Znak. Rok Miłosza

Lato 2024, nr 2

Zamów

Terapie szokowe, które właśnie się zaczęły

Ukraińcy uciekający przed rosyjską agresją. Przemyśl, 27 lutego 2022. Fot.Mirek Pruchnicki / CC BY 2.0

Wojna o Ukrainę zmieni Polskę w sposób, którego jeszcze nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.

Od rosyjskiej agresji na Ukrainę minął już tydzień. Powoli wychodzimy z pierwszego szoku, jakim był sam fakt napaści. Ale trzeba mieć świadomość, że po nim nadejdą (zresztą już nachodzą) kolejne szoki. Świat, który po dwóch latach walki z pandemią zaczął pomalutku wygrzebywać się z globalnej niepewności, na powrót wpada w jej przepaść.

Tym razem jednak Polska nie będzie mieć żadnej premii za opóźnienie. Jesteśmy bowiem zaraz za pierwszą linią ognia.

Wesprzyj Więź.pl

Nie ma powrotu do business as usual

W ciągu ostatnich kilku dni doświadczamy prawdziwej huśtawki nastrojów. Najpierw szok i niedowierzanie, że ziścił się scenariusz, który wielu ekspertów nad Wisłą (w tym piszący te słowa) rysowali jeszcze miesiąc temu jako mało prawdopodobny. Choć w gruncie rzeczy zaryzykowałbym tezę, że podobny szok i niedowierzanie dotknął dowództwo rosyjskiej armii, która, jak pokazują efekty pierwszej fazy natarcia na Kijów, była do operacji zajęcia ukraińskiej stolicy nieprzygotowana.

Ukraińcy walczą i giną dziś nie tylko za swój kraj, ale i za nas. Pomoc im, nawet jeśli będzie nas bardzo drogo kosztować, jest nie naszym obowiązkiem, lecz przywilejem

Marcin Kędzierski

Zaraz po pierwszym szoku pojawiła się obawa, że Rosjanom uda się w ciągu pierwszych 48 godzin zdusić obronę i zainstalować marionetkowy rząd w Kijowie. Tej obawie towarzyszył zawód mizerną reakcją państw Zachodu – sankcje ogłoszone w czwartek i piątek (24–25 lutego) wydawały się rachityczne w porównaniu do tego, czego się spodziewaliśmy.

Sytuacja zmieniła się wyraźnie trzeciego dnia wojny. Prezydent Zełenski wyrósł na bohatera, tempo rosyjskiego natarcia wyraźnie osłabło, zaczęły się pojawiać informacje o ogromnych rosyjskich stratach, ale i pierwszych wojennych zbrodniach. Zachód, który w pierwszych godzinach jakby spodziewał się realizacji scenariusza blitzkriegu, za sprawą ukraińskiego oporu porzucił strategię wait and see i zaczął działać.

Ruszyła lawina sankcji, której pierwszym wyraźnym, symbolicznym zwieńczeniem było nawet nie wykluczenie Rosji z systemu SWIFT, ale niedzielne posiedzenie Bundestagu. W Berlinie zarówno socjaldemokratyczny kanclerz Olaf Scholz, jak i jego koalicyjni partnerzy Annalena Baerbock z Zielonych i Christian Lindner z FDP wygłosili po raz kolejny antyputinowskie tyrady. To nie są tylko słowa. Niemcy w ciągu kilkudziesięciu godzin przeszli serię elektrowstrząsów i dokonują radykalnego zwrotu swej polityki zagranicznej. Nie ma powrotu do business as usual, przynajmniej tak długo jak będzie rządzić Władimir Putin.

Globalna derusyfikacja

Terapia szokowa nie ogranicza się jednak wyłącznie do Berlina. Decyzja całej Unii Europejskiej nie tylko o nałożeniu drakońskich sankcji ekonomicznych na Rosję, ale i o dostarczeniu Ukrainie śmiercionośnej broni przez Wspólnotę, stanowić będzie kolejną ważną cezurę w historii europejskiej integracji. Wizja europejskiej armii nagle stała się prawdopodobna, podobnie zresztą jak jeszcze bardziej astronomiczna wizja członkostwa Ukrainy w perspektywie znacząco krótszej niż 30 lat. Na kolejne ruchy nie trzeba było długo czekać – mimo sporego oporu wiele federacji sportowych pod naciskiem międzynarodowej opinii publicznej zaczęło wykluczać Rosję i Białoruś z rozgrywek.

Od skali tych wszystkich sankcji ważniejsza jednak jest ich dynamika. Po tygodniu wojny nie ma już w zasadzie tematów tabu. Nie ma oglądania się na siebie. Putin, a wraz z nim cała Rosja, stali się pariasami. Jesteśmy świadkami błyskawicznej, globalnej derusyfikacji.

Efektem jest kolejna terapia szokowa, której doświadcza rosyjskie państwo i jego obywatele. Putin w najczarniejszych snach chyba nie przewidywał takiego rozwoju wypadków. Ogłoszona w środę upadłość spółki Nord Stream AG jest najlepszym symbolem tej gospodarczej katastrofy, ale to dopiero początek. Nikt nie wie, jak długo Rosja jest w stanie wytrzymać to uderzenie, ale dla nikogo nie ulega już wątpliwości, że ekonomiczna katastrofa już się dzieje.

Nawet jeśli rosyjskie wojska stłamszą opór ukraińskiej armii – co niestety prędzej czy później raczej nastąpi, zważywszy na dysproporcję sił (choć i tak opór ten będzie znacznie dłuższy niż przewidywano) – Ukraina nie stanie się częścią strefy rosyjskich wpływów. Zainstalowanie marionetkowego rządu w Charkowie tego nie zmieni. Na horyzoncie widać już koniec rządów Władimira Putina i Aleksandra Łukaszenki, choć niestety prawdopodobnie bardzo krwawy, jak to zwykle bywa w przypadku upadku despotów i tyranów. Paradoksalnie to władze na Kremlu są dziś największą nadzieją rosyjskiej i białoruskiej opozycji. Nikt nie wie, jak długo to potrwa, ale kierunek zmian i ich dynamika są już wyraźne.

Podzielić się dobrobytem

Trzeba mieć jednak świadomość, że agonia Putina i Łukaszenki oznacza terapię szokową także dla nas. Co prawda, serce rośnie, gdy się obserwuje skalę solidarności Polaków z narodem ukraińskim, ale nie łudźmy się: tak jak zakochanie nie trwa wiecznie, tak i ten odruch serca za kilka tygodni przygaśnie. Nie ma w tym nic dziwnego – nie da się funkcjonować długo w stanie takiego społecznego, emocjonalnego wzmożenia.

Tyle że Ukraińcy za kilka tygodni nie znikną. Musimy liczyć się z tym, że w najbliższych dniach do Polski przybędą nie tysiące, ale miliony uciekinierów zza wschodniej granicy. To oznacza, że w każdym polskim mieście, miasteczku czy wsi zamieszkają tysiące Ukraińców. Dla lepszego uchwycenia skali – trzeba założyć, że co dwudziesta, a w najgorszym scenariuszu co dziesiąta (!) osoba na polskich ulicach będzie uchodźcą.

Nie wystarczy więc pozbyć się ciuchów z szafy czy jednorazowo zrobić zakupy. Będziemy musieli utrzymywać przybyszy, tym bardziej, że w przeciwieństwie do fali migracyjnej z lat 2014–2015 tym razem przyjeżdżają głównie kobiety i dzieci, które nie podejmą z marszu pracy na budowach czy w taksówkach. Nawet jeśli otrzymamy finansowe wsparcie z UE, musimy być gotowi na podzielenie się naszym dobrobytem.

To jednak nie wszystko. Wojna w Ukrainie spowoduje dalszy, trudny jeszcze do przewidzenia wzrost cen. Inflacja już pochłonęła w ostatnim roku około 10 proc. naszych dochodów i trzeba się liczyć z tym, że ten trend się nie tylko utrzyma, ale i pogłębi. Jeśli nałożymy na siebie inflację, prawdopodobną gospodarczą stagnację oraz konieczność podzielenia się naszym dochodem z kilkoma milionami ludzi z Ukrainy, wychodzi, że w krótkim okresie przeciętny dochód polskiej rodziny skurczy się o jakieś 20 proc. Jak będzie w długim okresie, tego nikt na razie nie wie. Wszyscy mamy nadzieję, że sami Rosjanie pozbędą się swojego dyktatora i wojna zaraz się skończy.

Na dobre i na złe

Stwierdzenie, że to także nasza wojna, nie jest zatem czysto symboliczne. Sytuacja jest o tyle trudna, że w tę nową wojnę wchodzimy praktycznie z marszu z innej wojny – pandemicznej, która także przyniosły miliony „ofiar”, zarówno samego COVID-19, jak i wprowadzanych restrykcji. Gospodarka to jednak nie wszystko.

Kolejna terapia szokowa czeka system ochrony zdrowia, a przede wszystkim system oświaty. Jeśli bowiem zależy nam, aby uchodźcy (głównie kobiety) mogli na siebie choć częściowo zarabiać, musimy zaopiekować się ich dziećmi. Szkoły, przedszkola i żłobki muszą spodziewać się w najbliższych tygodniach tysięcy nowych podopiecznych, nieznających języka polskiego. Jeśli komuś się wydaje, że łatwo dogadać się z Ukraińcem, jest w błędzie, a znajomość języka rosyjskiego w polskim społeczeństwie ponad 30 lat po transformacji jest już znikoma.

Jeśli nałożymy na siebie inflację, prawdopodobną gospodarczą stagnację oraz konieczność podzielenia się naszym dochodem z kilkoma milionami ludzi z Ukrainy, wychodzi, że w krótkim okresie przeciętny dochód polskiej rodziny skurczy się o jakieś 20 proc.

Marcin Kędzierski

Nie ma co udawać – to wszystko będzie rodzić ogromne społeczne napięcia, do których już dziś musimy się zacząć przygotowywać. To będzie małżeństwo na dobre i na złe. Co gorsza, musimy liczyć się z podszeptami rosyjskich trolli, którzy będą tę napięcia tworzyć i  dodatkowo wzmacniać. Zimna wojna domowa, której doświadczamy od kilkunastu lat, wzmocniona jeszcze pandemicznymi podziałami, może się tylko pogłębić.

Tak, wojna o Ukrainę zmieni Polskę w sposób, którego jeszcze nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Dlatego już dziś, niezależnie od wielu zbiórek i akcji pomocowych, zacznijmy na poważnie zastanawiać się nad tym, jak przygotować nasze państwo do funkcjonowania w nowej rzeczywistości, kiedy już przeminie „zakochanie”.

Pomoc Ukraińcom to przywilej, nie obowiązek

Nie mam jasnej odpowiedzi na to pytanie. Jedno nie ulega dla mnie jednak wątpliwości – z tym wyzwaniem nie poradzimy sobie bez silnego samorządu i sektora obywatelskiego. Kontynuacja postępującej w ostatnich latach centralizacji państwa w obecnej sytuacji miałaby dramatyczne skutki.

Nie chodzi oczywiście o to, aby państwo osłabiać – ono musi być silne, aby być gotowym do odparcia ewentualnych zagrożeń z zewnątrz. Chodzi bardziej o to, aby w tym trudnym czasie umocnić jego fundamenty. Siła budynku nie tkwi bowiem w zdobnych gzymsach, ale w fundamentach – czyli małych wspólnotach lokalnych, z których składa się wspólnota państwowa. Nasze społeczeństwo w najbliższych latach stanie się niejednorodne etnicznie, z 15-procentową ukraińską mniejszością, porównywalną co do skali co czasów II Rzeczypospolitej.

Wesprzyj Więź

Choć, tak jak napisałem, nie mam kompleksowej odpowiedzi, jak przygotować państwo na to wyzwanie, jednego jestem pewny. Ukraińcy walczą i giną dziś nie tylko za siebie i za swój kraj, ale i za nas, byśmy wreszcie mogli się uwolnić od lęku przed rosyjskim imperializmem. Pomoc im, nawet jeśli będzie nas bardzo drogo kosztować, jest nie naszym obowiązkiem, lecz przywilejem.

Na koniec mała osobista refleksja. W ostatniej Ewangelii sprzed rozpoczęcia Wielkiego Postu pojawiają się słowa Jezusa: „Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól” (Mk 10,29-30). Dziś Ukraińcy porzucają swoje domy i rodziny. Może zadaniem na Wielki Post jest właśnie zobaczenie w nich członków naszej nowej rodziny? Nawet jeśli pojawią się w niej niesnaski (zresztą tak jak w każdej rodzinie), niech nie zabraknie w nas przekonania, że mimo różnic są to nasze siostry i nasi bracia, którzy zawsze mogą na nas liczyć w potrzebie.

Przeczytaj także: Cierpliwość siewcy. Wielki Post in tempore belli

Podziel się

43
5
Wiadomość

Bardzo dziękuję Panu Marcinowi Kędzierskiemu za ten tekst i Redakcji Więzi za jego publikację. Poruszone problemy są bardzo ważne i musimy się na nie przygotować.

Jeśli można, chciałbym tylko dodać, że dzięki przywilejowi bycia największym demokratycznym sąsiadem Ukrainy, mamy ogromną historyczną szansę stać się lepszymi ludźmi: indywidualnie, ale też jako naród i społeczeństwo. Z COVIDem nam się nie udało. Ale COVID uderzył w punkty, w których obiektywnie byliśmy i jesteśmy słabi. A teraz póki co widać, że ta wojna jest plagą, z którą możemy dać radę skutecznie walczyć. I zaopiekowanie się bliźnimi z Ukrainy to nie jest coś poza naszym zasięgiem, o co musimy się pożreć i co musimy zepsuć. Wprost przeciwnie.

Tym bardziej, że cała sytuacja nie musi oznaczać gospodarczej stagnacji. Europa cały czas wychodzi z pandemii i będzie kupować różne rzeczy, które są u nas produkowane. 1 mln uchodźców może oznaczać 0,5 mln rąk do pracy, ta praca będzie ważna i dla nich i dla nas. Na pewno będzie trudno, będą punkty zapalne, ale jak jest wojna, to ludzie są na trudy bardziej odporni i mniej się indyczą w błahych sprawach, bo to większy obciach.

Trudno abstrahować od tragedii wojny. Ale Polska potrzebuje wzrostu populacji, by podnosić i poszerzać cykl koniunkturalny (mówiąc w wielkim skrócie). Imigracja z krajów ościennych – Ukrainy, Białorusi, ew. Rosji – jest dla nas ekonomicznie korzystna. Tym bardziej, że są to osoby o bliskiej nam mentalności, obyczajach, kulturze, religii, i o niezłym – przynajmniej podstawowym – wykształceniu.

~ Marcin Staniewski: Chcialbym potwierdzic Pana slowa. Pracuje jako nauczyciel w Niemczech. Siedem lat temu uczylem w klasie uchodzcow, ktorzy pochodzili z Azji, Afryki i Europy i mowili w osmiu roznych jezykach. Do dzisiaj mam uczniow z Czeczenii, Somalii, Iraku, Kurdystanu – i co? Damy rade! “Wir schaffen das!” 😉 Nie taki diabel straszny, jak go maluja!

Dobry artykuł. Są recepty na rozwiązanie problemów gospodarczych ale wiąże się to ze spadkiem popularności partii rządzącej. W trakcie tego kryzysu Polska powinna przeprowadzić strukturalne reformy jak np. ograniczenie przywilejów emerytalnych i zmniejszenie innych wydatków socjalnych.
Na świadczenia socjalne wydajemy najwięcej z państw regionu a władza zaczęła finansować wydatki poprzez luźną politykę monetarną a efektem tego jest wysoka inflacja. Niestety ale władza dalej brnie w politykę inflacyjną i zapowiada finansowanie armii dodrukiem pieniądza zamiast zmniejszyć socjalne.
Mam złe przeczucie, że za kilka miesięcy spadek poziomu życia będzie tak duży, że będą w Polsce zamieszki z powodów ekonomicznych.

To jednak nie jest moment ani na takie dyskusje, ani na takie działania. Teraz najważniejsi są uchodźcy, a Autor artykułu uczula nas na konieczność przygotowania się na długą lekcję cierpliwości, miłości, ofiarności i poświęcenia.

Dla wielu Najprawdziwszych Polakow i Najprawdziwszych katolików to tylko żydowskie miazmaty….
A niepokoje będą, bo zorganizują je ci, którzy o nich marzą. Dorobek Ochrany i Czarnej Sotni nie może przepaść.

No to wielu Polaków z Wysp należałoby deportować…..
Ale przecież my uwielbiamy tworzyć zasady obowiązujące wszystkich, tylko nie nas. Walczyć z rozwodami zdradzając i rozwodząc się, walczyć o dobro rodziny rozbijając kolejne, walczyć z homoseksualizmem i uprawiając homoseksualny seks….
Zbawiamy innych zapominając o sobie i swoich obyczajach.