktoś, kto by te zadania pomógł odrabiać.

Jeślibym zatem miała podsumować te wszystkie rozważania, napisałabym, że praca domowa mogłaby być dla dzieci świetną, pouczającą i wychowawczą przygodą. Na pewno może uczyć bardzo wielu przydatnych kompetencji, wpływać na zdolność samodzielnego zdobywania wiedzy i sprzyjać rozwojowi kompetencji.

Niestety, nie w obecnym systemie edukacji. Propozycję, by jej zakazać, traktuję więc jako wiele obiecującą deklarację, że pora na poważniejsze zmiany w całym systemie edukacji. Przecież nie tylko o zadania tu chodzi.

Wesprzyj Więź

Muszę też jednak z bólem przyznać Karolinie Pilawie rację – znając życie, na tym zakazie poprzestaniemy, a to faktycznie byłoby wylaniem dziecka z kąpielą. I jak zwykle, gdy coś niepokojącego zadzieje się z dziećmi, usłyszymy od nauczycieli: „Wychowanie to przecież przede wszystkim zadanie rodziców”. Miło by było, gdyby nauczyciele choć czasem otwarcie przyznali się, że także nauczanie dzieci to obecnie także zadanie głównie dla mamy i taty.

Przeczytaj też: Matura 2023, czyli katastrofa egzaminacyjna


[1] PISA (Programme for International Student Assessment) – międzynarodowe badanie koordynowane przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju. Jego celem jest uzyskanie porównywalnych danych o umiejętnościach uczniów, którzy ukończyli 15. rok życia w celu poprawy jakości nauczania i organizacji systemów edukacyjnych.

Podziel się

6
Wiadomość

Autorstwo tego tekstu jest raczej potwierdzeniem, że warto odrabiać lekcje i wyrabiać przez to samodzielność. Najbardziej rozśmieszył mnie i rozgniewał wątek katolickich szkół w Krakowie. Z mojego doświadczenia wynika, że najważniejszym motywem wyboru szkoły, pomijając sprawę wyznania, dla dziecka jest troska o zdrową atmosferę, troska o dojrzałe otoczenie pedagogiczne dla dziecka. Najlepszym potwierdzeniem, są różni niewierzący, którzy posyłają dzieci do takich szkół uważając że katolicki profil to profil odpowiedzialny, dbający o moralną stronę. To że rodzice chętnie i czynnie pomagają dzieciom w lekcjach to wyróżnik miłości, która znajduje czas i troskę by pomóc swemu dziecku, gdy ono ma trudność, a nie realizacja celu, by dziecko miało najlepsze osiągnięcia. Autorka moim zdaniem napisałazwyczajny paszkwil w tym fragmencie tekstu.

Masz niestety bardzo wyidealizowany obraz katolickich szkół, daleki od prawdziwego. To, co wyróżnia dzieci z takich szkół to ogromna samotność i wysokie oczekiwania stawiane przez rodziców liczących, że katolicka szkoła będzie kuźnią elit.

Proszę nie idealizować szkół katolickich… Tam też z moralnością uczniów nie wszystko jest w porządku . A co do zadań domowych, t w wielu krajach ich po prostu ich nie ma, zwłaszcza w nauczaniu początkowym. Dzieci robią wszystko w szkole – podręczniki i zeszyty zostawiają w szkolnych szafkach.

Ciekawe czy są gdzieś statystyki i dane na temat tych szkół katolickich?
Ja miałem sporo znajomych w jednej, i nie była to dobra szkoła, była to jedna z tych przeciętnych niższego poziomu. Oczywiście było w okolicy kilka gorszych szkół, ale było też sporo dużo lepszych. W takim razie jestem ciekaw czy są gdzieś jakieś dane na ten temat, żeby nie posługiwać się anegdotami.
Poza tym szkoła nawet katolicka nie musi być zła i nie musi indoktrynować religijnie dzieci, wystarczy żeby miała do uczniów zdrowe podejście.
Natomiast ten argument o “katolickiej moralności” jest dość zabawny, i od wielu lat wyśmiewany.
Sama praca domowa która sprowadza się do powtarzania w kółko tego czego chce nauczyciel jest zwyczajnie stratą czasu. Ucząc się na pamięć powtarzać jak nauczyciel rozwiązywał problem jest głupie. Skuteczna nauka, pedagogika prowadzi do tego że to uczeń zadaje pytania, to uczeń znajduje problemy które chce rozwiązać, u nas jest na odwrót.

Ja bym poszedł krok dalej i powiedział, że zadania domowe są bezsensowne zarówno w teorii jak i praktyce. Uczą bowiem, że nagradza się ludzi, którzy osiągają coś kosztem własnego prywatnego życia.

Moim zdaniem podstawowym problemem naszej edukacji jest to ze w zasadzie nikt nie potrafi sensownie wytlumaczyć mlodym ludziom, szczegolnie na dalszych etapach edukacji, po co się uczą tych konkretnych rzeczy. To poczucie bezsensu powoduje, ze wszystko inne się sypie. Prosze sobie spróbować wyobrazić jak by funkcjonował system, gdyby dostarczał wiedzę którą młody człowiek chce zdobyc – no genialnie po prostu.

Wystarczy zlikwidować ministerstwo edukacji narodowej, kuratoria, maturę,
szkoły sprywatyzować
i po pewnym czasie zobaczyć szeroką i zróżnicowaną ofertę edukacyjną

Niestety socjalizm prawdopodobnie będzie trzymał się mocno

Całe szczęście będzie się trzymał mocno, ponieważ to w krajach z silną państwową edukacją jest najlepiej.
Przykładem kraju, który chciał realizować model, który proponujesz było Chile. W rezultacie na edukację wyższą stać było tylko nielicznych, dobycie dyplomu jest relatywnie najdroższe na świecie, a efektem jest największe rozwarstwienie społeczne na świecie.

Jest tak dużo zdań w powyższej publikacji, które można by rozłożyć na czynniki pierwsze i wytknąć autorce niekonsekwencje, naiwność, dramatyzowanie i ogólnie przebijające narzekanie.
Może jednak warto spojrzeć na rzeczywistość z perspektywy co mogę dać, jak mogę wyrazić wdzięczność, jak zmienić to co jest niedoskonałe? Naprawdę wszyscy wiemy jak źle jest, nie bombardujmy się tym, bo po takim narzekaniu nic nie jest lepiej.
Pisze pani “Wyobraźmy sobie grupę 25 nastolatków, którzy stłoczeni w dusznej sali – po tym, jak wstali skoro świt i spędzili już w szkole jakieś pięć, a nawet sześć godzin, pozbawieni możliwości zaczerpnięcia choć łyka wody – uczą się, jak skonstruować poprawny tekst użytkowy (żeby trzymać się przykładu lekcji języka polskiego).”
Koszmar. Ludzie wstają skoro świt – to jest normalne, powinni – o której? o 12 w południe? Stłoczeni w dużej sali tzn. co? Sala zbyt mała bo? Ma Pani jakieś statystyki w odniesieniu do norm? Sala duszna? Trzeba przewietrzyć, normalne. Naprawdę to wymaga zmiany ustawy? Brak wody? Serio? Są rejony w Polsce gdzie trzeba iść po wodę piechotą pół dnia dźwigając ją w bukłakach?
Pięć, sześć godzin w szkole? Czyli co, jaka powinna być norma, godzina, dwie?
Dyskusja o szkole, jej organizacji, programie nauczania itd. jest jak najbardziej potrzebna ale w powyższym zdaniu-przykładzie widzę tylko jeden problem tj. ilość uczniów w klasie; mądre głowy niech rozstrzygną jaka jest optymalna wielkość, może 15 albo 20.
I proszę nie pisać o tym przemęczeniu dzieci zajęciami dodatkowymi z piłki nożnej czy innych sportów bo to jest dla nich zabawa a nie przemęczenie (pomijając patologicznych rodziców którzy chcą na siłę wytrenować nowego Lewandowskiego).

To wszystko napisałem z perspektywy ojca trójki dzieci (dwójki na studiach, jednego w liceum) i męża matematyczki z 25-letnim stażem.

Pańska wypowiedź, złośliwa w stosunku do treści artykułu, stoi w rażącej sprzeczności z tym, co wynika z odkryć dziedziny zwanej neurobiologia i jej pochodnej o imieniu neurodydaktyka.
Interesujące jest natomiast klasyfikowanie własnych argumentów jako merytorycznych wyłącznie z dwóch powodów: że dotyczą stażu pracy oraz absolutyzowania własnych doświadczeń.
Nie kupuję takiej argumentacji

Gdy jakaś poważna firma organizuje szkolenie, chcąc, by jego uczestnicy naprawdę czegoś trudnego się nauczyli, bierze pod uwagę tzw. komfort pracy intelektualnej, ponieważ szkolenie to nie wkładanie ogórków do słoika, tylko proces wymagający zaangażowania zaawansowanych procesów neurobiologicznych. Dlatego szkolenia odbywają się w przestronnych salach, klimatyzowanych gdzie każdy ma swobodę ruchu. Uczestnicy szkolenia mają stały dostęp do wody (nie wydzielany co 45 min), regularne przerwy, posiłki, w tym naczęściej przerwe na pełnowartościowy obiad czy lunch zjedzony w godnych warunkach (nie sa to kanapki pośpiesznie wciągane na 10 minutach przerwy przez dzieci siedzące na podłodze w korytarzu). Plan szkolenia nigdy nie uwzględnia najtrudniejszych treści po 6 godzinach innych zajęć, w tym na przykład po napisaniu dwóch testów ze skrajnie różnych dziedzin (biologia i historia dajmy na to).
Sprawa wstawania skoro świt dla dzieci 10-letnich to coś zupełnie innego niż wstawanie dorosłego – dziecko potrzebuje do właściwego rozwoju znacznie więcej snu, dlatego też fakt, że jest niewyspane, ma dla procesu dydaktycznego kluczowe znaczenie. Ponownie – niewyspany pracownik może od biedy zakręcać słoiki, ale nie nauczy się zasady termodynamiki. Dlatego nie widzę w tekście autorki nic niespójnego czy niezgodnego z aktualną wiedzą o fizjologii człowieka czy neurobiologią. Takie badania są prowadzone i skoro tę wiedzę mamy, w XXI wieku możemy zaprojektować proces dydaktyczny inaczej niż w wieku XIX. Tu nie chodzi i liczbę dzieci w klasie (liczbę, nie ilość), lecz o sam pomysł, czy naprawdę proces dydaktyczny wymaga siedzenia przez tyle godzin w ławce.

Świetny artykuł – należałoby go rozesłać do wszystkich nauczycieli, a potem zrobić im porządny sprawdzian z czytania ze zrozumieniem.
Chociaż, z drugiej strony masowe zadawanie “durnej dłubaniny” trwa od dziesiątek lat – myślę zatem, że ZAKAZ byłby dobry. Uzasadnienie: skoro nauczyciele przez tyle lat nic z tym nie zrobili, to sami sobie są winni i teraz mają się po prostu dostosować.
Pozdrawiam.

Wojtek,I dodajmy,że w świecie nie słychać zbyt dużo o interesującym i skutecznym systemie chilijskiej edukacji. Wiara w niewidzialna rękę rynku w każdej dziedzinie jest,proszę wybaczyć,dziecinna. Tam,gdzie chodzi o wychowanie i edukację, urynkowienie jest nie do użycia. Między innymi dlatego,że promuje zasadę osiągania zysku. Najlepiej szybko i najmniejszym kosztem. Stąd już,nawet dla tych,którzy się uczą,prosta droga do zasady 3Z- zakuć,zdać,zapomnieć. Szybki zysk,niewielki wysiłek,natychmiastowa gratyfikacja. I tak na każdym etapie kształcenia. Strach Sue bać. I dodam jeszcze,że miło byłoby ( tu odnoszę się do Jerzego),żeby uczeń wiedział,po co Sue uczy. Dzisiejsza dydaktyka wprost wymaga od bauczyciela,żeby wyjaśniał to uczniom. Tylko że..niedawno słyszałam rozmowę oburzonych studentów medycyny,po co im fizyka? Żeby zasadę dźwigni rozumieć? Na przykład.. A to byli dorośli ludzie:)

Dyskusja na temat prac domowych dzieci jest tematem zastępczym, nic nie wnoszącym do poziomu edukacji naszych pociech. Decydującym elementem jest nauczyciel, mistrz, autorytet i oczywiście kompetencje jakimi dysponuje, narzędzia którymi potrafi się posługiwać. Przyjrzyjmy się strukturze zatrudniania w naszym szkolnictwie. Zawód ten zdominowały kobiety. Na start dostają stawkę, która musi być rekompensowana dodatkiem do minimalnej pensji. Podobnie jest z lekarzami rezydentami. Tyle, że lekarz sobie szybko odbije straty. Co skłania młodą dziewczynę po studiach, by podjąć pracę w szkole? Czwartoklasistom państwo ufundowało laptopy, zaiste piękny to gest. Ja zapytam po co, skoro i tak nie ma koncepcji jego praktycznego edukacyjnego wykorzystania. Szkoła wtłacza uczniom do głów wiedzę, którą oferuje smartfon w mgnieniu oka. Wykuć na blachę informacje nikomu do niczego niepotrzebne. Poruszany temat szkól “elitarnych” prywatnych jako kuźni przyszłych elit, też mija się z oczekiwaniami. Dzieci tych szkół statystycznie nie radzą sobie lepiej od tych publicznych. W publicznej funkcjonuje model prawdziwej socjalizacji. Szkoła zupełnie zaniedbała element przygotowania dziecka do rozwiązywania problemów życiowych. Na co komu umiejętność rozwiazywania całek gdy nie potrafi zawiązać sznurowadeł w butach.

Ważny artykuł, nie można go lekceważyć, jak to robią powyżej niektórzy komentatorzy. Uporządkujmy jednak sprawy. Polska istotnie należy do krajów, w których dużo się zadaje do domu, w Europie pod tym względem możemy się porównywać tylko z… Rosją (są na ten temat badania), więcej zadaje się tylko w krajach azjatyckich. Nie ma żadnej stałej korelacji między czasem spędzanym na nauce w domu, a efektami (w Chinach dużo się zadaje i w badaniach międzynarodowych tamtejsi uczniowie wypadają bardzo dobrze, ale w Finlandii czy Irlandii zadaje się mało i uczniowie też wypadają dobrze). Niektórzy psychologowie zalecają zasadę 10 minut: w pierwszej klasie uczniowie nie powinni spędzać na odrabianiu zadań więcej niż 10 minut, w kolejnych klasach można dodawać po 10 minut, w klasie maturalnej może to być do 2 godzin, ale NIE WIĘCEJ, bo wtedy mózg jest przemęczony i nauka jest zupełnie nieefektywna. Optymalna jest sytuacja, gdy uczniowie jak najwięcej zyskują w szkole, a w domu uczą się samodzielności poszukiwania informacji, rozwiązywania problemów, utrwalają wiedzę, wykonują projekty, czytają itd. Każda praca domowa musi być przez nauczyciela przemyślana (w razie jakichkolwiek wątpliwości co do jej zasadności należy z niej zrezygnować), sprawdzona i omówiona. Nie wolno do domu przerzucać materiału nieomówionego w szkole, chyba że jest to tzw. lekcja odwrócona, gdy uczniowie najpierw szukają wiadomości, ale potem koniecznie o nich się mówi w klasie.
Niestety w wielu tzw. prestiżowych szkołach nauka polega głównie na sprawdzaniu tego, czego uczeń sam się nauczył w domu (to nie jest problem tylko polski, badania wskazują, że tak wygląda “nauka” w “dobrych” szkołach, zwłaszcza liceach na całym świecie).
Tak więc zadania domowe to nie jest temat zastępczy. Mimo wszystko wolałbym , żeby to nie politycy decydowali, ale nauczyciele, ewentualnie dyrektorzy szkół, gdy zasadę minimalizacji nauki domowej się wprowadzi do danej szkoły. Natomiast politycy powinni się wziąć za stworzenie ram edukacji, w których zadawanie nie będzie konieczne. Mądre podstawy programowe, dostosowane do nich egzaminy, mniej liczne klasy, nieprzepracowani i zmotywowani nauczyciele. O tym że da się zrobić, świadczą skuteczne systemy edukacyjne w Europie. Zatem czekamy na decyzje.