rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Matura 2023, czyli katastrofa egzaminacyjna

Matura 2023. Pisemny egzamin z języka polskiego w IX Liceum Ogólnokształcące im. Kazimierza Jagiellończyka w Toruniu, 4 maja 2023 r. Fot. Maciej Wasilewski / Agencja Wyborcza.pl

Mam przed sobą, pochodzące z kilku szkół, przykłady sprawdzonych prac maturalnych. Stanowią one dowód nieprawdopodobnego skandalu, podważającego praktycznie wyniki egzaminu w ogóle. Tegoroczna matura z polskiego okazała się hucpą.

Zbliża się początek nowego roku szkolnego. Oznacza to również, że zaczyna się ostatni etap przygotowywania kolejnego rocznika uczniów do matury, między innymi – matury z polskiego. To jednak, co stało się niedawno między majem a lipcem, powinno zostać jasno nazwane. Przeżyliśmy bowiem – tegoroczni maturzyści, ich rodzice i nauczyciele – niebywały skandal, który w gruncie rzeczy zakwestionował, a raczej zrujnował sens przyjętej formuły egzaminu.

Standaryzacja, czyli utopia

Przypomnijmy: przed ponad dwudziestu laty „wyprowadzono” maturę ze szkół, powierzając sprawdzanie prac specjalnie przeszkolonym egzaminatorom, mającym do dyspozycji anonimowe przesyłki z anonimowych (jakoby) liceów i techników – sens tego „jakoby” wyjaśni się później. Argumenty na rzecz takiego rozwiązania były trzy.

Pierwszy: że w ten sposób uzyska się zestandaryzowane oceny, pozwalające na realne porównywanie wyników szkół z całej Polski. Drugi: że dzięki temu zestandaryzowaniu uczelnie będą mogły zrezygnować z egzaminów wstępnych, dysponując obiektywnymi wynikami egzaminów z poszczególnych przedmiotów. Trzeci argument pozostawał zwykle przemilczany, ale trudno go było nie dostrzec: chodziło o odsunięcie od oceniania maturzystów ich nauczycieli, najwidoczniej – zdaniem władz oświatowych – niegodnych zaufania, czy to z powodu prostej niekompetencji, czy to dla możliwych sympatii i antypatii, które mogły ich w przeszłości skłaniać rzekomo do nieobiektywnych rozstrzygnięć, a nawet fałszerstw.

Od początku nauczyciele przedmiotów humanistycznych zwracali uwagę, że idea standaryzacji ocen z historii czy języka polskiego jest pomysłem utopijnym. Próbowano temu zaradzić, wprowadzając słynny i słusznie ośmieszany w mediach „klucz” do punktowania wypracowań. W efekcie wytworzyło się groźne wrażenie, że abiturient ma nie tyle wyrazić swoją interpretację utworów, przywoływanych w tematach egzaminacyjnych, ale „wstrzelić się” w oczekiwania CKE (Centralnej Komisji Egzaminacyjnej).

Przeglądam prace i odwołania uczniów. Regułą jest – choć zdarzają się wyjątki – że oryginalne wybory lektur (tych drugich, obok lektury obowiązkowej) skutkują… obniżeniem punktacji

Jerzy Sosnowski

Udostępnij tekst

W kolejnych latach modyfikacje matury zmierzały do przezwyciężenia tej wady. Jednak natknięto się, rzecz jasna, na albo – albo: im mniej konkretne były wskazania, jak oceniać wypracowania, tym większe robiło się pole swobody egzaminatora, a zatem tym bardziej uznaniowe, więc oddalające się od standaryzacji stawały się wyniki.

Dodajmy nawiasem, że w związku z tym korzyść związana z drugim argumentem na rzecz centralizacji oceniania uległa znacznemu osłabieniu: na wielu, zwłaszcza najatrakcyjniejszych i najmocniej obleganych kierunkach, uczelnie wprowadziły cichaczem tzw. rozmowy kwalifikacyjne, czyli w gruncie rzeczy egzaminy wstępne, pozwalające na zorientowanie się, którzy z kandydatów, wstępnie wyselekcjonowanych na podstawie wyników maturalnych, naprawdę nadają się na studia.

Więcej błędów tolerowanych

W tych okolicznościach powstała najnowsza formuła matury, której premierowa edycja objęła tegorocznych abiturientów. Pomijam już fakt, że ulegała ona przez ostatnie miesiące wielokrotnym zmianom – ostatnią CKE ogłosiła na niespełna miesiąc przed majowym terminem egzaminu! Ponieważ zmiany te „odchudzały” listę obowiązkowych wiadomości z polskiego i pozornie (!) liberalizowały kryteria oceniania, nikt głośno nie protestował, choć tak późne poprawianie reguł matury było groteskowe: niezgodne ani z obowiązującym w Polsce prawem, ani z dobrym obyczajem. Ale któż u nas serio traktuje prawo i obyczaje?… Ważniejsze, że coraz więcej nauczycieli, niektórzy zresztą w formie listów otwartych, zgłaszało wątpliwości do całego systemu punktacji.

Jeden z licznych przykładów, by do tej akurat kwestii nie wracać: CKE wprowadziła ścisły przelicznik błędów interpunkcyjnych na punkty, które należy odjąć za język pracy. Pierwotnie (tak było jeszcze we wrześniu 2022) za więcej niż cztery źle postawione, lub nie postawione, choć być powinny, przecinki, należało odjąć jeden punkt, a przy więcej niż ośmiu takich błędach – wyzerować punkty w kategorii „poprawność interpunkcyjna”. Ale nie jest przecież bez znaczenia, czy zdający zrobi dziewięć błędów tego typu w pracy o objętości trzech stron, czy w pracy mającej stron dwanaście!

Na tę krytykę CKE odpowiedziało nie – jak można by się spodziewać – wprowadzając np. dopuszczalną średnią liczbę błędów na stronę pracy, tylko… zwiększając liczbę błędów tolerowanych. Po takich reakcjach, zresztą wyjątkowych, bo na większość zarzutów odpowiedzi po prostu nie było, spora grupa przeszkolonych na egzaminatorów nauczycieli zrezygnowała z udziału w sprawdzaniu tegorocznych matur.

Drugim czynnikiem, który doprowadził do braków kadrowych, była wysokość – a raczej „niskość” – wynagrodzeń za udział w pracach Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych. W rezultacie jeszcze wiosną ministerstwo oświadczyło, że egzaminatorów będzie za mało. W jaki sposób uzupełniono ich liczbę – nie wiadomo, w każdym razie nie za pomocą serii szkoleń, bez których egzaminatorem zostać nie można. Ujawniona niekompetencja osób, które maturę z polskiego w tym roku oceniały (nie twierdzę, że wszystkich, ale, doprawdy, wystarczająco wielu), wydaje się związana z tym faktem.

Wiersze czy cykl wierszy?

Kiedy w lipcu ogłoszono wyniki egzaminów, w szkołach na terenie całego kraju zawrzało. Było to zjawisko, wbrew oświadczeniu ministra Czarnka, na skalę niespotykaną w poprzednich latach. Uczniowie wybitni zdobyli szokująco małą liczbę punktów – zwłaszcza, co znamienne, z egzaminu rozszerzonego – i, co już zupełnie dziwne, szczególnie ci, którzy ukończyli nielubiane przez obecne władze szkoły niepubliczne. Nie chcę rozwijać tego wątku, gdyż wydaje mi się on w tej chwili drugorzędny, a trudny do udowodnienia, choć statystyka wskazuje na ewidentne „tąpnięcie” w popularnych liceach społecznych i prywatnych.

Napiszę tylko, że wspominając wyżej o założeniach obecnej formuły maturalnej nie bez powodu przy zakładanej anonimowości poszczególnych szkół dopisałem w nawiasie słówko „jakoby”. Już w poprzednich latach zdarzały się przecież (na przykład przy sprawdzaniu egzaminu z WOS-u) głośne przypadki „zemsty” jednego ośrodka na innym, bo wiedza, z jakiego miasta są dostarczone prace, była powszechna. Jeśli więc, powiedzmy, egzaminatorzy z Warszawy ocenili w jednym roku nisko prace np. z Radomia, to w następnym roku egzaminatorzy z (przykładowego) Radomia, widząc koperty, zawierające prace z Warszawy, na wstępie zaopatrywali się w dodatkową liczbę czerwonych długopisów. Także kody poszczególnych szkół nie są tajemnicą jakoś szczególnie chronioną (choć formalnie tajemnicą pozostają).

Ale zostawmy to; przyjrzyjmy się lepiej jakości prac przypadkowo wybranych poszczególnych egzaminatorów. Daje się to zrobić, ponieważ egzaminowany po otrzymaniu wyniku może złożyć podanie o tzw. wgląd oraz sfotografować ocenioną pracę (i, jeśli chce, zdjęcie komuś przekazać), a następnie napisać odwołanie.

W rezultacie mam przed sobą, pochodzące z kilku szkół, przykłady sprawdzonych prac. Stanowią one dowód nieprawdopodobnego skandalu, podważającego praktycznie wyniki egzaminu w ogóle. Za chwilę je omówię, bo opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jaką hucpą okazała się w tym roku matura z polskiego. Najpierw jednak jeszcze kilka zdań na temat tego, co się mianowicie dzieje z odwołaniami maturzystów.

Tegoroczny egzamin sprawdzany był według kryteriów zbyt uznaniowych, by można było serio mówić o choćby cieniu standaryzacji ocen, a uczelnie przyjęły w efekcie studentów na zasadzie lekko tylko zamaskowanego losowania

Jerzy Sosnowski

Udostępnij tekst

Otóż ze źródeł zakulisowych i poufnych wiem, że w okręgowych komisjach co najmniej zdarzają się przypadki, kiedy odgórnie ustalona zawczasu zostaje liczba odwołań, które można uwzględnić (powiedzmy: 20 proc., niezależnie od liczby rzeczywistych błędów egzaminatorów!). Poza tym wszystko to dzieje się za późno, gdyż najlepsze uczelnie zamykają okres rekrutacji mniej więcej w połowie lipca, a do tego czasu znakomita większość odwołań nie zostaje jeszcze w ogóle rozpatrzona.

Oto jeden z niezliczonych przypadków tego typu, opisany przez nauczyciela z dwudziestoletnim stażem, Pawła Lęckiego, na Facebooku. Do matury przystępuje uczennica uzdolniona humanistycznie, podchodzi więc zarówno do egzaminu na poziomie podstawowym, obejmującego wszystkich, jak do egzaminu na poziomie rozszerzonym. Ten drugi zdała bardzo dobrze, natomiast tego pierwszego… nie zdała w ogóle (na „podstawie” próg zdawalności to 30 proc., a więc otrzymała – za test oraz wypracowanie – mniej). Jej odwołanie odrzucono, w związku z tym zaczęła się przygotowywać do sierpniowej poprawki, ale skierowała sprawę do komisji arbitrażowej. I w dniu owej poprawki (!) otrzymała informację, że po arbitrażu przyznano jej z egzaminu podstawowego… 72 proc. Ale wymarzonej uczelni to, rzecz jasna, nie obchodzi; zresztą dziewczyna nie złożyła nawet papierów, bo przecież do 25 sierpnia miała niezdaną maturę.

Jak to możliwe? Ponieważ w pracy odwołała się do „Trenów” Jana Kochanowskiego jako do lektury obowiązkowej (istnieje wymóg, by jeden z omawianych tekstów był taką lekturą). Ba, tylko że regulamin zakazuje powoływać się jako na lekturę obowiązkową na wiersze. Ale robi wyjątek dla cyklów wierszy. W arkuszu maturalnym, gdzie wydrukowane są dla przypomnienia lektury obowiązkowe, „Trenów” brak; tyle, że są obok, wśród lektur rozszerzenia. Ostatecznie zmiana decyzji wiązała się z uznaniem, czy omówiła „Treny” jako cykl (omówiła), czy jako zbiór izolowanych wierszy. Ale na studia będzie musiała, tak czy tak, rok poczekać.

Zmęczony egzaminator szkodzi

Ta historia to ilustracja tezy, że zasady nowej formuły maturalnej zostały przygotowane na łapu-capu, chaotycznie i niekonsekwentnie. Ale teraz przyjrzyjmy się, co z tymi bałaganiarskimi zasadami zrobili sami egzaminatorzy.

Przeglądam prace i odwołania uczniów. Regułą jest – choć zdarzają się wyjątki – że oryginalne wybory lektur (tych drugich, obok lektury obowiązkowej) skutkują… obniżeniem punktacji. Tzw. KLiK, czyli kategoria „Kompetencje Kulturowe i Literackie”, zawiera bowiem uznaniową, wbrew pozorom, skalę „funkcjonalnego przywołania tekstu”. Wygląda to tak, że kiedy źle przeszkolony, sfrustrowany albo/i zmęczony egzaminator nie pamięta dobrze utworu (np. „Mitu Syzyfa” Camusa albo „Empuzjonu” Tokarczuk), na wszelki wypadek uznaje, że utwór ten został przywołany niefunkcjonalnie. I obniża ocenę co najmniej o 5 punktów (czyli, przy 35 punktach do zdobycia, o 14 proc.).

Dalej: egzaminatorzy w tym roku chronicznie (w przypadkowym zbiorze kilkunastu prac mam dziesięć takich przypadków) zapominali o tym, że dyslektyków ocenia się za ortografię i przecinki łagodniej. Na każdej pracy było zaznaczone przez komisję, prowadzącą egzamin na terenie szkoły, że zgodnie z dostarczonymi komisji dokumentami uczeń ma „stwierdzoną dysfunkcję”. Ale zmęczony egzaminator tę informację pomijał.

Ponieważ już po raz drugi wspominam o zmęczeniu egzaminatora, wypada mi wyjaśnić, o co mi chodzi. Otóż wiem o co najmniej jednym przypadku, gdy osoby, zebrane w weekend na sprawdzanie prac, chcąc zarobić jak najwięcej (płaci się „od sztuki”, a jak mówiłem, stawka jest niska), siedziały do… trzeciej nad ranem. Od dziewiątej rano! Można oczywiście zlekceważyć tę anegdotę niemieckim powiedzeniem „Einmal ist keinmal”. A ja bym jednak wolał wiedzieć, ile godzin siedzieli nad tekstami maturzystów ludzie, których uwagi na marginesach i przyznawane przez nich punkty oglądam. Przynajmniej mógłbym czasem uniknąć wniosku, że są niedokształconymi półinteligentami.

Gdyż, idąc dalej, do permanentnych przypadków należy uznawanie za błędy językowe – nawet nie stylistyczne! – takich dopuszczalnych chwytów, jak… szyk przestawny. Żeby nie być gołosłownym, jako obniżające jakość pracy zaznaczono takie zdania, jak:

„On to postanowił…”

„Nie tylko akcja jest apokalipsą, bierność i bezczynność również”.

„Adam Mickiewicz walkę o duszę Konrada zestawił z walką dwóch diabłów o duszę Nowosilcowa”.

To zresztą pół biedy, gdyż zdarzają się liczne fragmenty, podkreślone i opatrzone na marginesie określeniem „błąd językowy”, w których w ogóle nie sposób zrozumieć, o co egzaminatorowi chodziło, na przykład:

„Zestawienie przesłania idącego z książki Mistrza z wydarzeniami, które miały miejsce w komunistycznej Rosji, podsumowuje rzeczywistość i zło tam panujące” (jakoby dwa błędy językowe!).

„To opowieść o wiejskiej dziewczynie, która po śmierci ukochanego traci (czy może zyskuje) zmysły i rozmawia z jego duchem (czy może złudzeniem ducha)” (znów jakoby dwa błędy. Ten egzaminator najwyraźniej nie lubił wtrąceń w nawiasach – de gustibus non disputandum; skoro było ich dużo, mógł obniżyć o jeden punkt ocenę za styl, natomiast nie miał prawa za wszystkie takie wtrącenia odjąć aż sześć punktów z kategorii „poprawność języka”).

„Postaci fantastyczne pojawiały się w epokach dionizyjskich, takich jak barok, romantyzm i neoromantyzm” (jako błąd językowy podkreślone sformułowanie „epoki dionizyjskie”, od dawna stosowane w tekstach akademickich).

„Już w okresie renesansu wybitny pisarz Jan Kochanowski stworzył utwór moralizatorski, oparty na micie o wojnie trojańskiej” (jako błąd językowy podkreślono… słowo „wybitny”).

„Gdy ona rozmawia, lud wierzy, choć nie widzi widma, nie słyszy głosu imaginacji” (mowa o „Romantyczności” Mickiewicza, a egzaminator zaznaczył to zdanie jako potrójny błąd językowy).

Bezmyślność czytającego

Równie absurdalnie bywają uznane za błędy rzeczowe (każdy to utrata jednego punktu) zdania oczywiście trafne, np.:

„Postanowił on więc zdemaskować biblijną ideę mesjanizmu,  która zakładała poświęcenie się jednostki w imię zbawienia ludzkości od zła powszechnego” (mowa o sensie „Małej Apokalipsy” Konwickiego, w której jako żywo zostaje zdemaskowany mesjanizm w wersji biblijnej itd.).

Niekiedy zaznaczane są błędy spójności, czyli egzaminator uznał, że kolejne zdania nie nawiązują do siebie. Widać gołym okiem, że działo się tak wtedy, kiedy jemu samemu uciekała myśl. Na przykład po omówieniu sytuacji na Wileńszczyźnie, uczeń napisał: „Inaczej sytuacja wyglądała kilkaset kilometrów na południe. W zaborze austriackim (…)” – a na marginesie znalazł się skrót „sp”, czyli błąd spójności. Nie ośmielam się podejrzewać, że egzaminator nie zna geografii i nie wie, że Galicja leży na południe od Wilna. Albo:

„Orfeusz po dotarciu do podziemi przekonuje Hadesa swoją grą na lutni, aby ten wypuścił Eurydykę. Warunkiem było, aby Orfeusz wychodząc z Hadesu nie odwrócił się za idącą za nim Eurydyką” (nie zachwyca mnie ten fragment i skłonny byłbym zaznaczyć w nim błąd językowy, ale zobaczenie między tymi zdaniami braku spójności świadczy jedynie o bezmyślności czytającego).

Lub też:

„W jego twórczości znajduje się wiele odniesień do mitów, ale również do filozofii starożytnej, szczególnie epikurejskiej, czy do Biblii. Widoczne jest to choćby we fraszce «Na lipę», gdzie mowa o hesperyjskim sadzie, w którym, według wierzeń greckich, rosły złote jabłka. Z kolei nawiązania do tradycji biblijnej znajdują się w hymnie «Czego chcesz od nas, Panie». Co ciekawe, elementy starożytnych wierzeń i chrześcijaństwa nie wykluczają się” (egzaminator uznał za błąd fakt, że przedostatnie zdanie nie zaczyna nowego akapitu. Czyli nie zarejestrował, że zdanie otwierające ten fragment mówi zarówno o mitologii, jak o Biblii: zdanie drugie nawiązuje do pierwszej informacji, a zdanie trzecie do następnej. To właśnie wydzielenie akapitu w postulowanym przez egzaminatora miejscu byłoby niepoprawne).

Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach

Dorzućmy jeszcze jeden przykład rzekomej niespójności tekstu:

„Wieszcz (…) przedstawił pragnienia Konrada. W Wielkiej Improwizacji poznajemy młodego człowieka (…)” (egzaminator nie rozpoznał, że „młody człowiek” to trafna peryfraza Konrada?).

Widzę wreszcie przejawy czegoś, co – znów nazywając rzeczy po imieniu – nie sposób określić inaczej, niż jako „małpią złośliwość”. Jeden z maturzystów napisał zdanie: „Jego celem jest zrozumienie nagłego „aresztowania”” (chodziło o „Proces” Kafki), następnie skreślił „nagłego”, z rozpędu razem z połową znaku cudzysłowu, a potem uznał, że epitet powinien zostać, więc nadpisał „nagłego” jeszcze raz nad linijką. A egzaminator zaznaczył mu wobec tego błąd za… umieszczenie w zdaniu przecinka przed słowem „aresztowanie” –  przecinka, tzn. resztki nieopatrznie skreślonego cudzysłowu!

Mógłbym tak jeszcze długo, ale na tym poprzestanę. Zwracam uwagę, że tego typu decyzje egzaminatorów obniżały ocenę końcową nawet o kilkanaście punktów procentowych! Darowałem przy tym Państwu dość częste liczenie tych samych (rzeczywiście błędnych) sformułowań jako wielu błędów, choć przepisy mówią wyraźnie, że powtarzany błąd liczy się raz; pominąłem też kwestie sporne, w których widzę cień logiki w decyzji egzaminatora, choć mogłaby być ona równie dobrze inna.

Matura zamieniona w farsę

Te opuszczenia nie zmieniają przeraźliwego wniosku, który się wyłania. A mianowicie: jak słusznie napisał Paweł Lęcki, nikt, kto nie liczył na wysoką punktację, a maturę zdał, nie będzie domagał się wglądu. Wyrywkowe dane, jakimi dysponuję, pozwalają więc (na zasadzie rozumnie stosowanej zasady prawdopodobieństwa) mniemać, że stoi za nimi nieokreślona, zapewne bardzo wysoka liczba innych, równie niekompetentnie ocenionych prac. Tegoroczna matura z polskiego zamieniła się w farsę.

Już nawet nie pytam, co się stało z superwizorami, którzy w Okręgowych Komisjach Egzaminacyjnych czytali wyrywkowo pewną liczbę już sprawdzonych prac (teoretycznie chyba co dziesiątą). A nie pytam, bo wiem: superwizorzy sami są równocześnie egzaminatorami, stawka za powtórnie przeczytaną pracę jest równie niska, jak za pracę sprawdzoną samemu – o ile nie niższa – czyli swoją dodatkową funkcję traktowali jak dopust boży i wykonywali płynące z niej obowiązki „na odwal się”.

W rezultacie mamy za sobą egzamin, który:

– przeprowadzony został według zasad mętnych i wewnętrznie sprzecznych;

– sprawdzany był według kryteriów zbyt uznaniowych, by można było serio mówić o choćby cieniu standaryzacji ocen, a uczelnie przyjęły w efekcie studentów na zasadzie lekko tylko zamaskowanego losowania;

– przeprowadzali ten egzamin ludzie źle (o ile w ogóle) przeszkoleni (nieznajomość regulaminu matur i kryteriów oceniania), w pewnym procencie uderzająco niekompetentni, nieuważni, a chwilami nastawieni wyraźnie wrogo wobec maturzystów.

To nie są zarzuty dotyczące jakiegoś pokątnego konkursu w Kopytkowie, tylko egzaminu państwowego obejmującego prawie cały rocznik obywateli naszego kraju. Obnażają one całkowitą nietrafność ostatnich resztek argumentacji, która stała za wyprowadzeniem egzaminu maturalnego ze szkół. Nie ma mowy o obiektywnych wynikach; nie ma sensu zatem traktowanie ich jako wskazówek dla uczelni, kogo przyjąć; a podskórny zarzut, że nauczyciele w szkołach nie są godni zaufania, robi się w kontekście tego – przepraszam – bajzlu, jaki zrobiono w 2023 roku z matury z polskiego, po prostu śmieszny.

Wesprzyj Więź

Oddajcie nam sprawdzanie matur z powrotem do szkół, a te resztki pieniędzy, które zapłaciliście egzaminatorom za skandalicznie źle wykonaną pracę, przeznaczcie od najbliższego roku na superwizorów nauczycieli w szkołach (bo oczywiście realny nadzór, jak to pokazuje tegoroczny skandal, jest potrzebny).

Gorzej, niż w tym roku, matury przeprowadzić nie sposób. Owszem, zrobimy to znacznie staranniej od was. 

Przeczytaj też: Nie pogłębiać traumy. Ukraińscy uczniowie w polskiej szkole

Podziel się

97
15
Wiadomość

O wymienionych nie mam dobrego zdania, ale przytoczone przykłady pokazują skandaliczną niekompetencję egzaminatorów, a nie ich szefów Choć, rzecz jasna, ktoś tych egzaminatorów rekrutował, ktpś dał im do ręki taki a nie inny regulamin oceniania i nie zadbał, żeby go sensownie stosowali – i o tym, oczywiście, wspominam. Ukłony – Jerzy Sosnowski

” Matura to bzdura” Pod takim tytułem można obejrzeć filmiki na youtube. Nie wiem czy cykl ten jeszcze powstaje, ale zainteresowanym polecam. Mojemu pokoleniu w przystąpieniu do matury mogła przeszkodzić absencja na defiladzie pierwszomajowej. Zaś interpretacje literatury można było tylko dokonać według narzuconych schematów. Sprawdzali nauczyciele, najczęściej życzliwi swym uczniom. Czasem coś podpowiedzieli, podrzucili ściągę, poprawili. Zdawalność w granicach 25% bo po szkołach średnich zawodowych do roboty się szło, a nie na studia. Gdy dziś czytam teksty” “starego” pokolenia, może i sensu większego nie mają, ale gramatycznie i stylistycznie jakoś to wygląda. Na “Wykopie” można zapoznać się z twórczością młodego pokolenia. Matura na 75% poziomie zdawalności, studia można podjąć nawet bez jej zdania na krechę, że tak określę. Na szeroką skale rozwinęliśmy nauczanie wyższe kształcące kierunki “tańca i pogody”. Potem problem bo Biedronka tylko zatrudni. Depresja, tyle lat nauki i kasy w piach. Moje rodzinne grono pedagogiczne, składające się w większości z młodych dziewczyn, które coraz rzadziej w zawodzie pracują, zagajone. Co się tam w tej szkole dzieje? Mama trojki dzieci odpowiada. Dzwonią proponują, namawiają. Po macierzyńskim idę na własną działalność. W szkole zostały tylko stare pierniki i młode niemoty, których gdzie indziej nie chcą zatrudnić, zgodziły się więc pracować za najniższą krajową. Mają, jak to określiła, wylane na szkołę i uczniów. Ja uczę tylko tych, którym na wiedzy zależy. No i pozamiatane. Czarnek raczej wszystkiego nie zepsuł, miał godnych sobie poprzedników. Jeśli jego następca zagwarantuje pensje nauczycielowi nauki początkowej, znaczy od zerówki do czwartej klasy, pensje na rękę w wysokości średniej krajowej +, będzie to sygnał, że będzie dobrze. Trochę czasu minie oczywiście, ale pójdzie ku lepszemu. Jeśli w dziecku nie zaczepiasz chęci zdobywania wiedzy, do lat około 10, pozostanie do śmierci nieukiem. Tumanami lepiej się rządzi i to być może decyduje o kształcie naszej edukacji.

Szanowny Panie Profesorze, trudno nie podzielić Pańskiej opinii we wszystkich aspektach przedstawionych w artykule. Nasuwa się jednak jedno stwierdzenie i pytanie. Otóż, każdy średnio wykształcony i średnio inteligentny człowiek, a szczególnie nauczyciel przedmiotów humanistycznych powinien sobie zdawać sprawę w momencie wprowadzenia egzaminów testowych (a wiec 20 lat temu) z absurdalności tego typu rozwiązania. Powstaje więc pytanie co robili przez te 20 lat nauczyciele, gdzie był Ich głos? (również głos Pana). Odpowiedź jest jednoznaczna, tego głosu nie było, a w każdym razie nikt go nie słyszał. Z przykrością stwierdzam, że Pan również odezwał się dopiero, gdy wybuchła egzaminacyjna afera (za co mimo tak późnej reakcji jestem Panu wdzięczny). Nie będę bronił decyzji tych, którzy “wystandaryzowane “egzaminy wprowadzili, nie będę bronił Centralnej i Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych, ale jako obywatel mam prawo wymagać reakcji na te patologie ze strony nauczycieli. W Polsce jakoś tak się od lat wydarzyło, ze za wszystkie błędy w oświacie odpowiadają bezimienni “ONI”, a nauczyciele są zupełnie bez winy (bo źle wynagradzani itd. itd.) O tym też radzę pisać, a przed podjęciem tematu zapoznać się z definicją słowa “elita”. Może to uświadomi czytelnikom, ze niestety nad czym bardzo boleję, środowisko nauczycielskie jest ostatnim, które na tę nazwę zasługuje. Mleko się już wylało, ale za jego wylanie odpowiadamy wszyscy, którzy oświatą się zajmują. Spróbujmy więc zrobić wszystko, aby w miarę możliwości złagodzić skutki tego “wylania i zapobiec powtórzenia się go w przyszłości (bo wkrótce będzie to nie struga, ale rzeka wylanego mleka).
Z wyrazami szacunku
Wojciech Starzyński ,Jeden z założycieli oświaty niepublicznej (STO) , od trzydziestu lat zabiegający o prawa rodziców w szkole i nigdy przez te 30 lat nie krytykujący nauczycieli, ale zazwyczaj ich broniący. Teraz jednak “mleko się wylało”.

Szanowny Panie, akurat moja historia przedstawia się tak, że w 2002 roku porzuciłem uczenie (nie tylko, choć także dlatego, że nie podobało mi się ani skrócenie liceum do trzech lat, ani ówczesna „nowa matura”) i wróciłem do zawodu dopiero w roku 2019. A obecna matura jest pierwszą, którą oglądam z bliska, po przepracowaniu czteroletniego cyklu ze sporą grupą uczniów – i od razu reaguję na to, co się wydarzyło. Niespecjalnie czuję się zatem adresatem Pana pretensji, którą natomiast łatwo odwrócić w Pana stronę.
Ale nawet gdyby moje losy potoczyły się inaczej, Pana komentarz wzbudziłby chyba i tak moją krytyczną reakcję, którą niniejszym pozwolę sobie przedstawić – choć miarkuje mnie zarówno świadomość Pańskich zasług (proszę nie doszukiwać się niczego, poza szczerym uznaniem), jak spora (ale jednak, jak postaram się pokazać, niecałkowita) trafność Pana utyskiwań. Rzecz w tym, że – jak mi się wydaje – pragmatyka podpowiada, by w tym momencie, przy tak bezprecedensowym skandalu, nie relatywizować go, mówiąc, że przecież od dwudziestu lat dzieje się źle. W tej chwili wrzód nabrzmiał i pękł, z czego należy wyciągnąć pilne wnioski, a nie rozliczać milczących przez lata pedagogów (do których, jak wyjaśniłem, się nie zaliczam). Protest zawsze musi mieć czas, aby dojrzeć, lobby promujące kolejne „nowe matury” było głośne, a wysiłki niejednego egzaminatora i weryfikatora zmiękczały zło systemu – aż do dziś. I to wydaje mi się ważne, a nie – nawet słuszne – pytania „a dlaczego dopiero teraz?”, „A gdzieście byli w minionych latach?” itp. Nawet, jeśli po ludzku rozumiem Pańskie stanowisko.
Wyrazy szacunku przesyłam – Jerzy Sosnowski

należałoby wyrywkowo sprawdzać ocenianych. Gdy nauczyciel, żle ocenił pracę, nalezy się przyjrzec innym przez niego ocenianym i … zwrot trzykrotnego zarobku “maturalnego”, przeprosiny w prasie dla konkretnych osób, którym sfajdał start w dorosłe życie.

Szanowny autorze – z wszystkich tez artykułu jedna jest wątpliwa: gorzej się nie da. Da się o czym przekonasz się na najbliższej maturze. Niekompetencja władz oświatowych z samym ministrem na czele jest gwarancją prawdziwości moich przewidywań.

Szanowny Panie Profesorze!
Bardzo dziękuję za Pana artykuł! Przedstawia on sytuację, w jakiej znalazła się moja córka – tegoroczna maturzystka. Mogłabym uzupełnić omówione przez Pana aspekty absurdalnego sposobu oceniania prac przykładami z jej wypracowania: błędy egzaminatorów dotyczące merytorycznego ujęcia zagadnień literacko-kulturowych oraz oceny jednostek leksykalnych pod względem poprawności językowej. Chciałabym do tego dorzucić jeszcze jeden element maturalnych zmagań, a mianowicie „dialog” miedzy maturzystą i OKE. Jestem polonistką, językoznawcą z trzydziestoletnim już prawie doświadczeniem w pracy akademickiej. I choć w tej sytuacji jestem matką, co wiąże się z emocjonalnym podejściem do problemu, umiem ocenić wartość pracy i ewentualne błędy w językowej warstwie tekstu. Wgląd do pracy pozwolił nam się zorientować, że egzaminator popełnił błędy i ocena powinna być znacznie wyższa. Oznaczenia na marginesie tekstu dotyczyły: 1) błędów w strukturze tam, gdzie właściwa struktura była zachowana, 2) błędów związanych z brakiem spójności między akapitami tam, gdzie spójność zachowana była w sposób wzorcowy, oraz 3) licznych błędów językowych. I przy tym ostatnim aspekcie chciałabym się zatrzymać. Spośród zaznaczonych dziesięciu błędów językowych osiem prezentowało poprawnie użyte wyrazy i frazy, a w jednym wystąpił błąd interpunkcyjny. Sprawa wydawała się prosta i oczywista. Córka napisała odwołanie, uzasadniając poprawność we wskazanych miejscach informacjami słownikowymi. Wniosek został odrzucony przez OKE w całości, ponieważ zdaniem egzaminatora w pracy występują też inne błędy. Pominę błędy merytoryczne zawarte w samym uzasadnieniu tej decyzji (np. zakwalifikowanie przez egzaminatora „Pieśni o Rolandzie” oraz „Rozmowy Mistrza Polikarpa ze Śmiercią” do sfery sacrum, potraktowanie groteski jako konwencji wykluczającej użycie elementów fantastycznych i realistycznych) i przybliżę sposób traktowania młodego człowieka na przykładzie kryterium dotyczącego poprawności językowej. O tym, jakie „inne błędy” egzaminator miał na myśli, dowiedziałyśmy się dopiero z pisma OKE do Kolegium Arbitrażu Egzaminacyjnego, przesłanego mojej córce „do wiadomości”. Jest to zupełnie inny zestaw niż ten, który został zaznaczony na marginesie pracy i przekazany maturzystce do wglądu. Obejmuje on fragmenty zdań z literówką, brakiem przecinka oraz zdania poprawne. Do tego jednak odnieść się już nie możemy. Pod przykładami OKE stwierdza, że wśród błędów językowych znajdują się liczne błędy stylistyczne, choć egzaminator ocenił styl jako właściwy według innego (trzeciego) kryterium. Tu potwierdzenie znajduje wspomniany w artykule brak kompetencji egzaminatorów, którzy nie znają różnicy między błędami językowymi, ortograficznymi, interpunkcyjnymi i stylistycznymi, choć każdy z tych rodzajów błędów powinien być oceniony w zakresie innego kryterium (wskazanego w arkuszu oceny wypracowania). Co ciekawe, uzasadnienie nieprzyznania punktów w kryterium dotyczącym struktury pracy zawierało argument związany z brakiem spójności w jednym z akapitów, ocena którego miała miejsce w innym punkcie formularza. Oznacza to „karanie” zdającego utratą punktów w dwóch różnych kryteriach za to samo „przewinienie”. Czy doprawdy tak ma to wyglądać? Czy w porządku jest to, że maturzysta jest na z góry przegranej pozycji i nawet, jeśli ma rację, wskazując na błąd w ocenie swojej pracy, to i tak zostanie mu udowodnione, że egzaminator się nie myli? Czy korespondencja z OKE ma przypominać odbijanie piłeczki? Czy podejście OKE na zasadzie „skoro ten zestaw błędów okazał się nietrafiony, to wskażemy inny, gdy maturzysta nie będzie już miał prawa głosu” jest dopuszczalne? Sprawa trafiła do Kolegium Arbitrażu Egzaminacyjnego. Jest w toku, ale przypuszczam, że teraz bardziej liczy się strategia, niż uczciwe i rzetelne podejście do problemu, a decyzja KAE jest ostateczna.