Każdy z nas opowiada. A jeśli dane zdarzenie staje się narracją, zawsze zawiera w sobie interpretację. Ważne, by powieść mieściła w sobie różne punkty widzenia, rysowała perspektywy kilku bohaterów. Zestawiając je ze sobą, jesteśmy możliwie najbliżej obiektywizmu – mówi Dominika Słowik.
Damian Jankowski: „Fikcja straciła zaufanie czytelników, odkąd kłamstwo stało się niebezpieczną bronią masowego rażenia. Nader często spotykam się z pełnym niedowierzania pytaniem: «Czy to prawda, co pani napisała?». Za każdym razem mam wtedy wrażenie, że wieszczy ono koniec literatury” – stwierdziła Olga Tokarczuk w swojej mowie noblowskiej. Zdarza Ci się słyszeć podobne pytania?
Dominika Słowik: Tak, nierzadko pochodzą one z tego samego ogródka, ale bardziej zahaczają o autobiograficzność. Czytelnicy pytają mnie nie tyle o prawdę, ile o to, czy moja książka opowiada o mnie, czy inspirowałam się własnym życiem przy pisaniu, czy bohaterka powieści to ja.
Może powodem jest narracja pierwszoosobowa, której najczęściej używasz?
– Myślę jednak, że tego typu pytania są często nacechowane płciowo. Moich kolegów pisarzy, którzy debiutowali w tym samym czasie co ja, nikt jakoś nie pytał, czy narrator ich książek to oni sami.
Pytania o autobiograficzność – której zresztą staram się wystrzegać przy pisaniu – irytowały mnie zwłaszcza na początku, przy pierwszej książce, Atlasie: Doppelganger. Miałam poczucie, że kryje się za nimi zarzut pod adresem mojej wyobraźni, trochę na zasadzie: no nie, ta dziewczyna nie mogła tego sama wymyślić, na pewno musiała coś przetworzyć…
W takim myśleniu, oprócz seksizmu, ujawnia się moim zdaniem coś jeszcze: założenie, że fikcja to nie – jak chce Tokarczuk – „rodzaj prawdy”, a kłamstwo. Jeśli pisarka/pisarz zmyśla, to znaczy, że nas okłamuje.
– Umówmy się: przy lekturze dobrze jest rozstrzygnąć, czy traktujemy ją metaforycznie, czy faktograficznie. Istotny jest oczywiście gatunek. Jeżeli ktoś przeinacza wydarzenia w książce historycznej, jako czytelniczka mam prawo czuć się oszukana. Przy fikcji natomiast nie muszę weryfikować faktów. Dotyczy to zresztą nie tylko literatury. Przecież filmu fabularnego nie traktujemy jak dokumentu.
W Twojej drugiej powieści, Zimowli, zastanowił mnie pewien szczegół. Akcja zaczyna się na początku kwietnia 2005 r. Moje pierwsze skojarzenie dotyczące tego czasu: śmierć Jana Pawła II. I faktycznie, bohaterowie wkrótce dowiadują się, że papież umarł. Tyle że w Twojej książce to czwartek…
– A w rzeczywistości to nie był czwartek?
Nie, sobota.
– Nie pamiętam już, czemu przesunęłam ten dzień…
Odebrałem to jako umyślne rozróżnienie: papież Wojtyła tak naprawdę zmarł w sobotę, w fikcji – w inny dzień.
– Ładne uzasadnienie, ale powód modyfikacji był najpewniej prostszy: mogła pasować mi do przebiegu fabuły. Mogłam też po prostu popełnić błąd…
Opowieści pozwalają nam myśleć o przyszłości – przewidywać ją, planować i oswajać. W ten sposób niejako zabezpieczają nas przed jej najgorszymi wariantami
Wracając do zmyślania: przekonanie, że rzeczywistość składa się z samych faktów, to złudzenie. Choćby nasza pamięć nie tyle odtwarza wydarzenia, ale je kreuje.
Przychodzi mi na myśl od razu postać dziadka z Atlasu…, który opowiada swojej wnuczce i jej przyjaciółce, narratorce, niestworzone historie. Nie wierzy w chronologię, więc ciągle coś dodaje, zmienia. Ale też – czytamy w powieści – „dziadek umiał patrzeć na rzeczy”. Jest taka scena, gdy po śmierci mężczyzny wnuczka siada w jego wózku i jest rozczarowana: nie widzi tego, co on widział…
– Każdy z nas opowiada. A jeśli coś opowiadamy, jeśli dane zdarzenie staje się narracją, zawsze zawiera w sobie interpretację. Zawsze. Ważne, by powieść mieściła w sobie różne punkty widzenia, rysowała perspektywy kilku bohaterów. Zestawiając je ze sobą, jesteśmy możliwie najbliżej obiektywizmu.
Może to właśnie tęsknota za „obiektywną prawdą” leży u źródeł obecnego kryzysu fikcji? Może stąd się bierze popularność reportaży? Zalewają one rynek wydawniczy, zdobywają ważne nagrody literackie, w Warszawie prężnie działa Polska Szkoła Reportażu…
– Wydaje mi się, że reportaż jest w Polsce obecnie bardziej zunifikowany niż literatura piękna. Jego problem polega na tym, że roztacza ułudę poznawania świata. Ułudę, bo zamiast przybliżać czytelnikowi daną rzeczywistość, prezentuje mu często wyższościowe podejście autora reportażu: oto ja, z moją wrażliwością, pokażę wam teraz „obcych” i to, czego nie znacie. Poza tym sporo polskich reportaży operuje schematem fikcji, tylko że jest on trudniej rozpoznawalny niż w wypadku powieści.
Polska Szkoła Reportażu musi się stale pilnować, by nie wpaść w pułapkę czegoś, co bywa zmorą wszelkich kursów czy warsztatów: w narzucanie swoim absolwentom ściśle określonego sposobu pisania. To wcale niełatwe zadanie. Wyobrażam sobie, że gdybym jako nieuformowana autorka trafiła na zajęcia z kimś, kogo uznałabym za autorytet, ciężko byłoby mi nie pisać podobnie jak on. Mogłabym przez to zrobić sobie krzywdę, stracić coś, co jest absolutnie moje.
Niepowtarzalne.
– Pisanie rodzi się w człowieku w bardzo wrażliwym miejscu, w obszarze jakiejś wielkiej niepewności. Mało kto jest pewny tego, co pisze. Miesza się w nim dużo wstydu, poczucia intymności, świadomość własnych braków. Łatwo zgasić czyjś zapał. Albo pozbawić go czegoś oryginalnego. Wystarczy – nawet z dobrą intencją – zacząć kształtować osobę początkującą na swoją modłę.
Z popularnością reportażu i kryzysem fikcji wiąże się coś jeszcze. Obok ułudy poznawania świata pojawia się… pragmatyka. Kiedy pytam znajomych niehumanistów, czy czytają powieści, słyszę najczęściej: „A po co?! Nie mam na nic czasu, tym bardziej na takie książki!”.
– Niestety wciąż obowiązuje dawny podział: powieści są „dla panienek”, pozostała literatura – ta „poważna” – przeznaczona jest dla poważnych ludzi. Według badań literaturę piękną czytają głównie kobiety – w ogóle w Polsce czytają przede wszystkim kobiety. Rozdźwięk zaczyna się wcześnie, gdy mamy po 12–13 lat.
Poza tym żyjemy w takiej, a nie innej kulturze. Kapitalistyczny imperatyw brzmi: wszystko ma ci przynosić mierzalny zysk! Jeśli przeczytasz reportaż o egzotycznym kraju, czegoś się o nim dowiesz i w ten sposób „zmonetyzujesz” – okropne słowo – lekturę. Po przeczytaniu poradnika zdobędziesz nowe umiejętności, prosta sprawa. A jak zmierzyć korzyść z lektury powieści? To ciężko uchwytne. Gdyby jeszcze czytać ją w obcym języku, wtedy wiadomo – szlifuje się słownictwo…
W swojej nowej książce Tomasz Stawiszyński przedstawia „reguły na czas chaosu”. Jedna z nich brzmi: „czytaj książki”, w domyśle: fikcyjne opowieści. Obok znanych argumentów o rozwijaniu wyobraźni filozof przywołuje jeszcze ten, że literatura może być odtrutką na popularną dziś obsesję sukcesu. „Czytając książki, wkraczając w skomplikowane, polifoniczne, wielowymiarowe wszechświaty ludzkich spraw, tragedii, splątań i dramatów, obcujemy bowiem w istocie z realiami życia, nie zaś z jego fałszywymi hologramami […]. Uzyskujemy wgląd w najintymniejsze rejony cudzych myśli, towarzyszymy innym w najwstydliwszych, najtrudniejszych momentach życia, śledzimy ich porażki, zdrady, oszustwa, melancholię, hipokryzję, dziwaczne fantazje, irracjonalne przesądy, okrucieństwa i decyzje prowadzące do sytuacji bez wyjścia”. Słowem, dzięki fikcji paradoksalnie lepiej pojmujemy, jak skomplikowany jest ludzki los, a przez to uczymy się empatii.
– To prawda. Jest coś jeszcze: opowieści pozwalają nam myśleć o przyszłości – przewidywać ją, planować i oswajać; dają szansę tworzyć i przeżywać potencjalne scenariusze dotyczącego tego, co może się wydarzyć. Czasem w ten sposób niejako zabezpieczają nas przed najgorszymi wariantami przyszłości.
Dlatego powstały Samosiejki? By pokazać świat, w którym dominacja człowieka się kończy? Oswoić czytelników z katastrofą klimatyczną? W wywiadach powtarzasz, że nie chcesz straszyć, tylko próbujesz „strach opowiedzieć i w jakimś sensie go przepracować”.
– Te opowiadania powstały z mojego zastanawiania się nad tym, co w obliczu kryzysu mogę zrobić za pomocą fikcji. Inspiracją była książka Ewy Bińczyk Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu. Filozofka analizuje w niej, jak opowiadać, by wpływało to pozytywnie na naszą przyszłość. Dochodzi do wniosku, że brakuje dziś konstruktywnych narracji o katastrofie klimatycznej, że najczęściej proponują one ludziom pogrążanie się w beznadziei, tytułowy marazm, apatię.
Mówiąc o katastrofie klimatycznej, trudno jednak zachować optymizm.
– Może nie chodzi o prosty optymizm? Pisząc, zrozumiałam, że nie mogę udawać, że się nie boimy końca rzeczywistości, jaką znamy. Boimy się, ja też się boję, czuję strach i stres z tym związane. Założyłam, że dopuszczenie tego do głosu w opowieści przyniesie ulgę.
Przyniosło?
– Mnie tak. A czy odbiorcom? Przyznam Ci się, że Samosiejki to książka, przy której reakcje czytelnicze śledzę najintensywniej.
I jakie one są?
– Różne. Docierają do mnie opinie ludzi, którzy twierdzą, że bardzo się w tych opowiadaniach odnajdują. Ale też ktoś napisał, że czytając Samosiejki, dostał ataku paniki. Zmartwiło mnie to. Poczułam, że na jakimś polu poniosłam porażkę. Że spektrum ludzkiego strachu jest zbyt szerokie i indywidualne, by można mu było zaradzić.
Na pocieszenie powiem, że w Twojej ostatniej książce podobało mi się, że koniec antropocenu nie oznacza, jak w popularnych narracjach, widowiskowej apokalipsy. Raczej towarzyszy mu poczucie, że coś jest nie tak: mama jednej z bohaterek, kobieta, która zapadała w sen zimowy, teraz ma z tym trudności, w morzu kwitną sinice, a zima atakuje w październiku. Mimo wszystko świat trwa…
– Coś się kończy, coś zaczyna. Pamiętam, jakim przeżyciem była dla mnie lektura Szóstego wymierania Elizabeth Kolbert, która za tę książkę otrzymała Nagrodę Pulitzera. Kolbert opisuje kolejne wymierania w historii Ziemi. Kiedy uzmysłowisz sobie, że w ciągu czterech i pół miliarda lat dochodziło do tego kilkakrotnie, przestajesz czuć wyjątkowość obecnej sytuacji i uspokajasz się.
Literatura może przecierać szlaki dla nauki, formułować coś, co z naukowego punktu widzenia jest jeszcze niepewne. Po to są opowiadacze
Życie na Ziemi to ciągłe mniejsze lub większe zmiany. Sposób funkcjonowania człowieka zapewne mocno się zmieni, ale czy czeka nas koniec ludzkości jako takiej? Fakt, że zmierzcha antropocen – czyli epoka, w której człowiek jest w centrum świata – nie znaczy wcale, że znikniemy jako gatunek. Może po prostu podzielimy się podmiotowością ze zwierzętami i roślinami? Po części to już się dzieje. A przecież to logiczne: samoświadomość jest zbyt skomplikowaną i głęboką cechą, by został nią obdarzony tylko jeden gatunek.
To jest w ogóle kolejny walor fikcji literackiej: przyznaje ona sobie prawo niekoniecznie do tego, by wiedzieć, a raczej do tego, by przeczuwać.
Przeczuwać?
– Tworząc opowieść, można powiedzieć więcej, można nawet zaryzykować pomyłkę. Nauki ścisłe są od prowadzenia żmudnych badań, dzięki którym później stwierdzają: świat biologiczny funkcjonuje tak i tak. Na wszystko muszą mieć zweryfikowane uzasadnienie. Z literaturą jest inaczej: może ona przecierać szlaki dla nauki, formułować coś, co z naukowego punktu widzenia jest jeszcze niepewne. Po to są opowiadacze.
Schronienie się za fikcją jest dla mnie bezpieczne. Mogę coś intuicyjnie nazwać, opowiedzieć o czymś, potem przyjść porozmawiać o tym z Tobą albo pójść na spotkanie w bibliotece i porozmawiać z czytelnikami.
Niedoskonała analogia: naukowcy całkiem niedawno odkryli, że koty reagują na imię. A przecież każdy, kto żyje z kotem, doskonale o tym wie.
Zatrzymałbym się jeszcze nad oswajaniem przyszłości, o którym wspomniałaś wcześniej. Niedawno w jednym z wywiadów mówiłaś, że „opowieść pozwala oswoić się z nieuchronnym”. Dotyczą tego tematu nie tylko Samosiejki, ale i Zimowla. Barwnie zostaje w tej ostatniej odmalowana postać ojca głównej bohaterki: tchórza, hipochondryka, tropiciela spisków, który w pewnym momencie zostaje wróżem. Źródłem tych wszystkich dziwactw jest to, że ojciec „nie wierzył w nic poza własną śmiercią. I śmierci tej przeraźliwie się bał”. „Strach przed nieistnieniem” pojawia się w powieści jeszcze raz w scenie, gdy mieszkańcy do trumny tragicznie zmarłego chłopca wkładają miód, który ma „opanować czas, zagłuszyć wniosek: że naprawdę wszyscy kiedyś umrzemy”. Czy z tym „nieuchronnym”, z indywidualną apokalipsą, czyli śmiercią, jest sobie w stanie poradzić właśnie literatura?
– To trudne pytanie. Nie wiem, czy da się je rozpatrywać na planie ogólnym. Istotnym elementem biografii każdego człowieka jest to, jakie ma on nastawienie do śmierci. Jestem osobą niewierzącą. Doświadczałam w swoim życiu ogromnego strachu przed śmiercią akurat w czasie, kiedy jeszcze wierzyłam w Boga, będąc dzieckiem lub nieco później, jako nastolatka. Teraz natomiast mam wrażenie, że im jestem starsza, tym mniejszy lęk odczuwam.
Jest tego jakiś powód?
– Wydaje mi się, że to kwestia perspektywy. Jeśli skupiamy się tylko na tym, co przed nami, możemy odczuwać ciągły niedosyt. Kiedy jednak weźmiemy pod uwagę to, co już zostało przez nas przeżyte, przygnębienie się zmniejsza. Jasne, coś już przeżyliśmy, a więc w jakiś sposób utraciliśmy. Ale też dane doświadczenie, przechodząc przez nas, zmieniło nas. Co więcej: ono zostaje z nami w naszej pamięci, w formie opowieści. Nie tracimy go tak całkowicie. Tylko na ile potrafi o tym przekonująco opowiedzieć literatura?
Dopowiem, że moim zdaniem religia także nie jest w stanie tego do końca zrobić. To znaczy proponuje ona pewną opowieść, która ma dać człowiekowi nadzieję. A przecież jednocześnie, umierając, każdy z nas – wierzący czy niewierzący – odczuwa lęk przed nieznanym…
– Zastanawiam się, z czego wynika obecny kryzys myślenia religijnego. Może ze wzrostu świadomości metaforycznej? Dawniej, gdy człowiek słyszał z ambony o piekle czy niebie, odbierał to dosłownie. Teraz – niezależnie od tego, czy jego wiara ma zabarwienie uczuciowe, czy intelektualne – filtruje ten obraz przez współczesną wiedzę. Najczęściej wie, że obrazy zaświatów zawierają w sobie metaforę, nawet jeśli sam przed sobą się do tego nie przyznaje.
Wydaje mi się, że strach przed śmiercią wynika z prostego faktu: każdy umiera tylko raz. A pytanie o przemijanie to tak naprawdę pytanie o sens: o to, czy trzeba go w życiu odkryć, czy raczej samemu nadać swoim dniom; czy jest jeden Sens pisany wielką literą, czy raczej codzienne małe sensy, które złożą się (lub nie) w większą całość.
– Bardziej skłaniałabym się do myślenia o wielo-sensie. Byłoby jakoś smutno, gdyby był tylko jeden ogólny sens, nie uważasz?
Pytasz o to, czy sens trzeba odkryć, czy go nadać – a może ani jedna, ani druga opcja nie wyczerpuje tematu? Powiedzenie „tylko tak” byłoby za proste. Żyjemy w świecie, który kocha podziały binarne, jaskrawe opozycje, tożsamościowe opowiedzenie się po jednej ze stron sporów. Nie chcę, by brzmiało to jak intelektualna ucieczka, ale piękno życia ostatecznie polega jednak na polifonii.
Polifoniczna jest też w jakimś sensie Zimowla. Po pierwsze, w ukazywaniu całej plejady bohaterek i bohaterów. Po drugie, w finalizacji fabuły. Snujesz tę opowieść w ten sposób, że pod koniec podajesz uzasadnienie każdej cudowności przedstawionej wcześniej…
– I czytelnik musi zdecydować, którą interpretacyjną ścieżkę wybierze. Sporo osób złościło się na takie zakończenie, ale spodziewałam się, że tak będzie. Od pierwszej powieści krytycy osadzali mnie w realizmie magicznym. Zimowla została więc pomyślana trochę jako… antyrealizm magiczny. Biorę tamtą konwencję i potem, na koniec, ją uziemiam.
W powieści pada zdanie: „Bo przecież niemożliwe, żeby wszystko było ot, takie, przypadkowe i bez sensu”. Skojarzyło mi się to z Twin Peaks, do którego porównywano Zimowlę. Rozwiązanie głównej zagadki serialu, podane w połowie drugiego sezonu, rozczarowuje albo wręcz sprawia dyskomfort. Łatwiej zgodzić się na niesamowite zdarzenia, trudniej – na wykorzystywanie seksualne.
– No cóż, rozwiązanie zagadki zawsze jest rozczarowujące. Ale gdy wszystko zostaje tajemnicą, rozczarowanie bywa jeszcze większe.
Trochę jak z pytaniami, które okazują się ciekawsze niż odpowiedzi…
– Otóż to, odpowiedzi częściej rozczarowują niż pytania. Dlatego też, pisząc, lepiej zostawiać czytelnikowi możliwe furtki interpretacji, niż serwować zamknięte rozwiązania.
Swoją drogą, oglądałam Twin Peaks i wcale mi się nie podobało…
A widziałaś Dużą rybę Tima Burtona? Bohater tego filmu to wypisz wymaluj dziadek z Twojego Atlasu.
– Widziałam, ale chyba już po napisaniu książki. Tak samo Przygody barona Münchhausena przeczytałam po moim debiucie. Byłam nieco zażenowana, że nieświadomie odtworzyłam schematy, które tam są [śmiech].
Myślę, że dla czytelnika irytujące bywa coś innego: gdy twórcy udają, że świat powstał wraz z nimi.
– Potrzeba oryginalności to straszna pułapka! Nie chodzi o to, czy opowiadamy na podobny temat co inni, tylko w jaki sposób to robimy, na co kładziemy akcent. Przecież Sto lat samotności Márqueza to tak naprawdę Buddenbrookowie Manna – realia są inne, ale istota opowieści podobna.
Mann jest bardziej autobiograficzny w swoim pisaniu.
– To nie ulega wątpliwości. W ogóle założenie, że autor może pisać, nie przetwarzając nic przez siebie, to utopijna głupota. Oczywiście, że przetwarza, wszyscy to robimy. Jeśli nie fakty z biografii, to przetwarzamy nasze przemyślenia, konstruujemy fabułę i bohaterów z tego, co przeżyliśmy, co zaobserwowaliśmy, nasza wyobraźnia nie jest zawieszona w próżni. Każda książka to wypustka autobiografii twórcy.
Jako czytelniczka mam pewien problem etyczny, gdy autor pisze w fikcji literackiej na przykład jeden do jednego o swoim dziecku. Ale też wiem, że to wyłącznie zmartwienie nas, jego współczesnych. Później czas zatrze te dylematy.
Na koniec wróćmy do początku. Jako twórczyni powieści zgadzasz się z tezą o kryzysie fikcji?
– Dostrzegam go, a jednocześnie nie podzielam pesymistycznych wizji przyszłości literatury…
Nie? W czym zatem upatrujesz nadzieję?
– Nie bardzo umiem patrzeć na literaturę wyłącznie pod kątem książki. Dla mnie to są raczej narracje, które pojawiają się w różnych tekstach kultury. Sama czuję się bardziej narratorką i opowiadaczką niż twórczynią książek. Najważniejsze nie jest to, by pisać książki, ale by przekazywać opowieści. Pewnie gdybym musiała zmienić nośnik, nie byłoby to dla mnie tragedią.
Myślę, że opowieść jest tak fundamentalną częścią ludzkiego myślenia, wręcz biologiczną potrzebą, że nie jesteśmy w stanie się jej wyrzec. Opowiadając, przetwarzamy w końcu bodźce ze świata, racjonalizujemy to, co przeżyliśmy. Mózg ludzki jest tak skonstruowany, że lepiej zapamiętuje fabuły. Większość z nas myśli opowieścią. Niezależnie od tego zatem, co będzie jej nośnikiem w przyszłości, opowieść z nami pozostanie.
Dominika Słowik – ur. w 1988 r. w Jaworznie. Pisarka, laureatka Paszportu „Polityki” 2019 za powieść Zimowla, finalistka Nagrody Literackiej Gdynia za debiut Atlas: Doppelganger. Ukończyła filologię hiszpańską. W 2021 r. ukazał się jej zbiór opowiadań Samosiejki. Mieszka w Krakowie.
Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź” lato 2023 jako część bloku „Dyktatura dosłowności”.
Pozostałe teksty:
Jerzy Sosnowski, Mów do mnie wprost
Michał Gołębiowski, Misterium życia przeciwko dosłowności
Nie sądzę aby fikcja traciła cokolwiek na znaczeniu. Naukowo nawet udowodniono, że każdy z nas żyje własnym wymyślonym światem. Co mniej więcej siedem lat, na potrzeby własne i otaczających nas ludzi, koloryzujemy minione fakty i zdarzenia. Następnie one się utrwalają i zastępują w pamięci prawdziwe wydarzenia, wspomnienia. Będąc nastolatkiem opowiadaliśmy sobie nasze młodzieńcze przygody. Zawsze irytowało mnie, dlaczego mam takie szare życie. By zaistnieć, też wymyślałem niestworzone historie. Dziś wiem, że robili to wszyscy. Śmieszne nawet jest, gdy spotykam kogoś po 40 latach i wtedy jako autentyczne pojawia się wymyślona przez kogoś historia. Nie sądzę aby czytanie powieści rozwijało w jakimkolwiek sensie. To jest rozrywka jak każda inna, spojrzenie w świat oczami autora opowieści. Czytanie nie może zastąpić rzeczywistego realnego stąpania po ziemi. Znam przypadki nałogowego wręcz trzymania nosa w książkach, niestety nic z tego dobrego nie wynika. Czy fikcyjne opowieści mogą nas na cokolwiek przygotować? Myślę, że większość z nas tworzy taką fikcje na potrzeby ważnych dla nas spotkań, rozmów. Układamy sobie w głowach jak poprowadzić rozmowę z lekarzem, w urzędzie, o prace, potem nadchodzi rzeczywistość i wszystko weryfikuje. Wszystko co sobie zaplanowaliśmy, ułożyliśmy diabli biorą. Czytam sporo opowiadań pisanych przez amatorów na portalach, forach literackich. Jest to znakomita rozrywka i odskocznia, świeże spojrzenie coś co na pewno nigdy się nie znudzi. Lubimy opowiadać i słuchać opowieści i doskonale wiemy, że wszystkie zahaczają o fikcję.
Bez żartów! Dla rozrywki to można pisać komentarze na forum „Więzi” 😉 Powieść to poważna sprawa, cały osobny świat, znacznie ciekawszy od tego tak zwanego realnego; świat, który ma wreszcie sens, ład i porządek (nawet jeśli ukryty). I to dlatego, zgodnie ze znanym powiedzeniem Babla, życie rozpaczliwie usiłuje naśladować dobrze napisaną powieść…
Co do pisania komentarzy dla rozrywki to się absolutnie zgadzam. Nie lekceważę tez trudu pisania powieści i wszelakich innych książek i felietonów itp. dziś zawód pisarza, dziennikarza to gorzki kawałek chleba. Powoli do gry wchodzi sztuczna inteligencja. Sporo tego co czytamy w internecie jest jej dziełem. podobnie gdy chodzimy po sklepach często słuchamy muzyki w jej wykonaniu. Ja odnoszę się do czytających, tych szukających rozrywki, zabijających nudę. Nie sadzę aby życie szukało inspiracji w powieściach, nawet tych najlepszych. Samo tworzy scenariusze, o których fizjologom się nie śniło, jak powiadał Ferdek Kiepski.
piekna i ciekawa rozmowa