Nie wierzę, żeby degeneracja mediów i dziennikarstwa była kompletna. Słowo i obraz – wolne od koniunkturalizmu politycznego, wolne od pokusy ogłupiania jak największej liczby odbiorców przy jak najniższym wkładzie własnym, kształtowane przez niezależnych dziennikarzy – przetrwają.
Niezależność dziennikarska w dzisiejszych czasach polega na tym samym, na czym polegała zawsze: na opieraniu się pokusie uległości wobec silniejszych, wpływowych i bardziej licznych. Współczesnych dziennikarzy pracujących w newsroomach, piszących w gazetach, występujących w telewizji albo zamieszczających posty na Twitterze wymóg nieulegania tej pokusie dotyczy tak samo jak kiedyś Orwella czy Sołżenicyna.
Gdy mowa o presji wobec mediów, niektórzy, zwłaszcza sami dziennikarze, lubią koncentrować się na przemocy politycznej – i mają rację, jeśli chodzi o takie kraje, jak Rosja, Białoruś, Filipiny czy Afganistan. Tam niezależność, czasem wymagająca heroizmu, polega na postawieniu się opresyjnej władzy politycznej, która niepokornych dziennikarzy niszczy, prześladuje, a nawet zabija – niezależne organizacje medialne nie mają szans przetrwać. Przypadki Słowacji czy Malty pokazują, że również w krajach demokratycznych należących do Unii Europejskiej ceną, którą dziennikarz płaci za niezależność, może być śmierć.
Dlaczego tak wielu ludzi ma potrzebę wypowiadania się na każdy temat, zwłaszcza taki, na którym się kompletnie nie znają? Być może nie potrafią nie ulec presji tworzonej przez algorytmy mediów społecznościowych
Jednak w krajach demokratycznych skrajna przemoc wobec dziennikarzy i systemowe niszczenie niezależnych mediów to rzadkość. Zwykle za bunt wobec możnych i wpływowych dziennikarz traci zatrudnienie, a za przeciwstawienie się opinii większości płaci marginalizacją. Staje wtedy przed dylematem, czy poddać się presji, stosując powszechnie znany zestaw usprawiedliwień: mam rodzinę, nie mogę dać się zwolnić, co to zmieni, i tak ktoś tu musi pracować, więc lepiej niech to będziemy my itd.
W takiej sytuacji dziennikarz może odejść z zawodu albo – stosując metodę uników – próbować zachować profesjonalizm i uczciwość. Może też zostać partyjnym propagandystą (rządowym lub opozycyjnym) albo tłumaczyć swój oportunizm ważnym interesem publicznym. Pytanie, po co miałby to robić. Co takiego chciałby ocalić poza pensją? Co jest istotą tego zawodu, dlaczego go uprawiamy, jaki jest jego cel?
Sama prawda istnienia
W przedmowie do Murzyna z załogi „Narcyza” Joseph Conrad napisał, czym jest sztuka: „Samą sztukę można określić jako rzetelną próbę oddania najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu przez wydobycie na światło dzienne wielorakiej i jedynej prawdy, kryjącej się w każdym jego aspekcie. Jest to próba odnalezienia w jego formach, barwach, światłach i cieniach, w postaci materii i faktach życiowych tego, co podstawowe, trwałe i zasadnicze, ich jedynej oświecającej i przekonującej cechy – samej prawdy ich istnienia”1.
Słowa Conrada brzmią dziś świeżo i radykalnie. Zakłada on bowiem, że prawda istnieje i nie jest domeną indywidualnej interpretacji, lecz obiektywnej rzeczywistości, której wielorakie aspekty da się uchwycić i opisać. Zadaniem artysty jest właśnie bezkompromisowe dążenie do opisania prawdy przy pomocy wszelkich dostępnych środków. Nieważne, że zwykle to się nie udaje, ale tylko ona, tylko prawda jest perspektywą, na której skupia się praca artysty.
Nawet jeśli dziennikarstwo nie jest sztuką, to z pewnością jest formą interpretacji świata i ludzkich postaw. Dlatego słowa Conrada – dziś brzmiące patetycznie i maksymalistycznie – mogą być wskazówką w rozmyślaniach na temat dziennikarskiej niezależności i zniewolenia.
Aby podjąć próbę przełożenia wezwania Conrada na realia pracy dziennikarza, warto zacząć od pytania, kim jest dziś dziennikarz. Ograniczenie tej funkcji do „dziennikarza profesjonalnego” – osoby zatrudnionej w wyspecjalizowanej instytucji medialnej – wydaje się anachroniczne i nieadekwatne do opisu obecnej sytuacji. Za dziennikarza może być uznany (albo sam się za niego uznać) praktycznie każdy, kto wypowiada się publicznie gdziekolwiek na jakikolwiek temat: od celebrytów i influencerów (których główną aspiracją i wyznacznikiem jakości pracy są zasięgi i wynikające z nich zarobki), przez twitterowych komentatorów politycznych i internetowych blogerów, aż do profesjonalnych dziennikarzy i pracowników wielkich instytucji medialnych.
Naciski polityczne
W Polsce dziennikarze podlegają trzem rodzajom presji: politycznej, komercyjnej i emocjonalno-środowiskowej.
Pierwsza jest prosta do opisania: ma naturę partyjno-polityczną i wynika z przekonania wielu polskich polityków, że media (zwłaszcza media publiczne, choć nie tylko) są jednym z narzędzi uprawiania walki o władzę. W praktyce polega to na wywieraniu nacisków politycznych na dziennikarzy, czego koronnym przykładem jest sytuacja w mediach publicznych.
Od 1989 r. Polacy nie stworzyli systemu mediów, w których głównym wyznacznikiem byłby opis rzeczywistości w formie na tyle, na ile to możliwe, zbliżonej do prawdy i odpornej na politykę czy ideologię. Co ważniejsze, wydaje się, że przez ostatnie 30 lat nie było nawet takiej aspiracji nie tylko po stronie polityków, ale też po stronie szerokiej opinii publicznej. Kolejne rządy przejmowały media publiczne, tworząc z nich partyjne narzędzia do uprawiania polityki: rozdawania stanowisk i przemycania propagandowych treści. Radio i telewizja były „nasze” albo „ich”. Kolejne stacje komercyjne pozycjonowały się względem rządu i opozycji, wybierając wsparcie polityczne jednej ze stron. Polacy przyjęli, że właśnie tak wyglądają media, a protesty wobec takiego stanu rzeczy były ograniczone do nielicznych środowisk dziennikarskich i eksperckich.
Dlaczego wolność słowa po 1989 r. dla kolejnych pokoleń polityków oznacza przejmowanie mediów publicznych, a dla kolejnych wcieleń mediów komercyjnych oznacza postawienie się w roli wspierających władzę albo ją krytykujących? Dlaczego nie udało nam się wytworzyć zestawu standardów prawnych, profesjonalnych, a zwłaszcza mentalnych, które chroniłyby media przed politykami?
To są ważne pytania dotyczące polskich postaw okresu przełomu. Być może odpowiedzi szukać należy w korzeniach politycznych wielu działaczy opozycji, którzy zaczęli rządzić Polską po roku 1989? Dla nich polityka przez lata pozostawała domeną walki dobra ze złem, w której służysz jednej albo drugiej stronie, a opisu rzeczywistości nie należy komplikować, bo to działanie na rzecz wroga. Część tych działaczy w czasach demokracji przeszła do pracy w mediach, przenosząc tego typu podejście na ich teren. Jednocześnie nie wykształciła się żadna reprezentacja zawodowa dziennikarzy ani też wśród odbiorców nie pojawiła się potrzeba mediów, które byłyby zdolne do ograniczenia wszechwładzy polityków.
Kulminacja tej patologicznej – z punktu widzenia jakości mediów – sytuacji nastąpiła po przejęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość w 2015 r., kiedy media publiczne stały się narzędziem bezpośredniej polityki partii rządzącej zarówno w sensie propagandowym, jak i kadrowym. Rolą mediów zwanych dziś narodowymi jest uprawianie propagandy ideowej w formie skrajnej oraz wspieranie konkretnych decyzji politycznych rządu. Nie ma w nich miejsca na konkurencyjną interpretację rzeczywistości, ani nawet na informacje, które mogą naruszać partyjne interesy.
W tym celu w mediach publicznych dokonano czystek kadrowych na niespotykaną wcześniej skalę, co w naturalny sposób obniżyło jakość programów, a w przypadku Polskiego Radia doprowadziło do dramatycznego spadku słuchalności większości popularnych wcześniej stacji. Dodatkowo władze próbują – częściowo udanie – bezpośrednio przejąć media komercyjne, które uznają za wrogie wobec siebie.
Presja komercyjna
Drugi rodzaj nacisków, którym podlegają dziś dziennikarze, to presja komercyjna. Instytucje medialne są przedsiębiorstwami i kierują się zasadami biznesowymi, z których podstawową jest potrzeba wzrostu: zasięgu, oglądalności, subskrypcji, co ma prowadzić do zwiększenia wpływów, bo tylko to gwarantuje przetrwanie.
Jak tego typu „filozofia wzrostu” przepisuje się na niezależność dziennikarzy? Obrazem pracy we współczesnych mediach jest doświadczenie dziennikarzy piszących kilka depesz dziennie w portalach i rozliczanych z klikalności artykułów (za czym idzie schlebianie najniższym gustom, stosowanie clickbaitów itd.). Niestety, nierzadko mamy również do czynienia z korupcją dziennikarską, czyli publikowaniem artykułów promocyjnych i reklamowych jako artykułów redakcyjnych. Ta ostatnia rzecz wydaje mi się coraz poważniejszym zagrożeniem, bo staje się praktyką powszechną w wielu redakcjach, również tych uznanych za wiarygodne i prestiżowe.
Młody adept dziennikarstwa w Polsce najczęściej ma wybór: albo pracować w mediach publicznych i szerzyć propagandę władzy, albo ogłupiać ludzi oraz przemycać treści reklamowe w portalach komercyjnych, kanałach telewizyjnych i w mediach społecznościowych – jeśli zostanie wysłany na ten odcinek przez swoich pracodawców. Może też podjąć walkę o sens swojej pracy, co wymaga niekiedy heroicznych poświęceń, podjęcia czasem skrajnego ryzyka albo zgody na pozostanie na marginesie głównych mediów. Ciągle jeszcze wiele osób decyduje się na taką walkę.
Zamknięcie środowiskowe
Trzecią formę nacisku uważam za największe zagrożenie nie tylko dla niezależności dziennikarskiej, ale w ogóle dla wolności słowa i sensowności debaty publicznej w Polsce. Chodzi o emocjonalną presję mediów społecznościowych i wynikające z niej patologie życia publicznego, zwłaszcza zamknięcie środowiskowe.
Przywykliśmy do eleganckiej nazwy tego zjawiska: polaryzacja. W praktyce chodzi jednak o degradację słowa – istoty komunikacji między ludźmi. Słowo przestaje być klasycznym narzędziem wymiany myśli, poznania drugiego człowieka, opisu kondycji ludzkiej. Zamiast tego staje się młotkiem na myślących inaczej niż my. Słowo przestaje służyć zrozumieniu myśli, intencji, aspiracji drugiego człowieka, staje się narzędziem do identyfikacji Innego i ataku na niego.
Oznacza to zamknięcie na inaczej myślących, odmowę wyjścia z kokonu własnego komfortu poznawczego, niechęć do wysłuchania opinii, która mogłaby taki komfort zburzyć. To także narcystyczno-idealistyczne przekonanie o własnej wyższości moralnej, intelektualnej, estetycznej. To pseudoreligijny świat, w którym każda emocjonalna ocena nabiera znacznika moralnego. Opinie nie są już poddawane dyskusji, tylko stają się emanacjami dobra i zła.
Dlaczego tak wielu ludzi ma potrzebę wypowiadania się na każdy temat, zwłaszcza taki, na którym się kompletnie nie znają? Być może nie potrafią nie ulec presji tworzonej przez algorytmy, co z kolei jest bezpośrednim efektem modelu biznesowego przyjętego przez Facebook i inne media społecznościowe. Wiemy już dzięki badaniom społecznym, a przede wszystkim dzięki wielu sygnalistom, że ten model funkcjonuje: treści wywołujące wrogość, nienawiść, krytycyzm są znacznie bardziej uwidoczniane przez owe algorytmy niż treści zachęcające do dialogu czy oceny mniej skrajne.
Żyjemy w niezwykle skomplikowanym świecie, którego mieszkańcy programowo nie chcą uznać tych komplikacji. Szukają odpowiedzi jasnych i zero-jedynkowych. W takim świecie niemożliwa jest realna komunikacja, za to codziennością staje się nieustanna wojna wszystkich ze wszystkimi. To jest wojna, w której każdy musi mieć opinię na każdy temat i każda z tych opinii musi być zdaniem nieznoszącym krytyki. W tym świecie próby niuansowania opisu rzeczywistości, podkreślanie komplikacji świata, odejście od ferowania jednoznacznych ocen staje się niebezpieczną grą w interesie „wroga”, czyli osoby czy grupy spoza mojego środowiska. Na takie wybiegi decydują się lekkoduchy, symetryści, tchórze, którzy nie umieją postawić się po jednej z dwóch „słusznych” stron każdej debaty…
Crowdfunding: tak, ale…
Jak wybrnąć z tej trojakiej presji: politycznej, komercyjnej i emocjonalnej? Stosunkowo najprostsze – w teorii – byłoby chyba ograniczenie presji politycznej. Po prostu należałoby zabrać politykom media publiczne, tworząc inną przestrzeń instytucjonalną, w której realizowane byłyby treści zwane misyjnymi.
Zdaję sobie sprawę, że w Polsce jest to praktycznie niemożliwe i politycznie bardzo dyskusyjne. Cokolwiek myślimy o polskiej klasie politycznej, jest ona demokratyczną reprezentacją społeczeństwa. Nie ma podstaw, by pozbawiać ją organizacyjnego wpływu na media, zresztą w każdej formule wykorzystania pieniędzy publicznych na działania medialne zawsze pojawi się pytanie: kto, jeśli nie demokratycznie wybrani przedstawiciele, miałby je rozdzielać?
Przywykliśmy do eleganckiej nazwy „polaryzacja”. W praktyce chodzi jednak o degradację słowa – istoty komunikacji między ludźmi
W ostatnich latach pewną alternatywą okazuje się formuła crowdfundingowa, zbieranie środków przez dziennikarzy bezpośrednio od odbiorców mediów. Wielu dziennikarzy, jak również odbiorców mediów wiąże z tym sposobem finansowania mediów duże nadzieje. Jako autor programu, który w takiej formule odniósł sukces, uważam, że jest ona jednak rozwiązaniem ograniczonym i z pewnością dalekim od systemowego.
Raport o stanie świata nie jest dowodem – z taką opinią czasem się spotykam – że „dobre zawsze się obroni” albo że „ludzie zapłacą za dobre treści”. Raport pozostaje propozycją pozasystemową, a nawet antysystemową. Funkcjonujemy poza głównym nurtem mediów publicznych i komercyjnych. W Raporcie nie ma „działu marketingu”, nie lokujemy produktów, nie można u nas kupić treści. Źródłem utrzymania programu są dobrowolne składki prywatnych i instytucjonalnych darczyńców, a jedynym sprawdzianem jakości naszych działań jest poziom wsparcia finansowego oraz zainteresowania ze strony słuchaczy. Tylko one decydują o przetrwaniu – bądź nie – Raportu o stanie świata.
Jest to w istocie program, którego stan oparty jest na nieustannej weryfikacji ze strony odbiorcy. Nie sądzę, żeby to było idealne rozwiązanie, zwłaszcza dla osób wchodzących na rynek medialny ze swoimi propozycjami. Nam się powiodło, ale setkom, tysiącom ludzi nie udało się i zapewne crowdfunding pozostanie do pewnego stopnia domeną „czarnego łabędzia”. Może on stać się drobną częścią systemu medialnego oferującego jakość dziennikarską w Polsce, ale trudno oczekiwać, że zapełni on lukę, zwłaszcza po upadku mediów publicznych.
Skazani na degenerację słowa?
Nie wydaje mi się obecnie możliwe również systemowe osłabienie presji komercyjnej na dziennikarzy. Wręcz przeciwnie: jej podstawowe elementy, czyli schlebianie najniższym gustom, upraszczanie przekazu, stosowanie wątpliwych moralnie praktyk zachęcających do odbioru treści, promocja miernoty, korupcja – zwykle zgodna z prawem, choć niezgodna z przyzwoitością i uczciwością wobec odbiorcy – to wszystko trendy obecne już w głównym nurcie marketingu medialnego, od którego zależy poziom dochodów organizacji medialnych.
Ucieczka spod presji mediów społecznościowych także wydaje mi się niemożliwa. Nie da się funkcjonować w przestrzeni publicznej poza Facebookiem, Twitterem, Instagramem itd. Pewne nadzieje dają obecne próby regulowania praktyk największych gigantów internetowych, ale równocześnie pracują oni nad nowymi modelami docierania do obiorców, które nie podlegałyby żadnym normom prawnym. Prawdopodobnie proces degeneracji słowa będzie postępował, a wraz nim nasze umiejętności i możliwości komunikacji.
Czy to oznacza, że jesteśmy skazani na to, by myśli, emocje i systemy wartości kolejnych pokoleń Polaków były kształtowane przez media propagandowe, skorumpowane, nieprofesjonalne i niemądre? Nie wierzę, żeby degeneracja mediów i dziennikarstwa była kompletna. Żyjemy w czasach niemal nieskrępowanego dostępu do wiedzy osadzonej w internecie. Nigdy w historii nie było tak łatwo dotrzeć do niekiedy bardzo specjalistycznych informacji, nigdy nie otaczało nas tak wielu mądrych ludzi, z których talentów możemy wszyscy korzystać, zwykle za darmo. Wystarczy poszperać.
Słowo i obraz – wolne od koniunkturalizmu politycznego, wolne od pokusy ogłupiania jak największej liczby odbiorców przy jak najniższym wkładzie własnym, kształtowane przez niezależnych dziennikarzy – przetrwają. Zapewne będą one porozrzucane w niszach w internecie, ich znalezienie będzie wymagało trudu i zaangażowania – ale przetrwają.
Wezwanie Conrada ciągle wydaje się atrakcyjne dla wielu ludzi.
1 J. Conrad, Murzyn z załogi „Narcyza”, tłum. B. Zieliński, Warszawa 1961.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022 jako część bloku tematycznego „Media przyszłości”. Teksty z tego bloku są częścią programu „Nowy ład medialny” prowadzonego w ramach projektu Oczyszczalnia 21/22 przez Laboratorium „Więzi”, zob. www.projektoczyszczalnia.wiez.pl.
Pozostałe teksty bloku:
Bartosz Bartosik, „Pora na nowy ład medialny”
Adam Bodnar, „Jaka architektura medialna w przyszłej Polsce”
Helena Chmielewska-Szlajfer, „Jak będą zmieniać się media? Nowe trendy i wyzwania”