Zima 2024, nr 4

Zamów

Niepotrzebni mogą zostać

Harvey Keitel w filmie „Dym”, reż. Paul Auster, Wayne Wang, USA 1995. Fot. Materiały prasowe

Nie ma żadnego centrum świata, bo to, co dla mnie jest światem, rozgrywa się przed moimi oczami. Na jego obraz składa się kilka tych samych zmęczonych twarzy i regularnie powtarzanych czynności. Nie muszę niczego zdobywać. Wystarczy, że będę.

Od lat chodzi za mną pewien wiersz. Utwór nosi tytuł Życie bez zdarzeń. Napisał go Leopold Staff. To opowieść człowieka, którego dni, tygodnie i lata są „zwyczajne”, wypełnione pracą od świtu do wieczora, pozbawione wielkich sukcesów, ale i wielkich zmartwień. Na starość bohater zdaje sobie sprawę, że nic go „nie różni od braci”. Dochodzi do wniosku:

Żaden mym oczom nie błysnął cud,
Nic z mroku się nie wyłania,
Nici splątane w węzłach złud
Nie mają rozwiązania…1

Słowa tego wiersza mogą budzić u współczesnego czytelnika sprzeciw. Żyjemy przecież w kulturze, w której „zwyczajność” i „przeciętność” to określenia negatywne, bo niemal wszyscy chcą być na piedestale. „Współcześnie dysponujemy niewieloma opowieściami o tym, że jest coś atrakcyjnego i wartościowego w życiu, które nie jest spektakularne, nie ma w nim nieustannego pasma sukcesów, nie robi się rzeczy, które są absolutnie nadzwyczajne i wyjątkowe” – mówi „Tygodnikowi Powszechnemu” psychoterapeutka Cveta Dimitrova2. Przyznaje ponadto: „Dla niektórych osób robienie rzeczy i osiąganie równa się istnienie. Nie mogą po prostu być; bez osiągania, przezwyciężania własnych ograniczeń, wykorzystywania potencjału, «wychodzenia poza strefę komfortu»”.

Zdaniem terapeutki „chęć wyróżniania się jest próbą poradzenia sobie z bardzo bolesnym poczuciem, że się nie liczymy. To jest szalenie niebezpieczny mechanizm. Bo dopóki udaje nam się kręcić w tym kołowrotku – czyli z lęku przed przeciętnością mobilizować się do robienia rzeczy, które są nieprzeciętne – możemy czuć umiarkowaną satysfakcję. Umiarkowaną, bo to uczucie jest bardzo ulotne. Ale w momencie, w którym zderzamy się z różnymi ograniczeniami, zaczynamy przeżywać ogromną frustrację i złość3. Znika gdzieś określenie „wystarczająco dobre”, pojawia się ciągłe nienasycenie. I poczucie bycia nikim.

Zgadzam się z diagnozą Cvety Dimitrovej poza jednym punktem: dysponujemy niemałą liczbą opowieści – filmowych i literackich – o ludziach uznanych przez społeczeństwo za niepotrzebnych, bezużytecznych, nieinteresujących (bo nie chcą niczego zdobywać). Sztuka – ta prawdziwa sztuka – jest po ich stronie.

Samotny biały żagiel

Portretowaniem przegranych, odmieńców, wyrzuconych poza główny nurt zajmowali się tacy mistrzowie kina, jak Carol Reed (Niepotrzebni mogą odejść, 1947), John Huston (Skłóceni z życiem, 1961), Sydney Pollack (Czyż nie dobija się koni?, 1969), Robert Altman (Ów chłodny dzień w parku, 1969), Werner Herzog (Zagadka Kaspara Hausera, 1974), David Lynch (Człowiek słoń, 1980) czy bracia Coen (Człowiek, którego nie było, 2001). Do zestawu tego dodać można polskie produkcje: Kobietę samotną Agnieszki Holland (1981), Duże zwierzę Jerzego Stuhra (2000), Cześć, Tereska Roberta Glińskiego (2001) oraz Mojego Nikifora Krzysztofa Krauzego (2004).

Najbardziej radykalnym obrazem z tego nurtu pozostaje Przypadek Pekosińskiego – film Grzegorza Królikiewicza z 1993 r., nagrodzony Złotymi Lwami na festiwalu w Gdyni. To historia człowieka nad wyraz doświadczonego przez los. Nie zna on swoich rodziców ani nazwiska (to nadane mu przez państwo nawiązuje do nazwy Polskiego Komitetu Opieki Społecznej). Bronek zmaga się z alienacją i niepełnosprawnością (matka, której ciągle szuka, przerzuciła go przez druty obozu) oraz przedmiotowym traktowaniem przez otoczenie. Jedyne, co potrafi, to gra w szachy. W tym okazuje się mistrzem.

Metoda reżysera jest kontrowersyjna. Jego dzieło to psychodrama, w której prawdziwy, podstarzały i zniedołężniały Pekosiński odgrywa wydarzenia ze swojego życia, również te traumatyczne. Na pytanie, kim jest, odpowiada krótko: „Samotnym białym żaglem”. Jego życie nie ma szczęśliwego finału, ale Bronek zyskuje jedno: uwagę i współczucie Królikiewicza, a przez to także widza.

Sztuka – ta prawdziwa sztuka – jest po stronie ludzi uznanych przez społeczeństwo za niepotrzebnych, bezużytecznych, nieinteresujących

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Podobne efekty starali się osiągnąć Roman Polański i Jerzy Skolimowski. Pierwszy na początku twórczej drogi, drugi w jej dojrzałym, późnym okresie. Gdy spadają anioły (1959) to dwudziestominutowa studencka etiuda, której bohaterką jest kobieta niewidoczna: sędziwa babcia klozetowa, skulona w rogu miejskiej toalety. Jedyne, co ma, to wspomnienia. Polański zderza obrazy zmarszczonej twarzy staruszki z barwnymi scenami retrospekcji, w których jest ona piękną, młodą dziewczyną, przeżywającą pierwszą miłość.

Z kolei Skolimowski portretuje w Czterech nocach z Anną (2008) mężczyznę zakochanego w pielęgniarce, obserwującego ją podczas snu. Oczywiście całość stanowi nawiązanie do Krótkiego filmu o miłości Kieślowskiego, ale geniusz Skolimowskiego polega przede wszystkim na tym, że igra on z wyobrażeniami widzów. Kiedy w pierwszych scenach widzimy Leona (Artur Steranko) wyciągającego ludzką rękę z kontenera, możemy mieć jak najgorsze skojarzenia. Zamiast mordercą bohater szybko jednak okazuje się pracownikiem spalarni odpadów medycznych w prowincjonalnym szpitalu. Autsajderem niedopasowanym do świata, rozpaczliwie samotnym. I znowu: jedynym, który pragnie zrozumieć jego niekonwencjonalne zachowania, jest twórca filmu. Tak oto sztuka staje się nauczycielką empatii.

Poza centrum

To w ogóle jedna z ról sztuki: przybliżyć odbiorcom rzeczywistość wcześniej nieznaną bądź ignorowaną, skierować ich wzrok tam, gdzie zazwyczaj nie spoglądają. Jak w Kramarzu Andrzeja Barańskiego (1990), gdzie odpustowy handel pozostaje prawdziwym powołaniem głównego bohatera, próbującego jedynie „nie dać się zepchnąć z powierzchni życia”. Jak w piosence Najpiękniejsi (sł. Janusz Onufrowicz, muz. Kuba Badach) – balladzie o uczuciu między stróżem na budowie a kucharką „w jakiejś dziurze gdzieś daleko stąd”. Jej bohaterowie to ludzie uznawani przez otoczenie za „brzydkich”, o ich pozornie nudnej egzystencji nie dowiemy się z gazet, „tak przeciętni są”.

Żywoty jednostek spoza centrum świata poznamy natomiast dzięki prozie Waldemara Bawołka. Wypełniają ją bohaterowie pomijani: samobójcy, kaci, robotnicy remontujący blok. Ludzie określani jako „dno społeczne”, próbujący wydostać się „z ciemnej celi własnej samotności”, drwiący z królującego wszędzie słowa „super”. Dla nich „tylko przeszłość jest życiodajna”, a „życie to komedia pomyłek i kłębowisko sprzeczności”.

Za najpiękniejszą książkę Bawołka uważam Echo słońca (2017), przejmujący portret mężczyzn opiekujących się starymi matkami. „Większość z nas, nieudaczników, przegranych, niedopasowanych do życia, zajmuje się swoimi matkami, opiekuje się nimi. Kiedy spotykamy się tutaj na piwie, patrzymy na dziewczyny, przyglądamy się grze na maszynach – tym jednorękim bandytom – palimy papierosy i opowiadamy o swoich matkach, o trudach ich starzenia się, raczej naszego starzenia się, bo matki już nad przepaścią, bez naszej pomocy ani rusz4” – opowiada narrator, który w pewnym momencie słyszy „z wikliny” głos: „Jesteś już tylko starzejącym się, bezbronnym, byłym mężczyzną”. I właściwie zgadza się z tą obserwacją.

Na marginesie życia funkcjonują nie tylko mężczyźni w Ciężkowicach, ale i kobiety w stolicy Belgii. Pokazała to Chantal Akerman w filmie Jeanne Dielman, bulwar handlowy, 1080 Bruksela (1975) – ponadtrzygodzinnym fresku przedstawiającym kilka dni z życia samotnej matki (Delphine Seyrig) zajmującej się domem. Nikt nie sfilmował tak długiej sceny obierania ziemniaków. Ale – oprócz nużącej, aczkolwiek niezbędnej prozy życia – Akerman uchwyciła coś jeszcze: bezgłośną matnię, w jaką wpada główna bohaterka.

Niecałą dekadę później zbliżonym tropem poszedł wspomniany już Andrzej Barański, kręcąc Kobietę z prowincji (1984). Na pierwszy rzut oka Andzia (Ewa Dałkowska), protagonistka opowieści, po prostu troszczy się o dom i swoje dzieci. Dopiero sprawnie prowadzona narracja pokazuje, jak rzeczywistość brutalnie weryfikuje marzenia bohaterki, jak radości i kłopoty składają się na jej los.

Obsesja upamiętniania chwil

Trudno dziś zgodzić się na przeciętność. Trudno też robić coś, co nie przynosi łatwo mierzalnych efektów. Czytamy książki, z których koniecznie mamy dowiedzieć się czegoś nowego (po to również oglądamy filmy dokumentalne); uczymy się języków obcych, by podróżować po świecie; wprawiamy nasze ciała w ruch, by osiągnąć wymarzoną sylwetkę. W końcu mamy być coraz lepszą wersją samych siebie. A gdyby tak zdecydować się na coś, co z założenia będzie „nieużyteczne”? Stanąć obok tego „rozwojowego” wyścigu?

Jeden z wątków Dymu Paula Austera i Wayne’a Wanga (1995) dotyczy Auggie’ego (Harvey Keitel), nowojorskiego sklepikarza, który ma pewną pasję. Codziennie od czterech tysięcy dni o godzinie ósmej rano ustawia aparat przed sklepem i fotografuje swój róg ulicy. W ten sposób powstają zdjęcia – jak sam zauważa – „takie same, choć inne”. Rejestrujące aurę i sylwetki notorycznie spieszących się przechodniów. Auggie nazywa powstałe w ten sposób albumy dziełem swojego życia. „Nie pojmiesz tego, póki nie zwolnisz” – tłumaczy przyjacielowi. Póki poddajesz się zawrotnemu tempu zwłaszcza wielkich miast, będziesz patrzył na te fotografie z uśmiechem politowania. Będziesz patrzył, ale niczego nie dostrzeżesz…

To, co wykreowane, czasem spotyka się z rzeczywistym. Pasji podobnej do bohatera Dymu oddawała się Vivian Maier. Prowadziła podwójne życie – jawne i ukryte. W tym pierwszym pozostawała opiekunką do dzieci. W drugim – przez pół wieku fotografowała sceny uliczne, ludzi i przedmioty. Nierzadko nie stać ją było na wywołanie filmów, więc składowała rolki i negatywy w wynajętych schowkach. Zmarła w domu opieki wkrótce po tym, jak poślizgnęła się na zamarzniętej kałuży i uderzyła głową o krawężnik.

Kiedy przekazano na aukcję zawartość skrytek, jeden z nabywców – John Maloof – odkrył, co zawierają. Nabył większość fotografii Maier i zaczął długie poszukiwania. Nie zdążył przed jej śmiercią, ale wkrótce zorganizował wystawy, które rozsławiły skromną opiekunkę.

W 2013 roku nakręcił o całej sprawie film. Padają w nim słowa, że Maier miała „obsesję na punkcie upamiętniania chwil”. Pozostawiła ponad sto tysięcy negatywów. Po jej odejściu okazało się – orzekli to zgodnie znawcy – że miała talent, była znakomitą fotografką. Przez całe życie ukrytą przed światem.

Zapisane na wodzie

Historia Maier zawiera w pewnym sensie szczęśliwe zakończenie – spotkało ją pośmiertne uznanie, jak Norwida i tylu innych wcześniej (przy założeniu, że cokolwiek obchodzi zmarłych…). Co jednak z nami, żyjącymi, którym towarzyszy kłujące poczucie niepewności, czy nasze zajęcie ma sens?

Ważne jest chyba „dlaczego” – a właściwie „dla czego” – wykonujemy daną czynność. Czy oczekujemy uznania, wciąż i wciąż oglądając się na reakcję innych, czy raczej powodem pozostaje trudny do nazwania wewnętrzny przymus. Nieprzypadkowo kanadyjska malarka Maud Lewis (Sally Hawkins) w filmie Aisling Walsh (2016) rzuca, zdradzając źródło swojej siły: „Tak długo, jak mam pędzel w ręku i mogę malować, jest dobrze”. Nieprzypadkowo też narrator powieści Nazywam się Czerwień Orhana Pamuka (1998) wspomina o „podstawowej zasadzie”: „Jeśli nie chcesz doznać rozczarowania w sztuce, nie traktuj jej jako profesji. Niezależnie od tego, jak wielki posiadasz talent i jak wielkie zdolności, pieniędzy i władzy szukaj gdzie indziej, abyś nie obraził się na sztukę, gdy za swoje umiejętności i pracę nie otrzymasz spodziewanego wynagrodzenia5.

„Nie pojmiesz tego, póki nie zwolnisz” – tłumaczy Auggie przyjacielowi patrzącemu na jego „takie same, choć inne” fotografie. Póki poddajesz się zawrotnemu tempu życia, niczego nie dostrzeżesz

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Wskazówkę tę można by rozszerzyć na więcej obszarów życia i wyodrębnić jej esencję: bezinteresowność. Jedna osoba będzie po dniu wypełnionym zajęciami strugała w drewnie, druga pielęgnowała ogródek, a trzecia pisała wiersze. Dobrze, jeśli każda z tych czynności wykonana zostanie z wewnętrznej potrzeby, a nie z chęci zysku.

O tym, jak bardzo bezinteresowna bywa poezja, przekonuje się tytułowy bohater Patersona Jima Jarmuscha (2016) – kierowca miejskiego autobusu (Adam Driver) w podrzędnej mieścinie, który po godzinach układa strofy. Kiedy w pewnym momencie traci wszystkie utwory – pies zjada pozostawiony na kanapie notes – zaczyna rozumieć, że tworzył „słowa zapisane na wodzie”. Świadomość ta nie wpędza go jednak w marazm, przeciwnie: powoduje, że ponownie chwyta za pióro, zaczyna pisać nowe wiersze, bo potrzebuje oddychać. Ostatecznie poezja:

niczego nie tłumaczy
niczego nie wyjaśnia
niczego się nie wyrzeka
nie ogarnia sobą całości
nie spełnia nadziei
[…]
jest posłuszna własnej konieczności
własnym możliwościom
i ograniczeniom
przegrywa sama ze sobą
[…]
ma wiele zadań
którym nigdy nie podoła6

Tak o swoich utworach pisał Tadeusz Różewicz, ale wolno wersy te potraktować jak charakterystykę poezji jako takiej. Wiersz ze swej natury jest kruchy, zawstydzony tym, że powstał. Nie ratuje świata, czasem jedynie zatrzymuje to, co ulotne, pomaga wyrazić coś intymnego i prawdziwego. Nie wierzmy tym, którzy twierdzą inaczej.

Wracam raz jeszcze do prozy Waldemara Bawołka. W Skrawkach dla Iriny (2022) znajduje się taki monolog bohatera zwanego Pisarzem: „Dobrze wiem, że moje pisanie nie ma tu powodzenia, za trudna to proza dla moich sąsiadów, zresztą oni nigdy nie uznają mnie za pisarza. Mają w dupie moje zajęcie. Dla nich powinienem być kimś normalnym, w gromadzie żyć, coś pożytecznego robić, a nie bujać w obłokach, błądzić w chmurach. Zawsze słyszę, że mężczyzna jest do roboty, rodzinę powinien mieć, dzieci utrzymywać, pieniądze zarabiać. Cóż to za fanaberia książki wydawać, głupoty jakieś, zapierdalać należy od rana do nocy, żeby żyć. Nieraz słyszę, że mam się wziąć do jakiejś uczciwej pracy. Mało to jest wolnych miejsc po urzędach, wystarczy się rozglądnąć – tak ciągle mówią do znudzenia, że w końcu sam zaczynam mieć wątpliwości. To pisanie jakieś podejrzane dla gromady, a ja często myślę sobie, że pasożytem jestem, jakimś przestępcą, bo nie potrafię z ludźmi jak człowiek żyć, tylko wyróżniam się, oddzielam, na boku pozostaję, na marginesie7.

Tak to już jest: kto nie chce funkcjonować w gromadzie, kto w jakikolwiek sposób odstaje od społecznych norm, zostaje uznany za, w najlepszym razie, „odmieńca”, w najgorszym – za „pasożyta”.

Doświadcza tego protagonista Trzech opowieści z życia Knulpa Hermanna Hessego (1915) – włóczęga ze Schwarzwaldu, który spędził życie na wędrowaniu przez lasy i miasteczka. Spotkany na drodze kamieniarz wyrokuje: „Zmarnowałeś się. […] Dostałeś więcej niż inni i wszystko roztrwoniłeś”. Z pociechą naszemu bohaterowi przychodzi sam Bóg, który mówi: „Popatrz, potrzebowałem cię właśnie takiego, jaki jesteś. Wędrowałeś w moje imię i w ludziach osiadłych wzbudzałeś zawsze trochę tęsknoty za wolnością”8. Słysząc te słowa, włóczęga umiera spokojny.

Wieś pełna Hamletów

W historii Knulpa – jak zwraca uwagę Krzysztof Czyżewski w książce Małe centrum świata – chodzi o coś więcej: o pielęgnowanie w sobie etosu amatora, o świadomość, że nie warto absolutyzować tego, co nie może trwać wiecznie, co przyjdzie nam zostawić.

Czyżewski zaznacza: „Kim jestem w chwili, gdy wszystko oddam, niczego nie posiadam, nic nie umiem, niczego nie zdobywam? Czy jeszcze wtedy jestem? Czy mam swoje imię? Amator w takiej chwili wzmacnia się. Możesz przez wiele lat sumiennie nad czymś pracować, możesz nauczyć się i osiągnąć wiele, ale przyjdzie taki moment w życiu, kiedy oddasz to wszystko, kiedy może będziesz musiał oddać to wszystko za bezcen, za figę z makiem. I jeżeli wówczas dalej będziesz stał na swoich nogach, jeżeli nie zatrze się twoje imię, to znaczy, że przez te wszystkie lata pracowałeś nad czymś zupełnie innym, czymś o nieporównywalnie większej mocy niż jakakolwiek umiejętność i posiadanie w świecie9.

„Czy jeszcze jestem wtedy, gdy niczego nie zdobywam?” – oto kluczowe pytanie ery perfekcjonizmu. Rozpędzone koła świata odpowiedziałyby: „Nie, czym prędzej wracaj na ścieżkę samorozwoju, inaczej przepadniesz”. Tylko że to odpowiedź nieludzka.

A może inaczej: człowiek staje się sobą właśnie wtedy, gdy wykracza poza determinizm, poza proste „muszę”, kiedy zaczyna dostrzegać „nic nie muszę, a mogę”. I nie określa samego siebie tylko przez pryzmat pełnionych przez siebie funkcji, nawet jeśli są one bardzo ważne albo bardzo potrzebne. Dobrze byłoby uczyć się od taty bohatera filmu About time Richarda Curtisa (2013) – tłumaczy on synowi, że kiedy odkrył umiejętność cofania się w czasie, wykorzystywał ją głównie do tego, by… w spokoju grać z nim w ping-ponga.

A co z lękiem przed byciem „nikim”? Jeden z najbardziej intrygujących wierszy Wojciecha Bonowicza nosi tytuł Spotkanie (I) i pochodzi z tomu Wybór większości (1995). Zacytuję całość:

Przedstawia się tak: gdybym
chciał byłbym
nikim.

Ja go nie rozumiem.
Nie rozumiem że nie chce10.

Pytałem poetę o ten utwór podczas rozmowy dla portalu Więź.pl. Mówił mi wtedy: „Nie chodzi o namawianie kogokolwiek do anihilacji samego siebie. Raczej o sytuację przeciwną: kiedy ktoś niejako podwaja siebie, stawia przed sobą jakiegoś wyidealizowanego siebie jako cel, do którego zmierza. […] Nie będzie «lepszą wersją siebie». Pojawia się za to ciągłe niezadowolenie, presja, absurdalne oczekiwania wobec siebie i innych, nakładanie coraz to nowych ciężarów… W takiej sytuacji faktycznie lepiej być nikim. Nikim – czyli sobą realnym, nie abstrakcyjnym, wymyślonym, rzutowanym gdzieś w przyszłość11. I trudno się z nim nie zgodzić.

Czy zresztą sama wizja życia jako areny do zdobywania kolejnych umiejętności i odhaczania coraz to nowych celów nie jest czymś z gruntu fałszywym? Czy ludzki los nie przypomina raczej chocholego tańca strat i niespełnienia, a cała sztuka nie polega tylko na tym, by nie poddać się ostatecznie goryczy i zniechęceniu?

Wie to doskonale bohater Pieśni koguta Viktora Fischla (1975), wiejski lekarz, zmagający się ze starością i z poczuciem daremności. Doktor ma świadomość, że uratował wiele istnień i jest kluczową postacią wioski. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że pomnik, który wzniósł w pamięci ludzi, pewnego dnia ulegnie zapomnieniu. Zgina więc „kark pod ciężarem smutku”, ma w sobie więcej pytań niż odpowiedzi, czuje się trochę jak „wysłannik, który zapomniał posłania”. Każdego tygodnia walczy ze śmiercią, udaje mu się wygrać pojedyncze starcia, wydłużyć komuś czas, ale i tak wobec końcowego wyniku musi pozostać bezradny.

Książka Fischla to mała-wielka opowieść o godzeniu się z życiem. Ujmująco wybrzmiewają słowa starego doktora: „Był czas, kiedy chciałem pływać po wszystkich morzach i poznawać świat z każdej możliwej strony. Dziś już wiem, że wszystko, co mógłbym znaleźć, można odkryć i w mojej wsi. Kropla deszczu na oknie rozpina łuk tęczy ogromny jak powierzchnia oceanu, a wszystkie pytania, które człowiek może postawić, słyszę i tu, na progu mojego domu. A odpowiedzi też nigdzie nie ma więcej12.

I dodaje jeszcze: „Nikt dotąd nie napisał sztuki, w której byłyby wszystkie postacie z mojej wioski. Moja wieś jest pełna Hamletów i Shylocków, i spadłych z księżyca panów Twardowskich. O czymkolwiek by pomyśleć – tragedie, komedie, farsy – wszystko to jest codziennie odgrywane na ławce na przyzbie mojego domu13.

Może to jest klucz: zrozumienie, że nie ma żadnego centrum świata, bo to, co dla mnie jest światem, rozgrywa się przed moimi oczami. Na jego obraz składa się kilka tych samych zmęczonych twarzy i regularnie powtarzanych czynności. Mój własny Paryż przypomina ten z piosenki Zauchy: jest w nim „knajpa, kościół, widok z mostu, i ten bruk tak realny” oraz „podmiejski pociąg”, co rozwozi nasze dni. Nie muszę niczego zdobywać, wystarczy, że będę.

Przywołany na samym początku Leopold Staff tak puentuje swój wiersz:

A jednak poznam, gdy śmierć do snu
Gasić mi będzie blask powiek,
Żem widział rzeczy, których tu
Nie widział żaden człowiek…14

Nikt inny nie widział. To bowiem, co przeżyłem, pozostało moje własne, niepowtarzalne. Nie mylił się inny wielki poeta, Julian Tuwim: „Przeogromna jest ziemia i morze, / Świat bez miary i kresu gdzieś gna”, zaś pokoik na Hożej – symbol pojedynczego dramatycznego losu – pozostaje „maleńki”. Ale serce opuszczonej, nikomu niepotrzebnej dziewczyny płaczącej na Hożej okazuje się ważniejsze. Ważniejsze „niż te gwiazdy, mgławice i świat”.

1 L. Staff, Życie bez zdarzeń, w: tenże, Dziennik duszy, Lwów 1908, www.wikisource.org/wiki/Życie_bez_zdarzeń [dostęp: 1.09.2023]

2 Przeciętnie, czyli dobrze. Ze Cvetą Dimitrovą rozmawia Dominika Tworek, „Tygodnik Powszechny” 2023, nr 6.

3 Tamże.

4 W. Bawołek, Echo słońca, Wołowiec 2017, s. 25–26.

5 O. Pamuk, Nazywam się Czerwień, tłum. D. Chmielowska, Kraków 2007, s. 40.

6 T. Różewicz, Moja poezja, w: tenże, Wybór poezji, Wrocław 2016, s. 403.

7 W. Bawołek, Skrawki dla Iriny, Wołowiec 2022, s. 27–28.

8 H. Hesse, Trzy opowieści z życia Knulpa, tłum. M. Łukasiewicz, Warszawa 1999, s. 93.

9 K. Czyżewski, Kochajmy amatorów, wędrowców, bożych głupców, Więź.pl, www.wiez.pl/2022/08/09/kochajmy-amatorow-wedrowcow-bozych-glupcow [dostęp: 1.09.2023]

10 W. Bonowicz, Spotkanie [I], w: tenże, Wiersze wybrane, Kraków 2020, s. 21.

11 Najtrudniej zmartwychwstać do życia tu i teraz. Z Wojciechem Bonowiczem rozmawia Damian Jankowski, Więź.pl, www.wiez.pl/2023/04/09/wojciech-bonowicz-zmartwychwstac-tu-i-teraz [dostęp 28.08.2023]

12 V. Fischl, Pieśń koguta, tłum. K. Rejmer, Warszawa 2016, s. 55.

Wesprzyj Więź

13 Tamże, s. 57.

14 L. Staff, Życie bez zdarzeń…, dz. cyt.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 3/2023 jako część bloku tematycznego „W obronie nieużytecznego”.
Pozostałe teksty bloku:
Radosław Romaniuk, „Po co poezja każe zatrzymać się lub biec”
Olga Drenda, „Rzeczy bezużyteczne, skarby same w sobie”

Podziel się

1
Wiadomość