Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Tam zło wisi w powietrzu

Spalone samochody na tzw. starokijowskiej trasie, jesień 2022. Fot Natalia Bryżko-Zapór

Na początku mi przez gardło nie przechodziło, żeby nazwać ludzi mówiących w moim języku okupantami – mówi Wadim, który jest rosyjskojęzyczny. W okolicach Kijowa to raczej powszechne.

Wieś w powiecie buczańskim obwodu kijowskiego licząca około tysiąca stu trzydziestu mieszkańców. Znajduje się trzydzieści osiem kilometrów na południowy zachód od Kijowa i jest położona na terenie niziny poleskiej nad rzeczką Gołyń, która wpada do rzeki Zdwyż (w dorzeczu Teteriwa, czyli prawego dopływu Dniepru).

Przez wieś przebiega trasa T 1011 Borodianka-Hostomel (znana w narodzie jako droga Starokijowska).

– Tu u nas stacjonowało tylko ich dowództwo. Dlatego nie było aż takich grabieży i brutalnych napadów, jak w okolicy. Ale byliśmy całkiem sterroryzowani, praktycznie nie wychodziliśmy my z domów, a nad naszymi głowami odbywał się nieustanny pojedynek artyleryjski między nimi a naszym wojskiem – opowiada Wadim, który wraz z rodziną przeżył rosyjską okupację od pierwszego do ostatniego dnia: to jest od 25 lutego do końca marca, kiedy to Rosjanie zostali zmuszeni, by wycofać się spod Kijowa.

Rozstrzelane łąki

Do niezwykle gościnnych Wadima, Luby i ich syna Ołeha wybraliśmy się na zaproszenie wspólnego przyjaciela, naszego dawnego znajomego Ołeksandra – emerytowanego kijowskiego inżyniera budowlańca, którego wcześniej, podróżując przez Ukrainę, podrzuciliśmy z zachodniej części kraju do Kijowa.

Z tych opuszczonych domów u nas akurat nie wynosili pralek i czajników. Bo to kadra oficerska, więc woleli coś lepszego – opowiada Luba

Udostępnij tekst

– Sam w domu nie byłem od połowy marca. Wyjechaliśmy, bo wtedy nad naszym osiedlem co chwila latały pociski. Uciekliśmy z żoną, córką i wnukiem za granicę, ale długo tam nie wytrzymałem. One były na Węgrzech, teraz są u was, w Polsce. A ja, mimo wieku, nadal tu pracuję. Wprawdzie z dala od Kijowa, za to u nas, w Ukrainie – opowiadał nam w drodze. – Wspomnienia z marca są straszne, lecz wszystko to nic w porównaniu z tym, co przeżyli inni ludzie na przedmieściach Kijowa. Na przykład moi znajomi w Zdwyżiwce. Zapraszają nas wszystkich. Chcą o tym opowiedzieć, wygadać się. Jedźmy jutro – mówi nam tuż przed wjazdem do Kijowa, a sam z przerażeniem patrzy na spalone i roztrzaskane pociskami okolice Makarowa, który właśnie mijamy międzynarodową E373.

Jeszcze w początkach lata trasa była tu nieprzejezdna, ale już ją wyremontowano. Dobrze się jedzie, chociaż widok z okna nie pozwala zapomnieć o niedawnych zdarzeniach. Spalone domy i zbombardowane hale przemysłowe są świadectwem koszmaru, który – chcąc zdobyć Kijów – urządziła pół roku temu rosyjska armia.

Sama stolica zaś nie sprawia od razu wrażenia miasta wojennego. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się odsłania przyjezdnym swoją obecną surowość. Ale to już inna opowieść.

W drodze z Kijowa do Zdwyżiwki byliśmy sumiennie pilotowani telefonicznie przez Wadima: – Jedźcie na Buczę, potem na Worzel… Teraz skręcajcie na Borodiankę… Przejechaliście przez rondo? Tam będzie skręt na Babińce… – i tak cały czas przez półtorej godziny, aż do punktu docelowego.

Im dłużej jedziemy, tym więcej widzimy ruin, spalonych bloków mieszkalnych i jednorodzinnych domów, zbombardowanych centrów handlowych, dziurawych jak sito ogrodzeń, bo pociski trafiały w nie setkami. Gdzieniegdzie na prywatnych parkanach mieszkańcy zamalowali dziury po kulach kwiecistymi ornamentami. Wyszły z tego rozstrzelane łąki.

Do Buczy baliśmy się jechać

W Zdwyżiwce na parkanach i bramach posesji widnieją natomiast napisy: „TU ŻYJĄ LUDZIE”, „TU SĄ DZIECI”, albo po prostu „LUDZIE”. Malowane farbą od ręki, na szybko, wielkimi literami.

– To trochę pomagało, bo gdy ci wojskowi chodzili od domu do domu, od razu wiedzieli, kto nie zdążył się ewakuować – mówi Luba. Za każdym razem, gdy zaczyna coś opowiadać, ma łzy w oczach, potem uspokaja się i relacjonuje zdarzenia jak bezstronny kronikarz.

– Z tych opuszczonych domów u nas akurat nie wynosili pralek i czajników. Bo to kadra oficerska, więc woleli coś lepszego. Na przykład tam, nieopodal mieszkał chirurg. Zdążył wyjechać, więc w jego domu rosyjskie wojsko rozmieściło kogoś ze swoich. Gdy wyjechali, okazało się, że zabrali książki. Chirurg miał ogromną bibliotekę medyczną. Całe życie ją gromadził. Rzadkie wydania, również antykwaryczne. Widocznie był wśród okupantów jakiś znawca – opowiada Luba.

Razem z Wadimem mieszkali kiedyś w Buczy. On pracował jako inżynier geodeta, z Ołeksandrem znają się od dawna z racji pracy. Żyli w bloku. Kilka lat temu, już na emeryturze, postanowili wyprowadzić się na wieś. Buczańskie mieszkanie zostało przeznaczone dla dorosłego syna Ołeha. Ale początek wojny spędzali wszyscy razem w Zdwyżiwce.

– Do Buczy, do naszego mieszkania, po wycofaniu się Rosjan baliśmy się jechać. Tam wszystko doszczętnie plądrowano. Część mieszkalna naszego bloku nie ucierpiała od pocisków, bo trafiły tylko w kotłownię. Teraz trwa tam remont. Tymczasem sąsiadów z klatki obrabowano. A w niektórych mieszkaniach znajdowano nie tylko ślady grabieży, ale i martwych ludzi – opowiada Wadim. – Chyba z godzinę siedziałem w samochodzie, zanim się namyśliłem wejść. Żona wcale się nie zdecydowała. Do nas na szczęście się nie włamali, pewnie nasze drzwi były za ciężkie do pokonania.

– Prawie tam teraz nie jeździmy – dodaje Luba. A panowie pochylają głowy. – Tam wydarzyło się tyle nieszczęść, że wisi to cały czas w powietrzu. Tu, do nas, też przychodzili. Weszli przez bramę, a potem tylnym wejściem – opowiada Wadim. – Myśmy się nawet tego nie spodziewali.

Nie każdy to rozumie

Siedzieli wszyscy w kuchni. Wewnętrzne drzwi pozamykali, żeby ciepło nie uciekało, bo ostrzały uszkodziły elektrownię, więc nie było ani prądu, ani ogrzewania. Na dworze zaledwie kilka stopni. Grzali się od kuchenki gazowej – gaz na szczęście mieli. Pomagał trochę również generator prądu. Wody też zabrakło. Nie było czym umyć naczyń ani cieknącej i cuchnącej lodówki, samemu się umyć. Do picia na szczęście wystarczało kompotów własnej roboty.

Nagle otworzyły się drzwi i weszło dwóch wojskowych z karabinami. „Dlaczego nie otwieracie, kiedy stukamy!?”, wrzeszczeli okropnie wściekli, bo furtka przy bramie była zamknięta na kłódkę – ciągnie opowieść Luba. Sprawdzali, czy w domach są mieszkańcy. Powydzierali się, zeszli do piwnicy, zajrzeli do kotłowni. Sprawdzali, czy nikogo nie schowaliśmy. Spisali nas i sobie poszli.

– Czasem po domach chodzili żołnierze, którzy domagali się od mieszkańców alkoholu. A że mieścił się tu sztab dywizji, w naszej okolicy się nie upijali – dodaje Ołeh. – Dlatego nie strzelano tu do ludzi w biały dzień na ulicach, jak w Buczy.

Raz tylko w polu za wsią zastrzelono dwóch tutejszych młodych. Byli podpici, po jakiejś imprezie. Pokłócili się z żołnierzami z okupacyjnego patrolu. Tamci długo ich gonili, aż w końcu zabili pośród kiełkującej oziminy.

– Wtedy o tym niewiele wiedzieliśmy, bo rzadko wychodziliśmy z domów – opowiada Wadim. Z reguły uśmiechnięty, serdeczny, cieszący się życiem, mimo że po przebytej operacji kości biodrowej od roku porusza się z balkonikiem. Nagle korpulentny sześćdziesięciolatek zaczyna wyraźnie się denerwować na jakieś ciężkie wspomnienie. Okazuje się, że w czasie ostrzałów zmarł jego ukochany owczarek.

W jednym miejscu widzimy cmentarzysko spalonych samochodów. Widok potworny, zwłaszcza gdy się sobie uświadomi, że w wielu z nich rozstrzelano całe rodziny z dziećmi

Natalia Bryżko-Zapór

Udostępnij tekst

– Bo wiecie jak to jest… Nie każdy to zrozumie, zwłaszcza ludzie, którzy nigdy nie mieli psa, jaka to jest okropna strata. Ostrzały artyleryjskie trwały bez przerwy. Serie i pojedyncze wybuchy cały czas. Raz tu, raz tam. Aż uszy bolały. Zwierzęta to źle znoszą. Na pewno serce mu nie wytrzymało – zachmurza się, ocierając łzę. – Lepiej już o tym nie mówmy.

Pozytywne przeżycia też były. Wspólna tragedia zbliża. Przed wojną mało się znali z sąsiadami. Ale gdy sytuacja zmusiła wszystkich do walki o przetrwanie, bardzo się zaprzyjaźnili. Obok mieszkają ludzie z Kijowa. U nich na podwórku okupanci ustawili swój transporter opancerzony. Aż bali się wyjść na własne podwórze. U innych podobnie.

– U nas tego nie było. Zresztą na początku niczego nie brakowało – wspomina Luba. – Sąsiadka z naprzeciwka zdążyła wyjechać z rodziną w Karpaty do Kołomyi. Stamtąd pochodzą. To młodzi biznesmeni, pewnie już tu nie wrócą. Ale przed wyjazdem ona zaopatrzyła nas w produkty i leki. 24 lutego była w Kijowie i zdążyła zajrzeć do apteki. Do nas dzwoniła, pytała, co kupić. Noc spędziliśmy razem w naszej piwnicy, bo już zaczęły się ciągłe ostrzały. Wyjechali na trzy godziny przed wejściem Rosjan. Zdążyli. Potem już nie można było uciec. Rozstrzeliwali po drodze samochody… – opowiada Luba.

I dodaje: – Myśmy zostali i w miarę upływu czasu zaczęło nam wszystkiego brakować. Bez prądu w lodówce szybko się wszystko zepsuło, z czasem zostały tylko jakieś zapasy z piwnicy. Niestety, w marcu marzliśmy w pomieszczeniach, ale nie było takich mrozów, które pozwoliłyby przechować nietrwałe produkty. Sklepy oczywiście nie działały. Nic już wtedy nie działało.

Musieli sobie jakoś radzić. – W tym roku zrobimy większe zapasy. I kozę zainstalujemy. Nigdy wcześniej nie mieliśmy takiej potrzeby. Wiele robiliśmy sami, bo mieszkamy na wsi i lubimy przetwory. Ale nigdy nie myśleliśmy, że mogą uratować życie – mówi Luba.

Sama gotować lubi. Panowie też od kuchni nie stronią. Dla nas na sole stoi prawdziwy ukraiński barszcz, warenyki dwóch rodzajów i różne wyroby z bakłażanów i papryk. Trwa przecież sezon na lokalne jarzyny. A w przedsionku stoi kilka koszy jabłek. Będą z tego dżemy i susz na kompot.

Przez gardło mi nie przeszło

– Po naszej ulicy jeździły czołgi – opowiada Wadim. – Ale i tak do siebie wpadaliśmy w miarę możliwości. Wszyscy się dzielili tym, co kto miał. Sąsiedzi z prawej mieli gorzej niż my, więc im nosiliśmy produkty. Nam inni pomogli.

Na końcu wsi znajdowało się gospodarstwo – chów drobiu. Właściciel prowadził spory biznes. Człowiek interesu, raczej oszczędny. W każdym razie nigdy nie palił się do rozdawania swojej własności. Ale wtedy, gdy ludziom we wsi zaczęło dramatycznie brakować jedzenia, postanowił ich zaopatrzyć. Rozdał wszystko! Pojawiły się jaja, kury, a nawet cielęcina. – Oprócz drobiu trzymał parę cielaków, a od początku rosyjskiej inwazji i tak nie mógł prowadzić biznesu. Ludzie do dziś są mu naprawdę wdzięczni – zaznacza Wadim.

W inną pobliską fermę podczas bombardowań trafił pocisk. Hodowano tam krowy i świnie. Część zwierząt nie przeżyła, inne rozpierzchły się po okolicy. Było tam także sześć strusi. Biegały po polach, przerażone i zdezorientowane. Powymierały z zimna i braku żywości, przeżył tylko jeden.

– Ludzie starali się jednak pomagać zwierzakom, jeśli to w ogóle było możliwe. Nasza sąsiadka do dziś chodzi karmić psa z końca wsi, bo jego właściciele wyjechali na samym początku. Nikt nie ma z nimi kontaktu, nie wiadomo, czy żyją i czy wrócą. Ale pies nie chce do nikogo iść, cały czas pilnuje swojego domu – wzdycha Luba i głaszcze kota, który razem z gospodarzami dał radę przeżyć rosyjską okupację Zdwyżiwki.

– Nie wiedzieliśmy, co się dzieje w Kijowie i w całym kraju. Łączności nie było. Ani telefon, ani internet, nic nie działało. Siedzieliśmy odcięci od informacji – wspomina Ołeh, a jego ojciec mówi, że nadal nie wie, jak tych ludzi nazwać.

 – Mówiłem o nich Niemcy, jak ci z czasów II wojny światowej. Przyszli do nas z wojną. Na początku mi przez gardło nie przechodziło, żeby nazwać ludzi mówiących w moim języku okupantami – Wadim jest rosyjskojęzyczny, co w okolicach Kijowa raczej powszechne.

– Ich propaganda twierdzi, że rzekomo my, to znaczy rosyjskojęzyczni ludzie, jesteśmy tu, w Ukrainie, prześladowani. A oni przyszli tu, żeby nas ratować przed nazistami. I że to jest wojskowa operacja, która nie dotyka cywili… – wzdycha i macha ręką. Bo rzeczywiście brakuje słów.

Znikli tak, jak się pojawili – od razu. Z dnia na dzień. – Pod koniec marca kończyły się nam leki na nadciśnienie. Zdesperowani chcieliśmy iść do ich punktu medycznego. Wyszliśmy, idziemy, nastrój straszny. Widzimy żołnierza rosyjskiego – opowiadają. – Pytamy, gdzie mają ambulatorium. A on jakiś taki zrezygnowany. Idźcie, to tam, w cerkwi, ale może już nie być nikogo. Poszliśmy. W cerki rzeczywiście żywego ducha i w ogóle całkiem pusto, nawet tak jakoś złowieszczo. Wyszliśmy. Widzimy, idą jacyś ludzie z torbami. Dalej patrzymy, jadą czołgi kolumną. Zaczęliśmy liczyć. Doszliśmy do osiemdziesięciu, potem nam zbrzydło. Wróciliśmy do domu. Po ulicy całą noc jakiś rosyjski żołnierz biegał, potem znikł. Wszyscy wyjechali, ale jeszcze baliśmy się, że wrócą. To było 30 marca. Rano wychodzimy na ulicę, a tam czołgów nie ma! Ludzie wszyscy wyszli, jesteśmy wolni.

Najważniejsza jest wolność! – woła raptem Wadim. Uśmiecha się. – Trzeba to uczcić – dodaje i proponuje domowe wino własnej roboty.

Dopiero potem dowiedzieli się, że jednych sąsiadów okupanci doszczętnie obrabowali, z kolei u innych w domu znaleziono zwłoki siedmiu osób. Nie wiadomo, kto zginął. Na pewno nie miejscowi, bo nikt ich nie rozpoznał. Zdwyżiwczanie uważają, że to byli ukraińscy partyzanci.

Jeszcze inni sami szabrowali – pewna sąsiadka prowadziła przed wojną mały sklepik przy domu, pozostała przy nim niewielka kamera monitorująca. Rosjanie jej nie zauważyli, więc zarejestrowała to i owo. W tym także miejscowych złodziei. Była z tego afera.

Dowiedzieli się również, jak Rosjanie podjeżdżali do bogatszych opuszczonych domów całymi ciężarówkami, żeby wywozić, co się da. Opowiadali sobie historię sąsiada, którego wszyscy nazywają Niedźwiedziem. Człowiek niemłody, bo już po sześćdziesiątce, postanowił robić Rosjanom zdjęcia. Spostrzegli go, pobili i wrzucili do jamy daleko od domu. Miał tam zamarznąć na śmierć, ale przeżył noc, wydostał się i wrócił. Był niepijący, lecz wtedy wypił podobno całą butelkę wódki i dosłownie nic nie poczuł.

A dlaczego Niedźwiedź? – pytam. Bo przetrwał w norze? – Może i tak – odpowiada gospodarz. – A może wcześniej o nim tak mówiono, ale my nie wiedzieliśmy. Ludzie się za bardzo nie znali, a teraz wszyscy mają imiona, nazwiska, a nawet jakieś ksywki. Jesteśmy dziś jak rodzina – zauważa.

Cmentarzysko samochodów… i ludzi

Czas się zbierać. Przy pamiątkowych zdjęciach Wadim żartuje: – Zróbcie tak, żebym brzucha na zdjęciu nie miał. – Dobrze, spróbujemy. – A pamiętacie jak jechać z powrotem? Koniecznie przez Buczę – dodaje.

Pamiętamy, ale nie rozumiemy, dlaczego nie krótszą, nazywaną Starokijowską trasą, wiodącą przez Hostomel i Irpień.

– Bo to jest straszna droga! Myśmy tamtędy po okupacji jechali. Jest roztrzaskana pociskami, leżą tam zniszczone czołgi i samochody, zabite konie – wyjaśnia gospodarz.

Jednak jedziemy. Droga jest oczywiście już wyremontowana, a pozostałości ostrzałów widać głównie w miejscowościach. Wysadzony, słynny irpieński most, obecnie w remoncie. Znowu spalone domy i rozstrzelane centra handlowe. Wybite falą uderzeniową szyby w halach przemysłowych i w nieobudowanym, mieszkalnym wieżowcu z pozostałym na nim sprzed wojny transparentem „nowe mieszkania w korzystnych cenach”.

W jednym miejscu cmentarzysko spalonych samochodów. Widok potworny, zwłaszcza gdy się sobie uświadomi, że w wielu z nich rozstrzelano całe rodziny z dziećmi. Ich pasażerowie chcieli jedynie wydostać się z miejsca działań wojennych. Dla nich ta droga okazała się ostatnią. Dla naszych znajomych – na zawsze straszną.

– A powiem wam tylko, że w marcu w Buczy Rosjanie zastrzelili najbliższego przyjaciela Wadima. Po prostu wyszli z samochodu tam, gdzie on stał, i zastrzelili – mówi nagle kijowianin Ołeksandr. Dlaczego pogodny i przyjazny geodeta nam o tym nie opowiedział? – Pewnie nie chciał aż tak bardzo nadużywać waszych emocji – odpowiada nasz towarzysz. – Przecież ludzie nieprzyzwyczajeni mogą nie wytrzymać takiej dawki zła za jednym razem.

Wesprzyj Więź

P.S. Notowałam opowieść zdwyżiwskiej rodziny na przełomie września i października. Wtedy było tam względnie spokojnie. Dziesiątego października znowu zaczęły się ostrzały Kijowa i okolic. Teraz Rosja celuje w ukraińską infrastrukturę, zwłaszcza energetyczną. Pociskami i irańskimi dronami. W wielu regionach brakuje prądu i ogrzewania. Mam nadzieję, że w Zdwyżiwce już zrobiono duże zapasy jedzenia i wody, zainstalowano w domach kozy. W całej Ukrainie to inwestycja bardzo na czasie.

A ja, obserwując nastroje swoich licznych ukraińskich znajomych, wiem, że nie zamierzają się poddawać. Nie jeden kryzys przeżyli – będą sobie jakoś radzić z zimnem i ciemnością, bo najważniejsza i tak jest zawsze wolność.

Przeczytaj też: „Wkrótce was wyzwolimy”. Wołodymyr Zełenski i Iwan Groźny

Podziel się

3
2
Wiadomość