Oto największa może tajemnica monarchii. O ile łatwo zadeklarujemy, że miłujemy swój kraj, o tyle trudno sobie wyobrazić, że będziemy kochać premiera czy parlament. A królową można.
Elżbieta II panowała długo. Liczenie trwało od lat, a w trakcie dzisiejszej żałoby tytuły biją po oczach rekordowymi liczbami. Właściwie budzi to lekkie zażenowanie, jakby życie polegało na wyścigach z bliźnimi w kolekcjonowaniu dni. Zastanawiano się, czy uda się Jej prześcignąć władcę sąsiedniej Francji – Króla Słońce. Ach, jakież wspaniałe byłoby to zwycięstwo, po latach. Śmiercią śmierć pokonać! Nie ziściło się, jak tyle ludzkich próżnostek.
A jednak długość tego panowania ma swoją moc. Nie wytrzymałość się tu liczy, ale trwanie. I znów przed oczyma przewija się dziennikarska mantra: piętnastu premierów! A przecież trwanie Elżbiety II można policzyć znacznie dobitniej – jest potomkinią Wilhelma I Zdobywcy, który włożył angielską koronę w Boże Narodzenie 1066 r. Prawie tysiąc lat? Więcej, bo przez żonę Henryka I, szkocką księżniczkę Matyldę, Elżbieta II ma w sobie krew dynastii z Wesseksu, rządzącej od półlegendarnego Ceredyka, zmarłego w 534 r. Średniowieczne kroniki sięgały dalej, wywodząc przodków Ceredyka – boskiego Wotana, patriarchę Noego aż po praojca Adama – po to, by pokazać, że władza królewska trwa OD ZAWSZE. Co więcej, to pozłociste DNA łączy ją z resztą ludzkości.
W napuszonym ceremoniale monarchicznym odnajdujemy łatwo proste sprawy: urodziny, zaręczyny, śluby, rodzenie dzieci, choroby, przyjęcia, pogrzeby, żałoby. Ta władza ma rodziców i dziadków, ma dzieci i wnuki. Ma twarz i ciało. Jak my. Żyje i umiera – jak my
Dlaczego tak naprawdę cenimy demokrację?
Łączy zresztą naprawdę. Skala zachowanych na Wyspach Brytyjskich źródeł bez trudu pozwala wywieść się z królewskiego pnia amerykańskiej modelce Cindy Crawford albo ostentacyjnie plebejskiemu Danny’emu Dyerowi. Wśród genealogów od dawna wykreślano pochodzenie Elżbiety II (przez matkę) od londyńskiego hydraulika, żyjącego w XVIII wieku. Ten demokratyczny ton w brytyjskiej monarchii zastanawia. Z jednej strony Pałac Buckingham, heraldyka, Izba Lordów, złota kareta i pióropusze Orderu Podwiązki. Z drugiej – królowa w pubie, książęta na rybach, parostwa rozdawane za sukcesy finansowe, sportowe i piosenkarskie (próby niemal jawnej ich sprzedaży jednak Brytyjczycy nie zdzierżyli).
Wśród demokratycznych utyskiwań na monarchię i arystokrację najczęściej powtarzają się takie, że są one niekompetentne. Nie zasługi, lecz prosta genealogia wynoszą nicości na piedestały. Nie to, co w demokracji – tam wyłaniani są wyłącznie najkompetentniejsi, najrzetelniejsi, najmądrzejsi… a w każdym razie – pocieszmy się – MOGĄ być wyłonieni. Czasem się udaje. ZUPEŁNIE inaczej niż w monarchii, gdzie sukcesorów wyłania genealogia i mogą się urodzić marni, a mogą solidni. Czasem się udaje.
Moc monarchii nie leży w kompetencjach, choć skądinąd pewne z nich się przydają na tronie. Znane jest powiedzenie księcia Wellington: „lubię Order Podwiązki. Nie ma nic wspólnego z żadnymi głupimi zasługami”. Zasada arystokratyczna, choć jest niesprawiedliwa, to jest równocześnie JAWNA. Istotnie, władza, prestiż i majątek po prostu się dziedziczą – rozstrzyga prawo spadkowe i rodowód. Czyż jednak w demokracji się nie dziedziczą? Szczerość księcia można przeciwstawić rozpaczliwym nieraz wysiłkom demokracji, by sprząc władzę i zaszczyty z zasługami i kompetencjami.
Użyłem określenia „rozpaczliwe wysiłki”, nie chcąc miotać terminem „hipokryzja” – ale czasami to jednak bywa i hipokryzja. Namysł nad monarchią i arystokracją pozwala odsłonić bolączkę demokracji, nad którą trzeba się intensywnie zastanawiać. Dlaczego tak naprawdę cenimy demokrację? Czy kryje się za tym myśl „nikt nie stoi niżej ode mnie” czy może „nikt nie stoi wyżej ode mnie”? Demokracja świadoma różnicy między tymi wypowiedziami, ma szansę być bardzo przyzwoitym ustrojem, jeśli jednak tej różnicy nie dostrzega, przykro się w niej żyje.
Dojrzałość królowej
O Elżbiecie II wielokrotnie mówiono, że sumiennie spełnia swe obowiązki – i szybko usiłowano powiedzieć coś więcej: że ma pięć, sześć albo siedem psów Corgi, że uczyła się mechaniki samochodowej, że nie nosi platynowego naszyjnika z Cullinanów, bo „wpada do zupy” – i tak dalej. Bo „obowiązek” to dzisiaj słowo na cenzurowanym. Mamy chcieć, a nie musieć. Skreślamy ze słowników „powinienem” i „nie powinienem”, „należy” i „nie należy”. Tymczasem Elżbieta II robiła, co należy. Niezmordowanie, konsekwentnie, jak najrzetelniej umiała. I nawet jeśli miała po temu predyspozycje i odpowiednie przygotowanie, to płaciła wysoką cenę, bo taka postawa kosztuje – a jeżeli się jest panującą królową, kosztuje bardzo. Płaci się wolnością.
Trochę paradoksalną cechą bycia monarchą jest to, że nie trzeba się starać ZOSTAĆ monarchą. Zauważyła to inna królowa, Maria Antonina, kiedy podczas procesu prokurator zagalopował się i oskarżył ją, że wraz z małżonkiem „choćby po trupach patriotów usiłowała wstąpić na tron”. Żona Ludwika XVI odparła wówczas, że nie musieli wstępować na tron, ponieważ należał on do nich. Otóż to. Elżbieta II nie lękała się, że wkrótce nadejdą wybory na jej urząd, które przerwą rozmaite zamierzenia i długofalowe działania. Nie musiała podejmować kampanii wyborczych, kokietować elektoratu i śledzić wahań sondaży. Może najciekawszą zaletą władzy w monarchii dziedzicznej jest jej stabilność – a przy tak długim panowaniu cecha staje się uderzająca.
Rzecz jasna, że wybory parlamentarne i formowanie kolejnych gabinetów interesowały Jej Królewską Mość, świadomą zmian w linii politycznej państwa, zależnych od wyników głosowania. Co więcej, Jej własna rola i ustrój monarchiczny w jakiejś mierze zależały od tych wyników. Lecz w obrębie samej monarchii sprawy urządzono inaczej – tam króluje stałość, przewidywalność, powolne zmiany i bezpieczny porządek.
I chyba naruszenia tego porządku od środka przygnębiały Elżbietę II najbardziej. Ekscesy bliskiego otoczenia postrzegała nie jako urazę osobistą, ale jako cios w reputację monarchii – ponadczasowej instytucji, wznoszonej przez pokolenia, ważnej dla tożsamości milionów, stabilizującej imperium. Nie chodziło przy tym o braki w wybitnych osiągnięciach naukowych czy politycznych, o przeciętność w wypowiedziach czy dokonaniach, tylko zazwyczaj o przedłożenie własnych upodobań nad obowiązek. Dojrzałość królowej polegała na rozumieniu, iż hasło „każdy ma prawo do swego szczęścia” – to lukrowany slogan, zazwyczaj maskujący cudze nieszczęście. I oczywiście, usprawiedliwiający naruszenie własnych obowiązków. Od książąt nie wymaga się, by byli profesjonalnymi omnibusami, ale mają wiedzieć, jak należy postąpić. Tylko tyle i aż tyle.
Żyje i umiera – jak my
Panowanie Elżbiety II ukazuje jeszcze jeden wątek w pojmowaniu monarchii. Gdy się spojrzy na święta narodowe, uderzająca będzie różnica między starymi monarchiami a innymi państwami. O ile te drugie świętują – to znaczy uznają za istotne dla swej zbiorowej identyfikacji – zazwyczaj odzyskiwanie niepodległości, powstania i bitwy, o tyle w monarchiach (które oczywiście też mogą świętować powstania i bitwy) głównym świętem są urodziny panującego.
W napuszonym ceremoniale monarchicznym odnajdujemy łatwo proste sprawy: urodziny, zaręczyny, śluby, rodzenie dzieci, choroby, przyjęcia, pogrzeby, żałoby. Pod koronkami są różowe bobasy i pieluchy, na atłasach wymieniane zostają ostatnie uściski stygnących rąk. Bo władza monarchiczna to nie jest jakieś abstrakcyjne misterium wyliczonych skrutyniów, które mają odmierzyć maksymalną pomyślność bezosobowej civitatis. Ta władza ma rodziców i dziadków, ma dzieci i wnuki. Ma twarz i ciało. Jak my. Żyje i umiera – jak my.
Dlatego może dawni pisarze i spora część współczesnych poddanych, mogła mówiąc o swej królowej użyć krępującego czasownika „kochać”. Dla całej plejady autorów politycznych przez stulecia wydawało się oczywistością, że w relacji władzy i poddanych-obywateli powinna istnieć miłość. Celnie ujął to Wawrzyniec Goślicki (+1607) w traktacie „De optimo senatore” (1568).
Pisał tak: „Król rządzi wszystkim trzymając się spisanych praw i bynajmniej nie według swej woli […]. To sprawia, że osoba króla jest u nich nie tylko w wielkim poważaniu i szacunku, ale także spotyka się ze czcią i uwielbieniem. […] Któż by bowiem chciał, ażeby nie szanowano, czczono, uwielbiano i bardzo kochano tego króla, który w rządzeniu państwem ma taką wolę, jaką przepisało prawo, […] taką radę, na jaką zgadza się powaga i mądrość senatu, taką powagę, którą stwarza zgoda stanów oraz miłość i życzliwość obywateli?”.
Goślicki pisał o królu Rzeczypospolitej, ale i Anglię wspomniał wśród podobnych państw, a książka jego na wyspach okazała się rewelacją i doczekała kilku tłumaczeń (jako „The Counsellor” albo „The Accomplished Senator”). I oto największa może tajemnica monarchii. O ile łatwo zadeklarujemy, że miłujemy swój kraj, o tyle trudno sobie wyobrazić, że będziemy kochać premiera czy parlament. A królową można.
Przeczytaj także: I ty możesz zostać Dreyfusem
Chciałam zauważyć, że wszyscy pochodzimy od Adama, jednak mało kto może się poszczycić udokumentowanym rodowodem…