Znak. Rok Miłosza

Lato 2024, nr 2

Zamów

Jestem kołyską. Rozmowa z Magdą Umer

Magda Umer podczas finałowego koncertu festiwalu „Vivat Teatr Stary”, Lublin, 18 czerwca 2022 r. Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl

Nie mam ambicji nadążać za światem. Pozwalam sobie na własny rytm, na to, że czegoś nie wiem. I na nasilającą się z wiekiem bezradność – mówi Magda Umer w świątecznej rozmowie Damiana Jankowskiego.

Spotykamy się w Kalinowym Sercu na warszawskim Żoliborzu. Chwilę wcześniej zakończył się jubileuszowy, osiemdziesiąty występ Magdy Umer w tym miejscu.

Damian Jankowski: Po koncercie takim jak ten dzisiejszy czuje pani satysfakcję z dobrze wykonanej pracy? A może raczej ulgę, że już się skończyło?

Magda Umer: I jedno, i drugie. Zawsze przed występem jestem pełna obaw – czy będę pamiętać teksty piosenek, czy poradzę sobie głosowo i tak dalej. Dlatego pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy, gdy schodzę ze sceny, brzmi: dobrze, że ten koncert już za mną. Ale jest też druga strona medalu – wiem, że ludziom to moje śpiewanie jest potrzebne, widzę to po ich twarzach, po reakcjach. Spędzamy ze sobą bardzo miły wieczór. Wymieniamy się energią: ona przechodzi ode mnie do słuchaczy, i od słuchaczy do mnie. Ostatecznie czuję dzięki temu wielką radość.

Wesprzyj Więź.pl

Panu się podobało?

Bardzo. Dla mnie pani koncerty to jakby wejść z ulicy, gdzie przemokliśmy deszczem, do ciepłego i przytulnego pomieszczenia.

– Opowiem więc panu całkiem niedawne zdarzenie. Latem miałam występ w Sandomierzu. W powietrzu czterdzieści stopni, chyba najgorętszy dzień w roku, dosłownie nie było czym oddychać. Pomyślałam, że to się nie uda: zemdleję ja albo publiczność. I wie pan co? Wieczór ten okazał się niezwykły – dla mnie, ale i, jak wierzę, dla słuchaczy. Może po prostu piosenki, które śpiewam, przenoszą nas w inny, nieco lepszy świat, niezależnie od warunków atmosferycznych. Odnoszą nad niezbyt wesołą rzeczywistością zwycięstwo.

Bywają dni, gdy moja wiara jest silna. A także dni, w których ona niemalże znika. Taki jest już chyba nasz ludzki los. Ale niezmiennie marzę, by Bóg był

Magda Umer

Udostępnij tekst

Rozmawiamy kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Święta z dzieciństwa kojarzą się pani z idyllą?

– Nie bardzo. Moi rodzice byli ateistami, robili wszystko, by w naszym domu nie było kolęd czy tradycyjnie rozumianej wigilii z jej rytuałami. Święta w dzieciństwie kojarzą mi się z dwoma zapachami – pomarańczy i wypastowanej podłogi, to wszystko. Czasem słyszałam jak Mazowsze śpiewa w radiu kolędy, wiedziałam zatem, że jest też inny świat, inny sposób świętowania. Ale długo nie był on moim światem. Aż w końcu dorosłam…

I zaczęła pani szukać.

– Zaczęłam szukać bogów w różnych kulturach, potrzebowałam egzystencjalnej opoki, a od dzieciństwa fascynowała mnie Tajemnica, coś, co nas przekracza. Dopiero w dorosłym życiu, jak pan pewnie wie, przyjęłam chrzest wraz z synkiem.

Wiem, rodzicami chrzestnymi zostali Kalina Jędrusik i Janusz Kondratiuk.

– Tak, i dopiero po tym wydarzeniu sama zaczęłam urządzać w moim domu tradycyjne wigilie, co stało się już pewną tradycją.

Najważniejsze jest w niej…

– To, by bliscy byli ze mną. Dziś jeden syn ma czterdzieści pięć lat, drugi trzydzieści siedem, wigilię zawsze spędzam z nimi i ich rodzinami. Nie wyobrażam sobie świąt bez dzieci i – teraz też – bez wnuków.

Wróćmy jeszcze do poszukiwań. Znalazła pani Boga? Czy w ogóle można Go znaleźć?

– Czy znalazłam? W jakimś sensie tak. Co oczywiście nie znaczy, że nie miewam wątpliwości. Bywają dni, gdy moja wiara jest silna. A także dni, w których ona niemalże znika. Taki jest już chyba nasz ludzki los. Ale niezmiennie marzę, by Bóg był. I by miał twarz Jeremiego Przybory lub mojego taty, najlepszych ludzi, jakich poznałam.

W kwestii Boga zgadzam się z tym, co powtarzał pani tata.

– Mówił: „Wydaje mi się że Boga nie ma, ale trzeba żyć tak, jakby był”. Uważam to za absolutnie genialne zdanie. I staram się tak żyć.

Wie pan, moi rodzice mieli odwrotnie niż ja. Ich dzieciństwo i młodość upłynęły na wielkiej wierze w Boga. Tata był ministrantem, mama wręcz leżała na kościelnej posadzce – była fanatycznie religijna. Jeśli takie natury jak oni zmieniają później światopogląd, to często wpadają ze skrajności w skrajność. Niech pan poczyta ówczesną prasę, odszuka audycje radiowe (bo telewizji jeszcze nie było) – jak ich indoktrynowano. Dziś myślę, że nie urządzając nam, swoim dzieciom, wigilii, w jakimś sensie mogli nad tym ubolewać, mogło im czegoś brakować. Ale jednak byli w swojej postawie konsekwentni.

Zdaniem taty na przykład człowiek nie powinien posiadać niczego. To znaczy powinien mieć co jeść i gdzie spać, ale niedobrze, jeśli opływa w dobra materialne, bo właśnie one, jak uznawał tata, skłócają ludzi, prowadzą do konfliktów. Powie pan: nie miał racji?

Uważał też, że nie należy kupować książek, bo książki powinny być w bibliotece, dostępne dla każdego. Mama po długich bojach wywalczyła, że jednak książki powinnam mieć w domu. To zwycięstwo okazało się jej nieszczęściem – zaczęłam czytać i kwestionować znany mi świat, dochodziło między nami na tym tle do konfliktów.

Piękny był ich finał: mama podarowała pani twarz Chrystusa wyrzeźbioną w drewnie.

– Nieprawdopodobne, prawda? Było to z jej strony uznanie mojego prawa do własnej drogi, do własnych wyborów. Mam Go do dzisiaj. Do dzisiaj pomaga mi rozumieć moją mamę, której nie umiałam zrozumieć przez długie lata.

Porozmawiajmy jeszcze o godzeniu się, tym razem z samą sobą. Była pani przerażona, kończąc trzydzieści lat.

– Cierpiałam ogromnie! W dzień urodzin, 9 października 1979 roku, nagrywałam akurat w parku Skaryszewskim teledysk do „Koncertu jesiennego na dwa świerszcze…”. Spotkałam redaktor Gałązkę, robiła młodzieżowy program. Powiedziałam jej: „Boże, mam już trzydzieści lat, to koniec życia”. A ona na to: „Też tak myślałam. Zobaczysz, teraz dopiero zacznie się prawdziwe życie…”. 

Gdy z kolei skończyłam pięćdziesiątkę, opowiedziałam tę historię Alicji Wirth-Przyborze, żonie Jeremiego. „Jaka ja byłam głupia, myślałam, że już jestem stara. Dopiero dzisiaj jestem po życiu” – stwierdziłam. „Nie, najpiękniejsze dziesięć lat przed tobą” – odpowiedziała Alicja. I miała rację. Czas między 50. a 60. rokiem życia był dla mnie szczęśliwy. Starzenie się i straty – wszystko to nadeszło później.

Przyznam się pani do czegoś: sam skończyłem w tym roku trzydzieści lat.

– I jak?

Nie czuję żalu czy przerażenia.

– U mężczyzn jest inaczej: poczuje je pan za dziesięć lat.

Całkiem możliwe. Teraz jednak łapię się na tym, że trwa piękny czas. Siły w miarę dopisują, żyją rodzice, ba – dziadkowie również są w dobrym zdrowiu.

– Ma pan dwie ręce i dwie nogi, głowa pracuje, może pan bez skrępowania czytać książki, pisać wiersze, oglądać filmy, w dodatku czasem o tym napisać dla szerszego grona – panie Damianie, jest pan zwycięzcą.

Ale ta pańska wzmianka o bliskich wydaje mi się ważna. Jurek Pilch zapisał kiedyś piękne zdanie, które uwielbiam: „Dzieciństwo to czas, w którym wszyscy jeszcze żyją”.

Pani rozstała się z dzieciństwem w wieku szesnastu lat…

– Zgadza się, wraz ze śmiercią mojego brata. Chorował na zanik mięśni. Gdy zmarł, właściwie zawalił mi się świat. Jego śmierci nie odchorowałam do dzisiaj. Z jednej strony była czymś przerażającym, z drugiej – dla brata, ale i dla nas, jego domowników, stanowiła jednocześnie w jakimś sensie ulgę. Zrozumiałam to po wielu, wielu latach.

Brat bardzo ładnie rysował. W okolicach 1 listopada nauczycielka zadała mu pracę domową: narysowanie cmentarza. A on biedny nigdy na nim nie był, nikt go tam nie zabierał. Zapytał mnie: „Powiedz, jak wygląda cmentarz?”. I narysował go z moich opowiadań. Miesiąc później sam się na nim znalazł…

Widzi pan, działo się to w grudniu 1965 roku, prawie sześćdziesiąt lat temu. A dla mnie jakby to było wczoraj, przedwczoraj. Pamiętam tamte dni bardzo dokładnie.

Wiesław Myśliwski powtarza, że przeszłość to jedyne, co mamy.

– Zgadzam się z nim, co więcej: nie ma żadnej konsekwencji w tym naszym pamiętaniu bądź zapominaniu. Pamiętamy rzeczy, o których można by spokojnie zapomnieć, a umykają nam inne, ważniejsze.

Cieszę się, że wspomniał pan Wiesława Myśliwskiego. To mój guru, moja miłość, najbliższy mi polski pisarz współczesny.

Mnie także. Studiując dekadę temu polonistykę, miałem wrażenie, że wielka literatura się w Polsce skończyła. Aż sięgnąłem po „Widnokrąg” i „Traktat o łuskaniu fasoli”.

– Prawda? Myślałam podobnie: że wszystko już było. Odszedł Gombrowicz, odszedł Konwicki. Aż tu nagle zjawił się Wiesław Myśliwski. Fascynuje mnie jego ścieżka, to, że najpierw długo pracował jako redaktor, poprawiał innych autorów. Do głowy mu pewnie nie przychodziło, że sam będzie pisał. W przypadku Jeremiego Przybory było podobnie.

Może czasami warto czekać?

– Myślę, że tak, „dać czasowi czas”, jak pisał Stachura. Znamy też przypadki, gdy czyjś talent rozwija się stopniowo, by wybuchnąć pod koniec życia. Dla mnie kimś takim jest Jarosław Iwaszkiewicz. Ostatnie jego tomiki – „Mapa pogody” i „Muzyka wieczorem” – oraz opowiadania – „Ogrody” czy „Sérénité” – uważam za dzieła absolutnie wybitne!

Iwaszkiewicz zapisał kiedyś zdanie, które kojarzy mi się ze śpiewanymi przez panią pieśniami: „Świata nie można zbawić, ale można go ukołysać”. Nieprzypadkowo sporo w pani repertuarze kołysanek: od „Jeszcze piękniej”, poprzez „Kołysankę dla babci” czy płytę „Kołysanki – utulanki”, aż po „Jaśniej”, z napisanymi przez panią wersami: „Zaśnij / A jutro może będzie jaśniej / Jasno jak wtedy było / Gdy bardzo się wierzyło / Że wróci to, co było / Że będzie jaśniej”.

– To jest tak: na moje koncerty przychodzą ludzie nierzadko przygnębieni, odczuwający smutek czy rozczarowanie, mierzący się wręcz z depresją. Na nich właśnie – co stanowi pewien paradoks – mój niewesoły repertuar działa kojąco, uspokajająco, terapeutycznie. Nie ma łatwego pocieszenia, ale jest współodczuwanie, jakaś wspólnota w doświadczaniu tego, co bolesne i trudne. Może jestem dla tych ludzi czymś w rodzaju kołyski?

Ładne określenie. Jeszcze odnośnie pogodzenia się z sobą: znalazłem gdzieś pani wypowiedź, że pani głównym zajęciem jest myślenie, niespieszne rozmyślanie. To fantastyczne słowa w świecie takim jak dziś: pragmatycznym, nastawionym na konkrety, na doraźne działanie.

– Oboje dobrze wiemy, że u części ludzi można jeszcze spotkać takie podejście: jak ktoś siedzi i myśli, to znaczy, że nic nie robi…

Pewnie się leni.

– Tak, a ja uważam inaczej: być może właśnie wtedy robimy coś najważniejszego.

Z tym też związana jest gotowość do odpuszczania. Wydaliśmy w tym roku z Wojciechem Marczewskim książkową rozmowę rzekę. Zatytułowaliśmy ją „Świat przyspiesza, ja zwalniam”.

– Bardzo mi się podoba ten tytuł, rozumiem doskonale pańskiego rozmówcę, zresztą wybitnego reżysera. Moim zdaniem pośpiech upokarza, jestem daleka od tego, by się spieszyć w jakiejkolwiek dziedzinie życia.

Jeremi Przybora powiedział kiedyś, że „już nie nadąża za ojczyzną”. Sama nie mam ambicji nadążać na światem. Pozwalam sobie na własny rytm, na to, że czegoś nie wiem. I na nasilającą się z wiekiem bezradność.

Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach

Zgoda na bezradność wydaje mi się sporym współczesnym wyzwaniem. Wbrew temu, co słyszymy zewsząd, nie wszystko od nas zależy, jako jednostki mamy znikomy wpływ na losy świata. A jednak… Przywołam pewną anegdotę. Przyjaciółka opowiadała mi niedawno, jak wyglądał jej tegoroczny marzec. „Wiesz, wy biegaliście i pomagaliście uchodźcom zza wschodniej granicy, a ja siedziałam przy łóżku mojej umierającej babci” – wyznała. I dodała: „Chociaż bardzo żałowałam, że nie mogę intensywnie zaangażować się w tamtą pomoc, mam pewność, że moje miejsce było przy gasnącej babci”. Sam uważam, że ratowała świat w nie mniejszym stopniu niż zaangażowani w działania dla Ukrainy.

– Znana żydowska zasada brzmi: „Kto ratuje jedno życie, ratuje świat”. Jestem za niemądrzeniem się w sprawach ludzkości, za skupieniem się na konkretnym człowieku.

Zastanawiam się, jak to jest z tym naszym wpływem na rzeczywistość. Mówi się czasem, że coś stanowi kroplę w morzu. To prawda. Jednocześnie wiem, że z tych kropel tworzy się strumyczek, strumyk, a ze strumyka może woda przejdzie do rzeki, z rzeki do morza, a z morza aż do oceanu. Tych kropli, tak niepozornych, nie należy więc lekceważyć. Już mamy ocean kropli, jak to pięknie brzmi! Kropli naszych chęci, naszych myśli, planów, marzeń, naszych małych codziennych wysiłków.

Mówimy dziś sporo o smutku, o bezradności, ale też o pewnym pocieszeniu. W pani książce „Jak trwoga, to do bloga”, wydanej wspólnie z Andrzejem Poniedzielskim, znalazłem zdanie, za które jestem wdzięczny. Napisała pani: „Życie jest moim ulubionym nałogiem”.

– Tak jest, utraciłam młodość i najbliższych, stopniowo tracę zdrowie, a mimo to kurczowo trzymam się życia, bo to, że ono nam się przytrafiło, jest już cudem. Wiem, co znaczy żegnać tych, których kochamy, doświadczyłam walki nie o każdy dzień, lecz o każdą godzinę, o każdą chwilę, żeby trwać i się nie poddać.

Co w tym pomaga?

– Polubienie kogoś, z kimś jesteśmy najczęściej i najbliżej, czyli samego siebie. Przecież gdy gasną światła, zostajemy sami ze sobą. Wie pan, moja starość jest samotna. W ogromnym stopniu na moje własne życzenie – zawsze szukałam samotności. Gdybym jeszcze do tego nie lubiła samej siebie, byłoby niewesoło.

Często śpiewa pani na koncertach piosenkę „I wciąż się na coś czeka” Jerzego Jurandota i Franciszki Leszczyńskiej. Ma pani teraz coś, na co pani czeka?

– Zawodowo nie czekam już na nic. Zgłaszają się do mnie wydawnictwa płytowe i książkowe, proponują współpracę, kuszą zaliczkami. A ja nie mam już w sobie potrzeby tworzenia i nie umiem udawać, że jest inaczej. Może to smutne, ale prawdziwe. Czuję, że wszystko już zaśpiewałam, o wszystkim powiedziałam w wywiadach, że czegokolwiek bym się jeszcze podjęła, byłoby to powtarzaniem tego, co było.

A tęsknoty i marzenia niezawodowe?

– Przede wszystkim marzyłabym o tym, by doczekać dorosłości moich wnuków, ciekawi mnie, jacy wyjdą z nich ludzie, to na pewno. Chciałabym też do końca mieć sprawny umysł. I może jeszcze jedno, bardziej ogólne: by zatrzymało się umieranie naszej planety.

Oglądał pan „Melancholię” Larsa von Triera?

Tak, znakomite kino.

– Ten film rezonuje we mnie od kilku lat. Wszyscy „normalni” ludzie szaleją w nim ze strachu przed apokalipsą. Tylko jedna bohaterka, najbardziej chora ze wszystkich, w spokoju przyjmuje to, co ma nadejść. Jako jedyna zdaje sobie sprawę, że koniec może być też wybawieniem. Wyzwoleniem. 

Odnajduje w niej pani siebie?

– Rozumiem ją, choć moje podejście jest nieco inne. Kocham życie, ale ja już je przeżyłam. Patrzę natomiast na najmłodszych i mówię sobie: „Panie Boże, dopiero przyszli na świat, coś im się należy”. Pan ma dzieci?

Nie, ale mam dwie urocze kuzynki: sześcio- i ośmioletnią. Uwielbiam spędzać z nimi czas.

– No i widzi pan: jak to wszystko miałoby się dla nich skończyć?! Dzieci są najwspanialszym lekarstwem na nasz pesymizm. Niech ten świat jeszcze trochę potrwa, choćby dla nich. I niech zamilkną wojny.

Wesprzyj Więź

Rozmawiał Damian Jankowski

Magda Umer – ur. 9 października 1949 r. w Warszawie, pieśniarka, autorka recitali, spektakli i widowisk poetyckich, reżyserka, scenarzystka i aktorka. Ukazały się takie jej płyty jak „Magda Umer”, „Noce i sny”, „Wciąż się na coś czeka”, „Bezsenna noc”. W 1971 r. za utwór „Koncert jesienny na dwa świerszcze i wiatr w kominie” zdobyła nagrodę na 9. Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. W 1997 r. wyreżyserowała na tym festiwalu koncert „Zielono mi”, przygotowany w hołdzie Agnieszce Osieckiej. W 2000 r. odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2005 r. otrzymała tytuł Mistrza Mowy Polskiej, w 2009 r. – Złoty Medal Gloria Artis.

Przeczytaj też: „Ulotne, jakże ulotne”, czyli co może łączyć wiarę i niewiarę

Podziel się

37
6
Wiadomość

A ja mam ogromny dysonans emocjonalny zwiazany z tym wywiadem. Bo z jednej strony slucham ogromnie chetnie piosenek p. Magdy. A z drugiej strony nie potrafie sie jakos pogodzic z tym zdaniem: “niezmiennie marzę, by Bóg był. I by miał twarz Jeremiego Przybory lub mojego taty, najlepszych ludzi, jakich poznałam”. Przeciez jej tata byl zwyklym ubekiem, oficerem komunistycznym w latach 50-tych, kierujacym wydzialem, w ktorym tysiace ludzi katowano w imie walki z “zaplutym karlem reakcji”. Brat ojca p. Magdy to Adam Humer, skazany na 9 lat za znecanie sie nad zolnierzami AK. I Pan Bog ma miec jego twarz? Moze ktos moglby mi to przyblizyc, bo moze ja czegos o nim nie wiem… Prosze w takim razie o pomoc.

~Konrad: przecież Pan to wie – dla p. Umer Jej Tato był “najlepszym człowiekiem, jakiego poznała”. Ona nie osądza go za przynależność do UB czy innej organizacji, patrzy przez pryzmat własnych doświadczeń i emocji, miłości, którą od niego otrzymała, może cierpienia, które znosił, patrząc na śmierć syna. Tak, jak każdy z nas. Dla Niej Bóg może mieć twarz ojca, dla Pana będzie kimś innym, podobnie dla mnie.

@ Monikaa: To samo mowily dzieci katow z Ausschwitz. Tak samo opowiadaja moi sasiedzi o sedziwych esesmanach uprawiajacych ogrodki i dajacych dzieciom cukierki. Tych samych slow uzyl niedawno syn Pabla Escobara, bezwzglednego bandyty z Kolumbii. No ale zaden z nich nie powiedzial, ze “Pan Bog powinien miec twarz Rudolfa Hessa czy Pablo Escobara, bo to byli najlepsi ludzie jakich znalem”. Jak juz wspomnialem wyzej – z calego serca pragne sie mylic, ze ojciec p. Magdy nie byl ubeckim katem…