Jest taki punkt, gdzie stykają się trzy granice: białoruska, ukraińska i polska – gdzieś w nurcie Bugu koło Włodawy. Tam właśnie przebiega szczególna dodatkowa granica. Na północ od niej ci sami ludzie pomagający uchodźcom są ścigani i karani przez państwowe służby, a na południe – traktowani jak bohaterowie i bohaterki.
Obiecywałem sobie, że nie będę pisać w „Więzi” o sprawach bieżących. Felieton w kwartalniku nie może przecież nadążać za aktualnymi wydarzeniami. Dlatego w poprzednich felietonach, „bawiąc się” trójkątami, niemal ignorowałem tematy bieżące.
Są jednak takie wydarzenia, których pominąć nie można – i trwają dłużej, i nie chcą się skończyć, mimo tego, że każdy ich dzień przynosi kolejne ofiary i zniszczenia. Tak jest z rosyjską agresją na Ukrainę, która rozpoczęła się 24 lutego br. To kolejna w historii data czegoś, co nie musiało (?) się wydarzyć, a okazało się niewyobrażalnie brzemienne w tragiczne skutki.
Każdy z nas miał w tym dniu jakieś inne, niejako równoległe zdarzenia. W moim przypadku były to 50. urodziny mojego brata Macieja. Zawsze miałem problem z zapamiętywaniem dat urodzin najbliższych (głupio mi z tym okropnie), ale tę z pewnością będę teraz pamiętał.
Okropne daty początku zawsze mają (choć jeszcze nie ta) swoją drugą datę: końca. To jakby domknięcie nawiasu. I wojna światowa umownie rozpoczyna się 24 lipca 1914 r., kiedy Rosja zapowiada wsparcie Serbii w przypadku jej konfliktu z Austro-Węgrami. Ten krok uruchamia diabelskie domino – w ciągu ledwie tygodnia większość państw Europy jest w stanie wojny. Po czterech latach wyniszczających walk 11 listopada 1918 r. w wagonie koło Paryża podpisano rozejm Niemiec z państwami Ententy. W Polsce świętujemy tę datę, bo wraz z tym podpisem stało się coś niezwykłego – Polska odzyskała niepodległość. W Niemczech kilka dni wcześniej skończyło się cesarstwo i zaczęła swój żywot (jak się okazało, krótki) Republika Weimarska.
Jest też inna data – 1 września 1939 r., a w bieżącej sytuacji może raczej 17 września. Ponad pięć lat oczekiwania na 8 maja i koniec wojny w Europie. Na defiladę zwycięstwa wtedy nas nie zaproszono. Dla nas zresztą wojna się nie skończyła. W jej miejsce nadeszła sowiecka okupacja. Żelazna kurtyna zapada „od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem”, jak opisał to Winston Churchill. Na jej zniszczenie czekaliśmy kilkadziesiąt lat, kilka pokoleń.
Prezydent Zełenski mówi dziś, że w Ukrainie w przyszłości będą obchodzone dwa święta zwycięstwa. Pierwsze nad niemieckim faszyzmem i drugie – nad faszyzmem rosyjskim. Daty tego drugiego jeszcze nie znamy. Wierzę, że na tej defiladzie znajdzie się miejsce także dla Polaków.
Tak, nie waham się określić współczesnej Rosji mianem państwa faszystowskiego. To państwo agresywne, żarłoczne, autorytarne, którego obywatele zostali mentalnie i w pewnym sensie dosłownie skoszarowani wokół chorych, mesjanistycznych ambicji liderów. Istotą faszyzmu jest połączenie zgody i zachęty do zorganizowanej państwowej przemocy z ideologią swoistej jednorodności – bo to właśnie znaczy fasci. Oryginalnie to rodzaj rózgi, wiązki złożonej z jednorodnych i równoległych gałęzi, prętów. To siła wynikająca z jednorodności i eliminacji wszystkiego, co nie układa się w ten wzór. Przypomnijmy sobie, jak wygląda rzymska fasces – rózga liktorska, symbol władzy i siły Rzymu. Takie były Niemcy po upadku Republiki Weimarskiej. Taka jest teraz Rosja – po zdławieniu wszelkich form odstępstwa od oficjalnej ideologii.
Dwie wojny światowe pozostają w szczególnej zależności. Mimo że pierwsza miała być tą, która zakończy wszystkie wojny, w pewnym sensie wywołała kolejną. Ta druga w istocie też nie skończyła się w maju 1945 r., ale dopaliła się dopiero wraz z upadkiem muru berlińskiego. A jednak okazało się, że to było „tylko” 30 lat przerwy – i trwa dalej.
Przez wiele lat wydawało się, że to Niemcy (za duże i za silne) będą w Europie powtarzającym się problemem. Po II wojnie zmienił się jednak ich charakter, wybito im zęby, zostały zdemilitaryzowane, „udomowione i oswojone”, włączone w europejskie struktury, uznające swoją winę, autentycznie pacyfistyczne. Zapomnieliśmy jednak, że w tej wojnie było więcej agresorów. Po prostu ukryli się w gronie zwycięzców.
Trzeba oczywiście mieć świadomość, że bez ich konfrontacji (faszyzm kontra komunizm) w II wojnie nie udałoby się pokonać Hitlera. Te dwa imperia zła musiały się wzajemnie zaatakować. Wolny świat sam nie dałby rady. To prawda – Rosja, ale jeszcze bardziej Ukraina i Białoruś były ofiarami tej wojny. Ale nie można zapominać, że Rosja była też agresorem – Hitler w 1941 r. po prostu wyprzedził przygotowywany atak Rosji. Ten atak miał się rozpocząć z miejsca, gdzie traktat brzeski pod koniec I wojny zatrzymał Rosję.
To o tym zresztą momencie mówi Putin w swojej urojonej wersji historii jako błędzie Lenina. Wtedy Rosja sowiecka potrzebowała po prostu pauzy. Nie na długo. Niecałe trzy lata później Sowieci byli już pod Warszawą. Czy był to cud, czy też wynik skutecznej pracy wywiadu – pewnie jedno i drugie. Dość, że Sowieci poszli tam, gdzie wysłali ich teraz ukraińscy obrońcy z Wyspy Węży.
Ale to ówczesne odesłanie – wiadomo gdzie – nie trwało długo. W czasie II wojny Rosjanie ruszyli w końcu do kontrataku przeciw Niemcom i zatrzymali się w Europie dopiero wtedy, gdy po drugiej stronie napotkali siłę. Nie mogli iść dalej. Poza tym, że miażdżyli wojsko przeciwnika, wszędzie, gdzie się pojawili, zostawiali zniszczenie, grabież, cierpienie i gwałty wymierzone w ludność cywilną.
Również obecnie niewiele relacji z Ukrainy tak bardzo obnaża i przeraża, jak te o masowych gwałtach dokonywanych ze szczególnym okrucieństwem przez rosyjskich żołdaków. Często dzieją się one na oczach bezradnych i zrozpaczonych bliskich – ojców, matek, sióstr i braci. Dokładnie tak samo było w czasie II wojny światowej na terenach „wyzwalanych”. Horror!
Dla Rosjan siła to jedyny argument, jaki uznają. Tak jest i teraz. To nie jest jeszcze (oby nigdy) III wojna światowa. Jest to w pewnym sensie wojna prewencyjna, która być może III wojnie zapobiegnie. Na swoją zgubę wywołali ją lunatycy z Moskwy. Tę wojnę niejako za nas prowadzą Ukraińcy. To oni płacą daninę krwi. Pamiętajmy o tym, szacując miarę naszej pomocy. Te szale nigdy nie będą równe.
Żeby wygrać tę wojnę, nie wystarczy obrona Ukrainy. Żeby ta wojna nie była zarzewiem kolejnej, musiałaby trwale uniemożliwić Rosji realizację wariantów siłowych. Rosja tak jak Niemcy (i tak jak Japonia) musiałaby niejako zbudować się od nowa. Ta zmiana musiałaby sięgać głęboko, do samego DNA rosyjskiego narodu, i uwolnić go od genetycznej choroby (tak groźnej dla jej sąsiadów), w której kompleksy mieszają się z ambicjami, poczucie krzywdy z usprawiedliwianiem dla każdej przemocy, pogarda dla własnych obywateli ze szczególną formą mesjanizmu.
To z takich mieszanek rodzą się totalitarne demokracje (tak, istnieją takie demokracje). I to one po latach każą nam pytać, jak to było możliwe, jak udało się dokonać takiego prania mózgów, zbiorowej lobotomii, po której ludzie masowo (chyba nie tylko ze strachu, ale też z przekonania) popierają zbrodniarza, który wiedzie ich samych ku zgubie. To jest jakiś zbiorowy instynkt śmierci, jakaś forma ponurego fatalizmu. Jest takie rosyjskie powiedzenie, że to tyrani tworzą niewolników, ale sądzę, że jest odwrotnie: to niewolnicy (raby) dają miejsce tyranom.
Dlatego tak ważne są te nieliczne i brutalnie tłumione formy protestu w putinowskiej Rosji. Chylę czoła przed tymi obywatelami i obywatelkami Rosji, którzy mają odwagę, by – mimo oczywistych, surowych i nieuchronnych konsekwencji (do 15 lat więzienia) – manifestować swój sprzeciw.
Zmiana rosyjskiej, imperialnej natury będzie bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa, bo cała historia Rosji (tej moskiewskiej, a nie Rusi Kijowskiej) nie zna właściwie żadnego innego sposobu działania i istnienia niż żarłoczność, imperializm, tyrania. Przestały mnie śmieszyć stare dowcipy typu „Z kim graniczy Rosja? Z kim chce”. Jeszcze mniej: Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica… Przechodzą mnie ciarki, gdy myślę o Polsce jako „priwislanskim kraju”. Na ich mapach Ukraina to Małoruś. Dość!
Tak nie musiało być. Rosja miała ostatnie 30 lat, żeby realizować modernizację. Zamiast tego, sprzedając swoje zasoby naturalne, „pakowała” w mięśnie, czekając na właściwy moment. Utonęła w korupcji, kleptokracji, tyranii. Straciła szansę. Teraz grozi jej, że po wojnie, którą już przegrała, stanie się bogatą w surowce kolonią Chin. Tu zaczyna się potencjalnie nowa odsłona konfliktu.
Rosja nie umiała przezwyciężyć swojego przeznaczenia i podążyła za złą cząstką własnej natury. Może dlatego, że Księstwo Moskiewskie (bo to jest prawdziwe gniazdo współczesnej Rosji) od czasu swojego powstania w XII wieku nie znało innego sposobu na istnienie niż zabór i ekspansja. Moskwa pozostawała od czasu swego powstania, jak inne ziemie ruskie, pod okrutnym jarzmem mongolskiej Złotej Ordy, ale jednocześnie działała w stosunku do innych ziem ruskich jako przedłużenie Ordy, w jej imieniu ściągając trybuty na jej rzecz. Ten mongolski rodowód jest w niej bardzo trwały.
Później Moskwa sprzymierzała się z Ordą w swych zabiegach o podporządkowanie wszystkich ziem ruskich. W XV wieku połknęła najpierw Twer, a później Wielki Nowogród, który w tym czasie był kwitnącą miejską republiką. Właśnie w Nowogrodzie były zalążki „alternatywnej historii” Rosji. Ale tak jak Prusy wybrały Berlin, a nie Drezno jako swój kulturowy genotyp, tak w Rosji zwyciężył agresywny gen moskiewski.
Nowogród był dumnym miastem, rywalizował z Hanzą – był nazywany Wenecją północy. Symbolicznym akcentem przypieczętowującym agresję Moskwy było wywiezienie do niej dzwonu, który w Nowogrodzie zwoływał na wiece (rodzaj agory). To na nich zapadały najważniejsze decyzje. Ten rodzaj zgromadzenia ludowego obejmował nie tylko mieszczan, ale także przedstawicieli wolnej ludności wiejskiej. To zgromadzenie mogło wybierać z grona bojarów kogoś w rodzaju prezydenta miasta, a także dowódców wojskowych. Przykrym, ale wartym odnotowania faktem jest to, że klęska Nowogrodu była spowodowana między innymi niedotrzymaniem przez… Kazimierza Jagiellończyka obietnicy przyjścia z pomocą na wypadek ataku Moskwy (Nowogród starał się schronić pod parasol Korony).
Już wtedy Moskwa prowadziła całą „operację” w imię zjednoczenia wszystkich ziem ruskich. Już w rok po zdobyciu Wielkiego Nowogrodu, w 1472 r., powstał nawet rodzaj propagandowego przekazu: moskiewska powieść o wyprawie Iwana III. Jej celem jest ukazanie niepodważalnych praw zwierzchnich Iwana III do Nowogrodu, dochodzonych w zgodzie z tradycją i prawem. Staraniem autora było też pokazanie w jak najgorszym świetle przeciwników. Nie wiem, co czytają szamani wojny z Moskwy, ale wiem, skąd pochodzić mogą ich inspiracje.
To jednak nie był koniec moskiewskich ambicji. Po upadku w połowie XV wieku Konstantynopola (drugiego Rzymu) Moskwa ma ambicję zostać trzecim Rzymem. W 1472 r., poza ukazaniem się opisanej wyżej propagandowej powieści, ma też miejsce inne i ważniejsze zdarzenie. Iwan III żeni się z Zoe Paleolog (Zofią), ostatnią dziedziczką tronu bizantyjskiego. Zresztą ten związek Konstantynopola i Moskwy symbolizuje do dziś dwugłowy orzeł w herbie Rosji. Moskwa rości sobie pretensje do bycia trzecim Rzymem – swoiście rozumianym powiernikiem prawdziwej wiary: przeciw herezji (Rzym) i zdradzie (Konstantynopol).
Ta figura do dziś uzasadniać ma chorą koncepcję moralnej krucjaty Moskwy przeciwko zepsutej Europie. Sformułowana w XV wieku idea (czy raczej proroctwo) trzeciego Rzymu wieści, że czwartego Rzymu już nie będzie. Moskwa jako koniec historii?
Sądzę, że ta wizja się nie spełni. Problem raczej w tym, że historia się nie skończy, ale może się powtórzyć. Nie wiem, co gorsze. Na razie jednak sprawy mają się inaczej, niż można było przypuszczać: Ukraińcy się bronią, Europa nie pęka, ale raczej konsoliduje się, Polacy stają na wysokości zadania. To daje nadzieje.
W Polsce dzieje się coś doprawdy niebywałego. Niełatwo wyjaśnić jak to się stało, że Polska – instytucje, ale przede wszystkim „zwykli” ludzie – zareagowali w tak otwarty sposób na wojnę w Ukrainie. W 10% polskich domów mieszkają uchodźcy z Ukrainy. Populacja Warszawy wzrosła o 17%, a Rzeszowa aż o 35%. Daliśmy radę. Na razie daliśmy, ale tego nie da się tak ciągnąć bez końca.
Koniecznie musimy pomyśleć o tym, jak sprostać wyzwaniu w dłuższej perspektywie. Wiem, że wszyscy to mówią. Ale może powtarzanie tego rzeczywiście skłoni różne instytucje do działania, a na początek do namysłu. Na razie tego nie widać. Rząd robi swoje tylko częściowo. Chwała mu za to, że otworzył granice, że mobilizuje inne kraje do stanowczości i (co może najważniejsze) dostarcza broń do Ukrainy. Ale to nie wystarczy – teraz musi wspierać działania, które podejmowane są w Polsce. Musi przypomnieć sobie, co znaczy konstytucyjna zasada pomocniczości. Musi tworzyć przestrzeń dla zdecentralizowanych działań wspólnot samorządowych i obywatelskich. A tworzenie przestrzeni to odwrotność obecnego trendu: centralizacji i kontroli. Rzecz jasna, nie chodzi mi o zaniechanie wsparcia dla działań prowadzonych spontanicznie i lokalnie.
Jest takie powiedzenie „Gość w domu jest jak ryba, po trzech dniach się psuje”. Tymczasem wiele osób, które przyjęły uchodźców u siebie, pewnie myślało właśnie o trzech dniach, a nie trzech miesiącach. Spisali się, a teraz wpadli w pułapkę własnej dobroczynności. To jest wyzwanie. Konieczne są tu rozwiązania systemowe. Potrzebujemy pomysłu na długofalowe, sztafetowe działania. Musimy mądrze i sprawiedliwie podzielić się obciążeniem. Inaczej tylko nieliczni z nas wytrzymają.
Niezbędna jest solidarność nie tylko z przybyszami, ale także z tymi, którzy im pomagają. Potrzebujemy rozproszonego „gąbczastego” modelu absorpcji uchodźców. Musimy stworzyć lokalne społecznościowe wspólnoty schronienia. W metropoliach będzie im za ciasno. Tu nie chodzi o szukanie M2 albo M3, ale o M300 – rozumiem przez to ofertę lokalnych społeczności do przyjęcia ograniczonej grupy uchodźców, ale w sposób względnie trwały, zapewniający pracę, mieszkanie, edukację, opiekę etc. To nie przerasta możliwości lokalnych społeczności.
Pomyślmy, jak wielką rolę w organizacji takiej sieci pomocy mogłyby odegrać parafie (jest ich 11 tys. w całej Polsce). Jak pokazują analizy, nie mniej niż 1000 z nich włączyło się dotychczas w pomoc. To bardzo ostrożne szacunki, bo np. w archidiecezji wrocławskiej zaangażowały się nieomal wszystkie parafie. Na przykład wiejska parafia w podwrocławskim Strzeszowie wyremontowała z własnych środków dom dla 12 osób, przyjęła u siebie i znalazła pracę dla ok. 100 osób, zorganizowała dzienną opiekę nad dziećmi.
Musimy jednak przygotować się na przyszłość: jakoś zapamiętać to, co umieliśmy zrobić teraz, i ćwiczyć się w tym. Przydałaby nam się swoista „finlandyzacja” – jednak w całkiem innym znaczeniu, niż dotychczas oznaczał ten termin. Musimy nauczyć się żyć w sytuacji permanentnego zagrożenia i nieprzewidywalności. Tak już będzie. Jedni kupią broń i będą oblegać strzelnice, wyrobią sobie paszport, sprawdzą zapasy w piwnicy… Ale ważna też jest zdolność do społecznej samoorganizacji – niekoniecznie mundurowej. Nie chodzi o jeszcze więcej wojsk obrony terytorialnej (choć pewnie i to jest potrzebne), ale o coś w rodzaju – nazwijmy to – ochotniczej rezerwy humanitarnej.
Moim zdaniem musimy pielęgnować w sobie dzielność i wytrwałość. Wielu z nas po raz pierwszy włączyło się w działania pomocowe na dużą skalę. Można w tym było odczuć sprawczość i sensowność własnego zaangażowania. Mimo zmęczenia ludzie będą za tym tęsknić. Ten nowy, masowy, spontaniczny zaciąg trzeba jakoś chronić, wręcz pielęgnować. Retencja tej społecznej energii to wielkie, ważne wyzwanie.
To jest dla Polski swoisty „churchillowski moment”. Wiemy, że nie będzie łatwo. Koniecznie musimy to przepracować w głowach. Jest taki znany brytyjski plakat z czasów II wojny – znamy go w dziesiątkach mutacji, ale oryginał to: Keep calm and carry on. No właśnie: Carry on jest chyba najważniejsze. Tankując samochód i płacąc np. 8 zł za litr, musimy sobie powtarzać, że chociaż to boli, to jednak lepiej płacić więcej, niż mieć rosyjskich żołnierzy w ogródku…
Mamy mnóstwo do zrobienia. Sprawdziliśmy się w pierwszej z trzech faz: fazie recepcji. Przed nami to, co fachowcy nazywają najpierw miękką, a później twardą fazą integracji. Na razie operacja miała charakter ratunkowy. Teraz trzeba mieć plan nie na dni i tygodnie, ale na miesiące i lata. Aż do czasu (a pewnie i dłużej), kiedy rozstrzygnie się wynik wojny.
Jeśli zwycięży w niej Ukraina, większość uchodźców będzie chciała zapewne wracać do domów lub tego, co z nich zostało. Rozpocznie się ważny etap odbudowy. Miałem wyjątkowy przywilej rozmowy z jednym z przyjaciół z Ukrainy – człowiekiem z frontu, który już teraz snuje marzenia o odbudowie, o swoistym zmartwychwstaniu. Nie umiem opisać własnych emocji, kiedy mówił mi o swoich marzeniach związanych z odbudową Mariupola. Sam wskazuje na Warszawę jako przykład – miasto Feniksa, powstałe z gruzów i popiołu.
Mamy przed sobą jeszcze jedno zbiorowe wyzwanie. Bardzo kłopotliwe. Musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to możliwe, że jesteśmy w stanie przyjąć trzy miliony uchodźców z Ukrainy, ale stawiamy mur – dosłownie i w przenośni – przed kilkuset rodzinami z Jemenu na granicy z Białorusią. Wracają ważne ewangeliczne pytania. Kto jest mi bratem? Kto jest mi siostrą? Jak szerokie są nasze ramiona? Kogo potrafią i kogo chcą objąć?
Jest taki punkt, gdzie stykają się trzy granice: białoruska, ukraińska i polska. To tzw. trójpunkt – wypada gdzieś w nurcie Bugu koło Włodawy. Tam właśnie przebiega szczególna dodatkowa granica. Na północ od niej ci sami ludzie pomagający uchodźcom są ścigani i karani przez państwowe służby, a na południe – traktowani jak bohaterowie i bohaterki.
Przypomina mi to trochę linię zmiany daty – południk 180. Przebiega ona w miejscu terenów niezamieszkałych. Tam, gdzie tereny są zamieszkane, jest ona przesunięta na wschód bądź zachód. Gdy jest przekraczana z zachodu na wschód, jeden dzień jest odejmowany; gdy ze wschodu na zachód – jest dodawany. Problem w tym, że w Polsce ta granica przebiega przez terytoria zamieszkane przez nas samych, przez Polaków, przez konkretne rodziny i osoby. Przebiega przez każdego z nas i między nami. Jesteśmy pęknięci wzdłuż tej linii. Musimy to jakoś zaleczyć. Nie miejmy złudzeń: ten kryzys migracyjny, mimo że potężny, nie jest ostatni. W ciągu najbliższych lat jakieś 200 milionów ludzi będzie musiało się ewakuować z Afryki na północ. Tam nie ma już czym oddychać i nie ma wody. Co na nich czeka? Czy ktoś na nich czeka?
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2022.