Pacyfizm nie zakładał, że napadnięty nie ma prawa się bronić. Chodziło o to, żeby stworzyć takie ramy, w których konflikty między państwami będą rozwiązywane przy pomocy metod pokojowych – prawa międzynarodowego, arbitrażu, nacisku społecznego czy ekonomicznego – mówi Andrzej Friszke w rozmowie z Bartoszem Bartosikiem i Ewą Buczek.
Bartosz Bartosik: Wojna w Ukrainie toczy się już od wielu miesięcy. W tym czasie społeczeństwa i politycy Zachodu nie zdecydowali się na bezpośrednie zaangażowanie swoich wojsk w tę walkę, ale w większości deklarowali polityczne, moralne, finansowe i pośrednio militarne, chociażby przez dostawy broni, wsparcie dla Ukrainy w jej obronie przed Rosją. Stało się jasne, że lata prób pokojowego ujarzmienia Rosji spełzły na niczym. Inicjatywy pokojowe podejmowane czy to przez ONZ, czy organizacje międzynarodowe, czy Kościoły nie sprawdziły się wobec tego konfliktu. Czy to oznacza, że miejsce pacyfizmu znalazło się na śmietniku historii?
Andrzej Friszke: Tego bym nie powiedział. Zacznijmy od tego, że pacyfizm to zjawisko złożone, więc używając tego terminu, mamy raczej na myśli jego główny nurt, a nie ekstrema. I tak rozumiany pacyfizm nie zakładał nigdy, że napadnięty nie ma prawa się bronić. Chodziło o to, żeby stworzyć takie ramy, w których konflikty między państwami będą rozwiązywane przy pomocy metod pokojowych, czyli prawa międzynarodowego, arbitrażu, nacisku społecznego czy ekonomicznego. I teraz trzeba jasno powiedzieć, że obecnie w stosunku do Rosji idee pacyfistyczne rzeczywiście nie mają zastosowania, bo ona od razu postawiła Ukrainie ultimatum z żądaniami oznaczającymi likwidację niepodległego państwa i uderzyła. Nie było przecież mowy o żadnych negocjacjach, które mogłyby zapobiec tej wojnie.
Bartosik: A jednak państwa Zachodu do ostatniej chwili wierzyły, że pokojowymi metodami i współpracą gospodarczą ujarzmią rosyjski imperializm.
– Stosunek Zachodu do Rosji to kwestia skomplikowana, wielowymiarowa i niekoniecznie mająca cokolwiek wspólnego z pacyfizmem. Zachodnia polityka jest nadal silnie naznaczona doświadczeniem II wojny światowej, która przyniosła tak niewyobrażalne okrucieństwa i pochłonęła tyle ofiar, że po 1945 r. polityka europejska mogła jedynie koncentrować się na tym, żeby nigdy więcej nie doszło do takiego dramatu. Dlatego w tym okresie pojawił się cały szereg międzynarodowych inicjatyw wynikających z tego założenia. Mam na myśli oczywiście Organizację Narodów Zjednoczonych, czyli instytucję ustanowioną wprost po to, żeby nie dopuściła do nowej wojny, ale także Unię Europejską, bo przecież cały pomysł integracji zachodniej Europy w gruncie rzeczy służy temu, by trzymać w ryzach rywalizację państw i tym samym zminimalizować ryzyko wojny.
I choć w tle mamy tu twardą geopolitykę – Jałtę i jej konsekwencje, czyli najkrócej mówiąc, podział Europy na dwa bloki oddzielone żelazną kurtyną – to wydawało się, że przyjęta linia polityczna jest skuteczna. Dzięki zabiegom dyplomatycznym udawało się deeskalować napięcie na linii Moskwa – zachodnia Europa oraz Waszyngton i do gorącej wojny nie doszło. Samo obalenie żelaznej kurtyny w roku 1989 i dość szybka integracja państw postsowieckich z Zachodem też jest w gruncie rzeczy efektem strategii odprężenia i tworzenia powiązań ponad podziałami, która buduje bezpieczeństwo międzynarodowe środkami politycznymi, ekonomicznymi i gospodarczymi.
Jeszcze do niedawna wydawało się, że Rosja postępuje tą drogą, dlatego Niemcy uznały – jak dziś wiemy, naiwnie – że tak będzie już zawsze. Rosja będzie się rozwijać przez handel swoimi surowcami – ropą i gazem – a inne państwa będą z tego korzystać. To jest tak intratny układ gospodarczy, że teoretycznie wywołanie wielkiego konfliktu w Europie nie opłaca się nikomu.
Ewa Buczek: Stało się jednak inaczej. Imperialne zapędy wygrały z gospodarczym pragmatyzmem?
– Rosja obecna, Rosja Putina jest rzeczywiście nieobliczalna, w przeciwieństwie chociażby do Rosji Breżniewa czy Chruszczowa – reaguje dużo ostrzej i brutalniej, wręcz histerycznie, próbując powrócić do swojej dawnej wielkości, którą utraciła wraz z upadkiem Związku Sowieckiego. Po prostu chce odwrócić kartę dziejów.
Inna sprawa, że moim zdaniem Putin rozpętał tę wojnę, bo zakładał, że Ukraina jest słaba i szybko padnie, a Zachód tylko pręży muskuły, ale jak przyjdzie co do czego, to dostanie po łapach i się wycofa. Aktualna postawa Zachodu to na pewno duże zaskoczenie. Tylko bądźmy realistami – Zachód się postawił, bo Ukraińcy się postawili. Gdyby Ukraina padła w miesiąc, na pewno nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy teraz. Ukraina twardo walczy, więc nie możemy w tej sytuacji chować głowy w piasek. A przynajmniej nie powinniśmy i na szczęście tego nie robimy.
Buczek: Wróćmy do pacyfizmu, bo jak sam Pan wspomniał, jest to zjawisko złożone i na pewno wymaga pewnego doprecyzowania. Jego źródeł ideowych upatruje się jeszcze w starożytności, ale czas rozkwitu w ramach struktur instytucjonalnych to dopiero wiek XIX i XX, a sam termin autorstwa Émile’a Arnauda pochodzi raptem z 1901 r. Warto zatem zadać pytanie podstawowe: czym jest współczesny pacyfizm?
– Na to pytanie nie ma łatwej odpowiedzi. Istnieją skrajne interpretacje, które odrzucają wojnę zawsze, bez względu na okoliczności. I one często łączą się z postulatem całkowitego samorozbrojenia. Jednak trzonem tej ideologii jest coś innego i aby to zrozumieć, musimy cofnąć się do czasu wojen napoleońskich (czyli lat 1799–1815) – wieloletniego, niezwykle krwawego konfliktu, który ogarnął niemal całą Europę i przed wieloma ludźmi postawił pytanie: po co to wszystko? O co toczą się wojny?
Wcześniej część wojen miała charakter religijny, jak na przykład krucjaty, inne wynikały z konfliktów dynastycznych, jednak w XIX wieku tego typu wojny właściwie już się nie zdarzały. Wówczas za agresją zbrojną stała już najczęściej walka o terytorium, rynki zbytu i zasoby. A jeśli tak było, to rodziło się pytanie, czy te spory nie mogą być rozwiązywane na drodze pokojowej.
Rosja obecna, Rosja Putina jest nieobliczalna, w przeciwieństwie chociażby do Rosji Breżniewa czy Chruszczowa – reaguje dużo ostrzej i brutalniej, wręcz histerycznie
Właśnie z takiego myślenia rodziły się w XIX wieku ruchy pacyfistyczne, chcące minimalizować niebezpieczeństwo wojny. I tak w 1815 r. powstaje Nowojorskie Towarzystwo Pokojowe, a w roku 1816 w Londynie z inicjatywy kwakrów zawiązuje się Stowarzyszenie na rzecz Popierania Trwałego i Uniwersalnego Pokoju, zwane Londyńskim Towarzystwem Pokojowym. W kolejnych latach takich inicjatyw narodzi się jeszcze wiele.
Co ważne, nie chodzi tu tylko o zapobieganie wojnom, ale też o ich „ucywilizowanie”. Dlatego w 1864 r. ogłoszona zostaje pierwsza z konwencji genewskich, mówiąca o odpowiednim traktowaniu cywilów, rannych czy służb medycznych w trakcie wojny. Na tej fali powstaje też w 1863 r. ruch znany dziś pod nazwą Międzynarodowy Ruch Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca. Stopniowo w coraz większych grupach społecznych, zwłaszcza w krajach anglosaskich, narasta przekonanie, że lepiej zamiast się bić na froncie, pójść do sądu i wynegocjować korzystne warunki rozwiązania zatargów.
Oczywiście powyższe inicjatywy nie wynikały bezpośrednio z pacyfizmu, bo jak Państwo wspomnieli, ten termin wówczas jeszcze nawet nie istniał, ale mamy tu do czynienia z taką samą motywacją: róbmy wszystko, aby zminimalizować ryzyko wybuchu wojny. Przez cały wiek XIX rozwijał się ten nurt, odbywały się kongresy pokojowe, pod koniec tego stulecia istniało ok. 400 instytucji, które brały sobie za cel myślenie o pokojowych metodach rozwiązywania konfliktów międzynarodowych. A jednocześnie wojny wybuchały, w tym tak dramatyczne, jak secesyjna w Ameryce, krymska, francusko-pruska.
Bartosik: A potem przychodzi rok 1914…
– …i zaczyna się straszna wojna, która pochłonęła dziesięć milionów zabitych, dwadzieścia milionów rannych, dziesięć milionów zmarłych z powodu głodu i epidemii. Potworne.
I znowu zadziałał ten sam mechanizm co 100 lat wcześniej: krwawa wojna okazała się czynnikiem, który skłonił całe grupy ludzi, w tym polityków i intelektualistów, do działania na rzecz prób budowania pokojowego świata. Silny rozwój pacyfizmu nastąpił wtedy we Francji, która poniosła tak olbrzymie straty podczas I wojny światowej, że chęć do jakiegokolwiek wojowania przeszła jej na co najmniej pokolenie. I to właśnie marzenie o tym, żeby już nie było żadnej wojny, określiło postawę Francuzów w roku 1940. Oni nie chcieli więcej ginąć, dawać sobie obrywać rąk i nóg, oni chcieli mieć święty spokój. Skutek był jednak dramatyczny, dał zwycięstwo III Rzeszy. Tylko Anglia się oparła, odrzucając możliwość pokoju za wszelką cenę.
Co ciekawe, Niemcy również poniosły gigantyczne straty w latach 1914–1918, a nie przełożyły się one na rozwój idei pacyfistycznych, nawet przeciwnie. Rosły tam w siłę ruchy kombatanckie, które głosiły, że Niemcy zostały pokrzywdzone w I wojnie światowej, więc muszą odebrać to, co im się należy, odzyskać mocarstwową pozycję. Na takim podglebiu powstał nazizm, czyli niemiecki faszyzm. I dopiero kolejna potworna wojna sprawiła, że idee pokojowe stały się znów popularne i nadały kierunek europejskiej polityce na dobre kilkadziesiąt lat, o czym już wspominałem.
Buczek: W tej historii pacyfizmu przeskoczyliśmy z XIX wieku prosto w I wojnę światową, a chyba warto wspomnieć, że na początku XX wieku również mieliśmy do czynienia z prawdziwym wysypem oddolnych inicjatyw, stowarzyszeń, ruchów politycznych czy wyznaniowych, które umieściły antymilitaryzm na swoich sztandarach. Wydaje się, że ruch pacyfistyczny niósł w sobie potencjał mobilizacji ludzi o bardzo różnym zapleczu ideowym.
– Sprzeciw wobec wojny i jej zbrodni nie ma przecież barw ideowych, może łączyć socjalistę, konserwatystę i liberała. Ale zwykle konserwatystów jest w tym gronie najmniej. Być może dlatego, że pacyfizm na ogół łączył się z koncepcjami, które były próbą naprawy świata. Konserwatyzm natomiast nie ma w sobie tej nadziei na zbudowanie lepszego świata, który jest nieodłączny w myśleniu lewicowym czy liberalnym.
Buczek: A czy da się określić, jakie są korzenie ideowe współczesnego pacyfizmu? Rozmawialiśmy o doświadczeniu wojennym – jakie inne czynniki mają tu znaczenie?
– Przede wszystkim trzeba wspomnieć o inspiracjach chrześcijaństwem. „[…] miecze przekują na lemiesze, a swoje włócznie na sierpy” – mówi księga Izajasza (Iz 2,4). Chrześcijaństwo ze swej natury jest antywojenne, choć przecież w praktyce Kościół popierał wojny, a nawet się w nie angażował – w postaci albo krucjat, albo wojen religijnych lub dynastycznych. Przez setki lat w tradycji Kościoła mocno osadzona była przecież idea wojny sprawiedliwej, a co jest sprawiedliwe, można różnie interpretować. Jednocześnie istnieją wewnątrz chrześcijaństwa takie wyznania, które są radykalnie i konsekwentnie antywojenne, np. kwakrzy. Idee pacyfistyczne wynikają wprost ze słów Jezusa Chrystusa zapisanych w Ewangelii.
Bartosik: Gdy mówimy o wkładzie chrześcijaństwa w rozwój pacyfizmu, warto przeskoczyć do drugiej połowy XX wieku i przypomnieć rolę Jana Pawła II, który w roku 1986 zainicjował w Asyżu pierwszy Dzień Modlitwy o Pokój. Skala tego wydarzenia była bezprecedensowa – papieskie zaproszenie przyjęło wówczas 47 delegacji reprezentujących 13 religii z całego świata.
– Oczywiście, zasługi Jana Pawła II dla budowania pokoju w świecie są oczywiste. Natomiast wracając do pytania o korzenie ideowe współczesnego pacyfizmu, musimy cofnąć się znowu do XIX wieku i zadać sobie to samo pytanie, które wówczas wielu ludzi sobie stawiało: co z wojny ma zwyczajny człowiek? Nic.
Z takiego założenia wychodziły ruchy liberalne już od czasów karbonariuszy Mazziniego, od Wiosny Ludów, podobnie zresztą jak i lewica tego ruchu, która się potem uformuje jako obóz socjalizmu, marksizmu. Wszystkie te ruchy twierdziły, że wojny między narodami są bez sensu, bo nie przynoszą ludowi korzyści. Są sprzeczne z dobrem człowieka rozumianego czy to liberalnie, czy socjalistycznie. Dla tych ruchów nadrzędne były konflikty wewnątrzpaństwowe – oczywiście klasowe, ale także o prawa wyborcze, o prawa pracy, o wolność słowa, czy jak we Włoszech i w Niemczech o zjednoczenie narodowe. Takie konflikty były ukierunkowane na zmianę stosunków wewnątrz danego kraju ze świadomością, że inne narody walczą w swoich krajach o to samo.
Dlatego z punktu widzenia obywatela czy kształtujących się społeczeństw wojny między państwami w gruncie rzeczy nic nie dają. Te wojny są czysto imperialistyczne, jak to nazwą socjaliści, którzy twierdzili przecież, że proletariuszy we Francji, w Niemczech czy w Anglii nic istotnego nie dzieli. Słynne hasło: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!” jest przecież w swej istocie odezwą antywojenną. W tym duchu powstawała Pierwsza, a potem Druga Międzynarodówka.
Bartosik: Tylko że gdy wybucha I wojna światowa, to Druga Międzynarodówka się rozpada.
– Tak, wtedy kompletnie załamała się nadzieja na to, że partie socjalistyczne i klasa robotnicza, która za nimi stoi, zapobiegną wojnie. Wcześniej wyobrażano sobie, że jeśli jacyś generałowie będą chcieli iść na wojnę, to proletariusze zrobią strajk generalny i sparaliżują te niecne zamiary. Szybko okazało się, że nic z tego nie będzie. Chciałbym tu przywołać postać Jeana Jaurèsa, francuskiego socjalisty demokratycznego, który za swoje konsekwentnie antywojenne poglądy – w obliczu wojny nawoływał właśnie do strajku generalnego – został zastrzelony w paryskiej kawiarni przez fanatycznego nacjonalistę w 1914 r.
Trzeba też przyznać, że z całego ruchu socjalistycznego wyłoniła się w czasie pierwszej wojny światowej skrajna grupa, z udziałem Lenina i Róży Luksemburg, którzy twierdzili, że uczestnictwo w tej wojnie to kompletne bankructwo moralne Międzynarodówki. Warto jednak pamiętać, że Leninowi nie chodziło o odcięcie się od walki militarnej, tylko o to, żeby wojnę imperialistyczną przekształcić w wojnę domową. Zwolennicy takiej polityki, czyli komuniści, od początku starali się wykorzystywać pacyfizm przeciwnika, czyli burżuazji, inteligencji, ruchów pryncypialnie odrzucających wojnę, bo oceniali, że w ten sposób następuje rozbrojenie przeciwnika, utrata woli obrony dotychczasowych państw. Dlatego w późniejszych latach chętnie wspierali pacyfizm w różnych państwach, aby osłabić przez to ich armię.
Szukając korzeni ideowych współczesnego pacyfizmu, musimy cofnąć się do XIX wieku i zadać sobie to samo pytanie, które wówczas wielu ludzi sobie stawiało: co z wojny ma zwyczajny człowiek? Nic
Buczek: Także w Polsce?
– Badam historię przedwojennej Komunistycznej Partii Polski i widzę, jak silna była tam propaganda antymilitarystyczna i pokojowa, ukierunkowana na żołnierzy w jednostkach wojskowych. Komuniści dążyli do antywojennego zaagitowania żołnierzy i zdemoralizowania armii, żeby nie była w stanie walczyć ze Związkiem Radzieckim i rewolucją.
Bartosik: To jest zatem przykład użycia pacyfizmu jako narzędzia walki.
– Właśnie tak. Każda ideologia ma w sobie potencjał do wynaturzeń i podatność na manipulację i uskrajnienie. Pacyfizm oczywiście też. Natomiast w swoich założeniach odwoływał się on do jasnych wartości moralnych: sprzeciwu wobec wojny, jej ofiar i zniszczeń, które ona niesie. U jego podstaw leżało marzenie o takim ukształtowaniu ludzi, by nie akceptowali żadnych wojen i uznawali je za narzędzie interesu wąskich klik biznesowych czy militarystycznych.
Idee pacyfistyczne znalazły wielu wpływowych wyznawców, jak Alfred Nobel (pierwsza Pokojowa Nagroda Nobla to już rok 1901!), w okresie międzywojennym Romain Rolland, Erich Maria Remarque, Albert Einstein czy Bertrand Russell. Pacyfizm był też bliski wielu politykom – Woodrow Wilson na przykład zainicjował powstanie Ligi Narodów, która miała troszczyć się o utrzymanie pokoju i współpracy między narodami po pierwszej wojnie światowej. Nie zapominajmy też o pakcie Kellogga–Brianda o wyeliminowaniu wojny ze stosunków międzynarodowych, podpisanym w 1928 r. przez 15 państw, ale ostatecznie sygnowanym przez 62 kraje. To z tej logiki wzięły się późniejsze pakty o nieagresji, które – jak wiemy aż zanadto dobrze – nie zawsze były dotrzymywane, ale wzmacniały na pewno myślenie o relacjach dwustronnych w optyce negocjacji, a nie walki.
Bartosik: Taka optyka jest właściwa dla krajów o dojrzałej demokracji, zresztą chyba tylko tam w ogóle może funkcjonować pacyfizm jako ideologia publiczna, a nawet państwowa.
– Naturalnie pacyfizm nie może występować w warunkach dyktatury, bo w niej wszystko jest poddane woli rządzących i ich interesom. Z tej perspektywy patrząc, ruch pokojowy w państwach bloku wschodniego po roku 1945 musiał być narzędziem państwa komunistycznego, czyli de facto Moskwy. Przecież głośny Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, który odbył się w 1948 r. we Wrocławiu z udziałem ludzi z całego świata, był w interesie Związku Radzieckiego. Sowieci wyraźnie chcieli wskazać palcem na Amerykanów jako tych, którzy nie popierają idei światowego pokoju. Dodajmy, że wojna znowu zaczynała wtedy grozić światu, i to z winy Związku Radzieckiego, który złamał porozumienia z Jałty, m.in. wprowadzając jednopartyjny reżim w całym obszarze kontrolowanej przez siebie Europy, w tym w Polsce, próbował ugruntować wpływy sowieckie w pokonanych Niemczech, a także rozpoczął wojnę w Korei.
W tej sytuacji ruchy pokojowe miały rozbroić Zachód, zbudować potężne lobby na rzecz pokoju, żeby sparaliżować polityków zachodnich, dopóki Moskwa nie zbuduje swojej bomby atomowej i nie zyska przewagi. Zresztą nawet gdy Związek Radziecki miał już bombę atomową, to nadal apelował o rozbrojenie i demilitaryzację na Zachodzie, ale nie w Polsce, w Czechosłowacji czy na własnych terenach. Bo przecież kraje bloku sowieckiego w tej narracji były miłośnikami pokoju per se i nie można im było niczego zarzucić, w przeciwieństwie do Ameryki czy Republiki Federalnej Niemiec, które nazywano podżegaczami wojennymi. Zatem w państwach bloku wschodniego ruchy pokojowe były ściśle kontrolowane lub wręcz inspirowane przez władze, miały za zadanie blokować ewentualny atak na Związek Radziecki i osłabiać wolę obrony państw kapitalistycznych. W tym duchu powstała w 1950 r. Światowa Rada Pokoju – całkowicie uzależniona finansowo i politycznie od ZSRR aż do końca lat 80.
Pozostaje jeszcze kwestia ruchów pokojowych związanych z rewoltą ’68 roku, które protestowały przeciwko wojnie w Wietnamie, zupełnie dla nich niezrozumiałej. Dla młodzieżowego wybuchu roku ’68 idea pokojowa była fundamentalna. Nie ma raczej wątpliwości co do tego, że Moskwa rozgrywała te ruchy w swoim interesie (zwłaszcza na przełomie lat 70. i 80.), ale one nie były agenturalne en masse, można im natomiast zarzucić naiwność. Wyrastały z marzenia o świecie bez wojen, przemocy i gwałtu, w którym pokój między ludźmi jest jedyną możliwą opcją. Głosiły potrzebę rozbrojenia, protestowały przeciw bazom amerykańskim w Niemczech. A równocześnie ci młodzi pacyfiści zamykali oczy na ekspansję ZSRR i na brak wolności w krajach kontrolowanych przez ZSRR. Pewną zmianę postaw przyniosła jednak „Solidarność”, ten ruch zyskał sympatię także wielu odłamów ruchu pokojowego na Zachodzie, obnażył też – zwłaszcza 13 grudnia – naturę systemu sowieckiego.
Buczek: Przełom lat 70. i 80. to również w Polsce okres narodzin wielu ruchów pacyfistycznych. W 1981 r. w Krakowie utworzono Komitet Przeciwko Represjom za Odmowę Służby Wojskowej, w 1983 r. w Gdańsku powstał Gdański Ruch Społeczeństwa Alternatywnego, a w 1985 r. zainicjowano chyba najgłośniejszy z nich – Ruch „Wolność i Pokój” (WiP). Wspólnym mianownikiem ich działań była walka o prawo do odmowy służby wojskowej, ale także to, że jednoczyły ludzi ponad podziałami światopoglądowymi.
– Podobnie jak „Solidarność”, która również była ponad podziałami ideologicznymi, łączyła w obronie i na rzecz praw obywatelskich. Gdy mówimy o genezie WiP, to kluczową sprawą był wiek członków tych ruchów, które wywodziły się głównie z Niezależnego Zrzeszenia Studentów, ruchu walczącego o prawa studiujących. Dla nich, jak wiadomo, problem służby wojskowej był ważny – nad każdym młodym mężczyzną krążyło widmo dwóch lat w kamaszach. A gdy jeszcze przyszedł stan wojenny i okazało się, że te dwa lata trzeba będzie spędzić na pacyfikowaniu „Solidarności”, to ruchy antymilitarystyczne zaczęły mocno rosnąć w siłę.
Buczek: Choć Polska nigdy nie była krajem bogatym w ruchy pacyfistyczne…
– Nie mogła nim być, bo jako państwo odrodzone w roku 1918 byliśmy śmiertelnie zagrożeni przez Rosję Sowiecką. W pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości to zagrożenie stale istniało, więc mógł Tuwim pisać do polskiego żołnierza „rżnij karabinem w bruk ulicy…”, ale to były raczej jednorazowe emocjonalne zrywy. Zresztą Tuwim też nie był żadnym pacyfistą – pił wódkę z Wieniawą i nie krył się ze swoimi sympatiami dla piłsudczyków.
Natomiast rzeczywiście wówczas w polskiej lewicy, również tej będącej częścią obozu Piłsudskiego, tkwiła pewna nieufność do generałów wywodzących się z armii carskiej czy austriackiej, którzy często bywali reakcyjni, nacjonalistyczni itd., ale remedium był demokratyzm legionistów I Brygady, których uważano za część szeroko pojętej lewicy. Obóz Piłsudskiego był w wielkim stopniu zbudowany na armii jako kluczowej instytucji państwa.
Bartosik: Czyli pacyfizm przed wojną nie miał w Polsce zwolenników?
– Na pewno miał, ale w szczególny sposób. Na przykład Adam Ciołkosz, który na początku lat 20. w sporze z liderami Związku Harcerstwa Polskiego założył swoje Wolne Harcerstwo, a wśród jego głównych idei był sprzeciw wobec wychowywania w militaryzmie i „puszczaństwo”.
Buczek: Od słowa „puszcza”?
– Tak, bo w tym modelu harcerstwa wychowanie odbywać się miało przede wszystkim przez kontakt z przyrodą i sport, głównie w formie turystyki pieszej. Dziś powiedzielibyśmy, że był to ruch ekologiczny – duży nacisk kładziono na szacunek dla przyrody i na jej autonomiczną wartość. Wycieczki w góry czy wyprawy w lasy miały być alternatywą dla wychowania w duchu militarystycznym, który w głównym nurcie ruchu skautowskiego był bardzo silnie obecny. W tamtym okresie toczyły się gorące spory o to, w jaki sposób harcerstwo powinno kształtować młodzież. Dla Ciołkosza odpowiedź była oczywista: w kluczu antymilitarystycznym i niereligijnym.
Bartosik: Czyli dokładnie odwrotnie do modelu przyjętego przez ZHP, prawda?
– Zdecydowanie. Ciołkosz był przekonany, że nie można zdominować wychowania młodzieży jedynie przez wzór żołnierza, choć sam przecież wziął udział jako ochotnik w wojnie z Rosją sowiecką i w powstaniu śląskim. Nie negował bowiem wojny jako koniecznej dla obrony państwa, zachowania jego istnienia, ale podkreślał, że nie należy jedynie na niej skupiać się w pracy z młodzieżą.
Warto dodać, że Wolne Harcerstwo – jak je nazwano – było jak na owe czasy ruchem dość inkluzywnym. Otwierało swoje szeregi dla nie-Polaków, na przykład Ukraińców i Żydów (oczywiście tych spolonizowanych i mówiących po polsku), no i przyjmowało do swojego grona dziewczęta, nie wydzielając ich w osobną organizację.
Zatem trochę pośrednią i pokrętną drogą zaliczyłbym Adama Ciołkosza do przedwojennych popularyzatorów idei pacyfistycznej. Zaznaczam jednak, że trwało to krótko. Wolne Harcerstwo rozpadło się już w 1924 r. Podobne idee oddziaływały jednak na młodzieżowe organizacje socjalistyczne, jak OM TUR, czy organizacje ludowe, jak ZMW „Wici”.
Bartosik: Skoro mówimy o tym okresie, to nie sposób nie wspomnieć też o ks. Janie Ziei, dla którego idea pokoju była szczególnie bliska.
– Oczywiście! To był niezwykły duchowny, bo z jednej strony nawet w czasie wojny nie gloryfikował zabijania wrogów i twierdził, że zabijanie zawsze jest złem, ale z drugiej strony jako kapelan komendy głównej AK nie mówił żołnierzom, że mają zaniechać walki. Był razem z nimi w walce, także w czasie Powstania Warszawskiego. Niektórzy nazwą taką postawę niekonsekwentną, ale ja myślę, że bywają sytuacje, w których jesteśmy zmuszeni do robienia rzeczy obiektywnie etycznie wątpliwych. Cała trudność polega na tym, żeby nie zapominać, iż zabijanie jest złem, nawet jeśli w sytuacji narzuconej nam wojny staje się koniecznością.
Buczek: Całe życie księdza Ziei to świetny przykład tego, jak można mądrze czynić pokój na ziemi, więc stanowi idealne zakończenie dla naszej ro
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2022
Tacy postkomunistyczni pacyfiści powinni być na śmietniku