Jesień 2024, nr 3

Zamów

Rzeczy bezużyteczne, skarby same w sobie

Olga Drenda, 2018. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

Dla współczesnej pragmatycznej kultury bezużyteczność stała się grzechem. Tymczasem w gęstym doświadczeniu życia nie ma rzeczy i czynów zbędnych. Swój potencjał, wiedzę i skarb niosą również brud, nuda, odpadki.

G. K. Chesterton pisał kiedyś, że moment, w którym nauka faktycznie podjęła się zadania odpowiadającego godności duszy człowieka, to ten, w którym odkryto, że można stworzyć coś nowego z surowców wtórnych, że „ze smoły węglowej mogą powstać kolory”. Jak na ironię, wybrał sobie przykład wyjątkowo niefortunny, gdyż te odkryte w połowie XIX wieku technologie barwienia, które Chestertona mogły wprawiać w zdumienie swoją niemal alchemiczną naturą, okazały się rakotwórcze. Sprzyjając przymiotom duszy, jednocześnie działały niszczycielsko na ciało.

Chesterton nie był w stanie oczywiście tego przewidzieć, więc – pozostawiając ten przykład złośliwego chichotu losu – skupmy się raczej na tym, co chciał docenić w swojej pochwale gospodarowania resztkami.

Wyjaśniał bowiem, że odkrycia chemików jedynie nadały naukową formę zwyczajowi, któremu poświęcały się codziennie gospodynie domowe, ćwiczące się w praktyce oszczędności i tworzenia czegoś z niczego. Kobieta oszczędna, jak pisał, „uczestniczy w tej samej grze, używając resztek sera i skrawków jedwabiu, nie ze skąpstwa, przeciwnie – ze wspaniałomyślności; pragnie ona objąć twórczą łaską wszelkie swoje działania, tak by ani jedna sardynka nie została zniszczona lub wyrzucona w nicość, gdy oporządzi już ich cały stos1.

Fragment poświęcony ponownemu wykorzystywaniu pozornie bezużytecznych dóbr stanowił część przewrotnej obrony męczącej, monotonnej i brudnej pracy wiktoriańskiej gospodyni domowej.

Chesterton w pewnym sensie mówił jednym głosem z Jolantą Brach-Czainą, która wiele dekad później będzie zastanawiała się nad medytacyjną i światotwórczą naturą niekończących się, prozaicznych zajęć. Oczywiście wychodzili z odmiennych stanowisk – polska myślicielka skupiała się na metafizyce, której doświadczyć można poprzez nużące akty prasowania i cerowania; na doświadczaniu istnienia w codziennych działaniach jako praktyce filozoficznej i arcyludzkiej, gdyż „podstawę naszego istnienia stanowi codzienność”.

Przyziemność jest u Brach-Czainy nauczycielką istnienia. Śmiałość jej konfrontacji z szorstkością i znużeniem miała w sobie coś z dawnych reguł klasztornych. Dla Chestertona, człowieka swojej epoki, niechętnego emancypacji, uwznioślenie prac gospodarskich stanowiło zaś gest obrony dość sztywnego, konserwatywnego podziału zadań w rodzinie. Wierzył on, że godność oznacza przywiązanie do utrwalonego porządku rzeczy – dlatego zapewne pozwalał sobie romantyzować oporządzanie sardynek: łatwiej jest przekonać kogoś do trwania przy powszechnie kwestionowanej postawie, gdy uczyni się ją piękniejszą, a prozaiczny żywot domowy przedstawi jako ostoję harmonii i godności.

Mimo tych znaczących różnic trudno jednak nie zauważyć, że w myśli obojga pojawiają się punkty styczne, przede wszystkim klarownie wyłożona śmiała obrona tego, co niepozorne. Mówią nam: w gęstym, bogatym doświadczeniu życia w całej jego pełni nie ma rzeczy i czynów zbędnych; swój potencjał, wiedzę i skarb niosą również brud, nuda, odpadki.

Zbieracze resztek

Emily Cockayne, angielska historyczka specjalizująca się we wczesnej nowożytności, zademonstrowała bliski sobie przykład takiego podejścia do rzeczy, prezentując dowody „obsesyjnego wykorzystywania ponownie najbardziej trywialnych drobiazgów”, znalezione w rzeczach po zmarłej babci.

Pod poduszką fotela chowała ona papierowe opakowania po słodyczach, na których później zapisywała drobne notatki. To praktyka zapewne znana i wielu „późnym wnukom” w Polsce, którzy obserwowali niezrozumiałą babciną skłonność do zapisywania każdego dostępnego papierka, ale też echo zapobiegliwości kryzysowej. Przed oczami pojawiają się listy z okresu okupacji – kiedy wprowadzono racjonowanie papieru i zapisywano puste przestrzenie między wierszami, tworząc dramatyczne palimpsesty – czy znajdowane czasem na ulicy porzucone listy zakupów, sporządzone niepewną ręką na papierze powtórnego wykorzystania.

Postawom zorientowanym na recykling i redukcję nadmiaru trudno odmówić pożyteczności, ale gdzieś w ich tle można dostrzec pewien bezlitosny rys. Czasami nie chodzi tam bowiem jedynie o unikanie produkowania nowych śmieci, ale też o redukcję rzeczy w ogóle

Olga Drenda

Udostępnij tekst

Książka Cockayne Rummage (Grzebalstwo), poświęcona historii gospodarowania surowcami wtórnymi w Wielkiej Brytanii, to opowieść o tym, jak odkrywano potencjał tworzenia czegoś z niczego, tej śmietnikowej alchemii, która zadziwiała Chestertona. O czasach, które zrodziły profesję rag-and-bone mana, wędrownego zbieracza resztek, które oddawał do przerobu, o wynalazcach starających się znaleźć nowe zastosowania dla sadzy, tłuszczu i krowiej krwi.

Polskim gospodyniom Lucyna Ćwierczakiewiczowa doradzała wówczas: „jest rzeczą dla ekonomii domowej ważną, aby nic nie marnowało się próżno, aby przemyślna troskliwość gospodyni wyciągnęła stosowną korzyść nawet z tych drobnych odpadków, których zbyt częściowy jest niemożliwy, a przechowywanie byłoby uciążliwem. Do tej liczby zaliczyć trzeba łój, który niemal codziennie przy żyłowaniu mięsa od takiego się oddziela, i pozłotę zbieraną z rosołu2.

W ówczesnych realiach jednak „drobne odpadki” i rzeczy porzucone budziły zainteresowanie i dostawały drugą szansę na życie jedynie o tyle, o ile mogły zyskać zastosowanie praktyczne. Głównym kryterium była użyteczność, nawet jeśli jej potencjał pozostawał praktycznie nieskończony dla szczycących się „przemyślną troskliwością”, ponieważ niemal wszystko nadawało się do ponownego przerobu, w ostateczności choćby na nawóz. Babcia Emily Cockayne również najprawdopodobniej nie kierowała się urodą opakowań, które zbierała, czy faktem, że budziły miłe wspomnienia związane z ulubioną przekąską. Jako wychowankę wojennej ekonomii z jej zaleceniem make do and mend – radź sobie i naprawiaj – interesował ją przydatny surowiec.

Umieranie syren

Bywa jednak, że opakowania czy inne rzeczy bezużyteczne można potraktować jako skarb sam w sobie, jako obiekty obdarzone aurą: przychodzą na myśl papierki po czekoladzie chowane w książkach jako zakładki, w epoce PRL przypominające dzieciom rzadką przyjemność wydzielanych łakoci. Albo słomianki z paczkami papierosów i piramidy z puszek po piwie i coli, zdobiące szczyty regałów w mieszkaniach na osiedlach z wielkiej płyty.

W Polsce lat osiemdziesiątych popularne powiedzenie, że to, co jest śmieciem dla jednego (Niemca, Amerykanina, Anglika), może być skarbem dla drugiego (Polaka, Czecha, Litwina), przybrało kształt bardzo realny, tak dojmująco realny, że momentami balansujący na granicy groteski. Po jednej stronie żelaznej kurtyny firmy inwestowały ogromne pieniądze, by stworzyć kult logo – które drukowano na opakowaniach jednorazowego użytku; po przeciwnej stronie rodził się on samoistnie, tak jakby każdy napój i wafelek konotowały o wiele, wiele więcej. Tak jakby ci, którzy musieli kupować puszki z gazowanymi napojami za dewizy, wiedzieli lepiej, ile kosztuje wolność. Gdy jednak te pożądane dobra stawały się zwyczajnie dostępne w sklepie, symboliczna aura znikała i zmieniały się w śmieci. Czekał je los podobny do samochodów Syrena, które – zastąpione zachodnimi autami z importu – po transformacji ustrojowej nie tylko zostały odesłane do lamusa, ale też bywały poddawane aktom wręcz rytualnej destrukcji.

„Prawdziwe niszczenie jest destrukcją fetysza, detronizacją bóstwa” – pisał o niszczeniu syren antropolog Roch Sulima. „Umieranie Syren to najbardziej chyba spektakularny akt rozstawania się z rzeczami, które spersonifikowaliśmy, obdarzamy «duszą», a które miały do niedawna w kulturze status «cudownych rupieci»3”. Rupieć, jak pisze Sulima, to przedmiot o statusie pośrednim, jeszcze nie śmieć, ale też już nie coś, co nadaje się do pierwotnego zastosowania. Dawne domy, ulice i podwórka były ich pełne: rupiecie – porzucone samochody, maszyny, meble – niosły w sobie mglistą obietnicę „a nuż się przydania” i swobodnie wrastały sobie w swój krajobraz.

Niekoniecznie oznaczało to, że ludzie powszechnie obdarzali je gestem Mirona Białoszewskiego, który ze szczególną uwagą i uczuciem traktował przedmioty uszkodzone, porzucone, zaniedbane i pozbawione pragmatycznego przeznaczenia. Nie świadczyło to również o powszechnej obecności „Władysławów Hasiorów mimo woli”, którzy odruchowo przekształcali swoje środowisko w przestrzeń do asamblaży. Raczej opowiadało o nabywaniu niewidzialności przez przedmioty, które nie grożąc niebezpieczeństwem epidemiologicznym, trafiały do kategorii określonej przez amerykańskiego badacza kultury Jonathana Cullera jako „niegroźne śmieci” (inoffensive junk) i stapiały się z otoczeniem.

„Syreny umierały w swych macierzystych przestrzeniach, chciałoby się powiedzieć: – «na rodzinnych polach», pod domami tych, którym służyły, a nie na cmentarzyskach-wrakowiskach. Szczególnie dobrze to widać na wsi, gdzie między drzewami sadu, w których mieszkają duchy przodków, stały majestatyczne pojazdy-trumny4” – pisał o podobnym procesie Roch Sulima. Czasem rupiecie-przydasie przeżywały swoje drugie życie w garażu, przybudówce, w ogródku działkowym – w przestrzeniach nieoficjalnych, prowizorycznych, tam, gdzie nie wymaga się demonstracyjności istnienia.

Próby zdyskontowania paradoksu

Dzisiaj żyjemy w czasach, w których podejście do przedmiotów jest paradoksalne, pełne sprzecznych komunikatów. Z jednej strony faktem jest bezprecedensowa nadprodukcja rzeczy i nieustające zachęty, by wymieniać je możliwie szybko na coraz to nowsze i lepsze. Z drugiej zaś model życia świadomego i dbałego o środowisko zachęca do wykorzystywania rzeczy ponownie – naprawiania, wprowadzania do drugiego obiegu (odsprzedawania, wymieniania), prób życia w duchu less waste, czyli takiego, w którym minimalizuje się produkcję śmieci (choć w duchu zdecydowanie bardziej higienicznym i przyjemnym – a do tego niewymagającym obcowania z materią łoju czy brudu – niż w czasach Lucyny Ćwierczakiewiczowej).

Na skrzyżowaniu tych dwóch przeciwnych sobie tendencji powstają zjawiska ciekawe, próby zdyskontowania paradoksu czy zjedzenia, a jednocześnie posiadania ciastka. Firmy odpowiedzialne za ekspresową produkcję coraz szybszej fast fashion oferują zniżki za zostawianie w ich sklepach już nienoszonych ubrań i ogłaszają, że ich nowe kolekcje powstają ze zrecyklingowanych tkanin – choć wizerunek „odpowiedzialnych firm” nie wpływa na skalę produkcji towarów i nie spowalnia wymiany kolekcji na coraz nowsze. Wokół stylu życia less waste powstał, jak na ironię, rynek specjalnie sprofilowanych towarów, pudełek, torebek i bidonów, a także sklepy, w których można kupować towary na wagę do własnych opakowań.

Za napęd służy tu już nie apoteoza cnoty oszczędności, jak w czasach Chestertona, czy wyrobiony okolicznościami nawyk zaradności – raczej chęć wykazania się odpowiedzialnością i apele do sumień. Bywa, że prowadzi to do sytuacji, w których przerób staje się celem samym w sobie, jak czasami w przypadku upcyklingu. Skrzynki po owocach zostają zamienione w meble, z pociętego papieru czy opakowań z tworzyw sztucznych można zrobić plecionki, z plastikowych butelek – karmniki dla ptaków. Zazwyczaj działania takie nie wynikają z faktu, że czegoś brakuje (na przykład mebla), a z obecności nadmiaru i przekonania, że nie powinno się wyrzucać, tylko „coś zrobić”.

Wyroby z upcyklingu zapewne i tak w wielu przypadkach kończą jako śmieci, bo ich uroda kojarzy się z przelotną modą, a czasem bywa zbyt ekstrawagancka, żeby pasować do każdego wnętrza i szybko się nie znudzić. Być może jedyną przestrzenią, w której mogą liczyć na zakotwiczenie, są ogrody, gdzie pomysłowość, nawet amatorska, jest mile widziana, podobnie jak wesoły, niezupełnie poważny charakter dekoracji. W innym kontekście torby ze starych spodni i kolczyki z nakrętek mogą szybko stracić urok nowości i wyjść z użytku. Oczywiście nie sprawia to, że te przedmioty zostały zrobione niepotrzebnie, a wysiłek poświęcony cięciu, pleceniu i klejeniu okazał się jałowy.

Praca nad takimi przedmiotami często bowiem wytwarza inny rodzaj korzyści, zupełnie niematerialnej: pobudza pomysłowość i twórcze myślenie, uczy cierpliwości i sprawności w pracach manualnych, bywa, że po prostu zapewnia miłe zajęcie i pozwala spędzić wspólnie czas. Powracam tu do wrażenia, że być może nie da się powiedzieć o czymkolwiek, że jest rzeczywiście zbędne.

Bezczelność istnienia

Ale myślenie o rzeczach zmienia się jeszcze na inne sposoby. Postawom zorientowanym na recykling i redukcję nadmiaru oczywiście trudno odmówić pożyteczności, ale gdzieś w ich tle można dostrzec pewien bezlitosny rys. Czasami nie chodzi tam bowiem jedynie o unikanie produkowania nowych śmieci, ale też o redukcję rzeczy w ogóle. Kryterium pragmatyzmu jest okrutne dla rzeczy zbędnych, każe poddać każdy przedmiot osądowi i pomiarowi, by następnie zdecydować o jego życiu czy śmierci.

Marie Kondo, japońska ekspertka od porządków, zalecała, by redukując liczbę rzeczy wokół siebie, rozważyć, czy „budzą w nas radość”, czy nie. Jeśli nie, niczym cezar sygnalizujący dezaprobatę kciukiem w dół musimy się takiej rzeczy pozbyć. Porządek i oszczędność w przedmiotach, jak radzą poradniki minimalizmu, oznaczają porządek w głowie oraz lepsze życie, a do tego, choć nie zawsze powiedziane jest to dosadnie i bezpośrednio, świadczą o statusie. Głośny serial Sukcesja rozsławił pojęcie quiet luxury, dyskretnego luksusu, czyli takiego, który – jak „makijaż bez makijażu” – jest niewidoczny na pierwszy rzut oka, ale ci, którzy mają się orientować, świetnie o nim wiedzą. To założenie pociąga za sobą swój rewers, zgodnie z którym widoczne przedmioty czynią człowieka biednym, a może jeszcze gorzej niż biednym: tanim.

Podobne przesłanie, choć mniej oczywiście naznaczone pychą, wydaje się płynąć z poradników minimalistycznego życia. „Posiadać mniej niż sto przedmiotów” nie oznacza solidaryzowania się z ludźmi tych przedmiotów pozbawionymi, z ofiarami pożarów, powodzi czy bezdomności, ale lepszą ekspozycję przedmiotów drogich, luksusowych. Bez ogródek pisze o tym autorytet w kwestiach minimalizmu, autorka poradników skromnego (sic!) życia Dominique Loreau: „Doskonały przedmiot daje poczucie ulgi, bezpieczeństwa i spokoju, którego niczym innym nie można zastąpić” i dodaje, że „minimalizm jest kosztowny”5.

W takiej rzeczywistości rupieć czy przedmiot okaleczony, jak z Białoszewskiego, staje się ciałem obcym, niepożądanym. Jeśli decydujemy, że czegoś już nie potrzebujemy, to niemożliwym staje się, by to sobie po prostu mogło zwyczajnie, cicho istnieć. Istnienie staje się bezczelnością. Porzucony samochód czy mebel traci swoją czapkę niewidkę i zaczyna nie tylko być zauważany, ale też swoją zauważalnością irytować. Za pragmatyzmem w traktowaniu przedmiotów podąża potrzeba ujednolicania i estetycznej higienizacji przestrzeni, w której mile widziane są umiarkowanie, brak bałaganu, a przede wszystkim brak obiektów przypadkowych. Nieużyteczność to grzech – trochę tak, jakby do wnętrz i przestrzeni wspólnych próbowano przyłożyć myślenie pożyczone z dziedziny procesów produkcyjnych, gdzie myśli się przede wszystkim o maksymalizacji wydajności.

To zła wiadomość dla przedmiotów, które mogą pochwalić się jedynie symboliczną aurą, o ile oczywiście nie są to przedmioty w swojej pozornej zbędności luksusowe. Wszystkie bowiem muszą udowadniać swoją przydatność, nieustannie się starać, niczym pracownicy miesiąca.

Potrzebę takiej nadwyżki trudno jednak wyrugować, bywa, że nasuwa się ona sama. A wręcz rzecz sama się wówczas „uświęca”: jeśli powiązanie między przedmiotem a jego przeznaczeniem nie jest jednoznaczne i oczywiste, my – jako jej odkrywcy – domagając się sensu i przydatności, nie możemy wytrzymać obcowania z tajemnicą, zagadką tajemniczej rzeczy. A tajemnica wymusza respekt, dlatego aura symboliczna bierze górę i narzuca możliwe interpretacje. Tak jak w obiegowym żarcie z archeologów, który głosi, że jakikolwiek przedmiot znajdą – dajmy na to, małego jeżyka na kółkach, odkrytego niegdyś podczas wykopalisk w Iranie – odruchowo zakładają, że musiał mieć on znaczenie sakralne.

1 G. K. Chesterton, What’s wrong with the world, Project Gutenberg, www.gutenberg.org/files/1717/1717-h/1717-h.htm, tłum. O. Drenda.

2 L. Ćwierczakiewiczowa, Poradnik porządku i różnych nowości gospodarczych, Warszawa 1876, s. 70.

3 R. Sulima, Antropologia codzienności, Kraków 2000, s. 44–45.

Wesprzyj Więź

4 Tamże.

5 D. Loreau, Sztuka prostoty, Warszawa 2018, tłum. J. Sobotnik.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2023 jako część bloku tematycznego „W obronie nieużytecznego”.
Pozostałe teksty bloku:
Damian Jankowski, „Niepotrzebni mogą zostać”
Radosław Romaniuk, „Po co poezja każe zatrzymać się lub biec”

Podziel się

Wiadomość