Zima 2024, nr 4

Zamów

Chcę być jednym z was, czyli wspólnota wokół teatru Potem-o-tem

Aktorki i aktorzy teatru Potem-o-tem. Fot. Materiały prasowe

Czy wspólnota przyjaźni naprawdę może być remedium na houellebecqiańską pustkę późnokapitalistycznej epoki, której doświadczyło tak wielu widzów spektakli teatru Potem-o-tem? A może to jedynie odsłonięcie pogrążających się w rozpaczy indywiduów – pełzająca apokalipsa?

Wczesną jesienią 2020 r. wybrałem się do TR Warszawa na spektakl Powierzchnie gładkie autorstwa i w reżyserii Marcina Zbyszyńskiego, wystawiane przez niezależny teatr Potem-o-tem. Na przedstawienie zaprosił mnie Filip Kosior – jeden z aktorów tej grupy. Poznaliśmy się dwa miesiące wcześniej na letnich warsztatach, które były przygotowaniem do kolejnej edycji festiwalu „Nowe Epifanie”.

W ślicznej mazurskiej scenerii nieopodal malowniczego jeziora Marózek miałem okazję w owym szczególnym pandemicznym czasie poznać wielu młodych twórców (tzn. takich, którzy nie przekroczyli jeszcze trzydziestki lub niewiele starszych), wywodzących się z różnych miast i środowisk teatralnych. Tam też usłyszałem po raz pierwszy o Potem-o-tem. Nie wiedziałem dotąd, że ta działająca zupełnie bez państwowych dotacji grupa zyskała już w Warszawie całkiem sporą popularność. Ich etiudy (w których obok Filipa występowali także Eliza Rycembel i Janek Marczewski – znani mi już nieco wtedy z ról filmowych, a także, od czasu do czasu, pisarz Piotr Sarmini) oglądałem na warsztatach z przyjemnością.

Za kanwę służyła m.in. Apokalipsa św. Jana, o której co nieco opowiadałem przybyłym na Mazury artystom. W improwizacjach w wykonaniu twórców Potem-o-tem dało się zauważyć przede wszystkim niezwykle inteligentny humor, z którego pomocą znakomicie puentowali poważne apokaliptyczne wątki. Było w tym dużo śmiechu, ale inteligentna zabawa wspierała celną interpretację wcale niełatwych tematów, jak np. znaczenie sakralnych ofiar w teorii mimetycznej René Girarda. Taka konwencja, jak się miałem naocznie przekonać w następnych miesiącach, to znak rozpoznawczy Potem-o-tem.

Miejsce martwej wiary zajmują jej surogaty, dostępne powszechnie w późnym kapitalizmie: kult pozytywnego myślenia oraz wellness i fitness w najróżniejszych odmianach

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Na Mazury nie mógł niestety przyjechać wtedy założyciel oraz reżyser i autor sztuk wystawianych przez ten frapujący niezależny teatr – Marcin Zbyszyński. Poznałem go tuż po zakończeniu pokazu Powierzchni gładkich, gdy – wraz z kilkoma innymi widzami – swobodnie gawędziliśmy z aktorami i innymi członkami grupy, którzy w trakcie miłej rozmowy raczyli też nas precelkami i winem (takie spotkania z publicznością to również jedna z charakterystycznych cech działalności Potem-o-tem).

Spektakl, który zobaczyłem tamtego wczesnojesiennego wieczora, wywarł na mnie spore wrażenie. Kiedy oglądałem to, co się działo na scenie, raz po raz mrużyłem oczy ze zdziwienia. Temat był jak najbardziej współczesny: młodzi ludzie umawiający się na cyberseks. Jednak postaci w dialogach ze sobą posługiwały się sprawnie fredrowskim ośmiozgłoskowcem! W innych z kolei – bardziej monologowych – fragmentach sztuki bez trudu dawało się rozpoznać styl charakterystyczny dla rapu czy hip-hopu. Bywało śmiesznie, ale spektakl nie miał w sobie nic z dzisiejszych typowych występów kabaretowych, do jakich od lat przyzwyczaiły nas różne stacje telewizyjne. Za bystrym humorem krył się dużo poważniejszy przekaz. Powierzchnie gładkie mówiły o dotkliwej samotności ludzi, którzy próbują ją w sobie niwelować za pomocą znajomości zawiązywanych na internetowych portalach erotycznych.

Rozejrzałem się po widowni. Publiczność bawiła się świetnie, w czym zupełnie nie przeszkadzały nałożone na twarze maseczki (później się dowiedziałem, że aktorzy Potem-o-tem lubią wchodzić w najróżniejsze interakcje z widzami; tym razem z powodu obostrzeń pandemicznych należało zachowywać odpowiedni dystans, ale mimo to przybyłym wówczas na Powierzchnie gładkie udawało się od czasu do czasu wejść w zabawną komitywę z artystami).

Przeważali ludzie w okolicach czterdziestki. Młodych na widowni było mało, choć przypuszczałem, że twórcy Potem-o-tem do nich przede wszystkim chcieli kierować swój przekaz. Dlaczego ten spektakl okazał się tak atrakcyjny dla ludzi w tzw. średnim wieku bądź starszych (świadczyły o tym dobitnie głośne owacje po zakończeniu przedstawienia)? Ich reakcja najpewniej nie była przypadkowa i nie chodziło tylko o to, że przedstawienie zrealizowane było niezwykle sprawnie, a aktorzy grali koncertowo (nic dziwnego – do Potem-o-tem wracają bowiem jak do ulubionego azylu z całej masy innych artystycznych zajęć). Przekonywałem się o tym coraz bardziej, gdy w przerwach między kolejnymi lockdownami udawało mi się obejrzeć inne sztuki Potem-o-tem (kolejno: Nie do powiedzeniaŻegnamy świat#NaDorosłego20 lexusów na czwartek).

Złudne zabezpieczenia

W zapowiedzi przed pierwszym pokazem Powierzchni gładkich w 2019 r. można znaleźć następujące zdania: „Staramy się, by nasze spektakle obok unikalnych przestrzeni wyróżniała także tematyka. Każdą kolejną premierą próbujemy sportretować nasze pokolenie i powiedzieć coś na temat pędzącego świata, który je otacza. Zastanawiamy się, czy we współczesnym świecie jest jeszcze miejsce na miłość i jakie formy przybiera ona obecnie. Opowiadamy o wciąż zmieniających się modach i trendach, ale również o samotności, bezradności i niedojrzałości, które nierzadko za nimi stoją”.

Artyści z Potem-o-tem chcieliby zatem być głosem generacji tzw. milenialsów (zwanych czasem też „pokoleniem Y”), czyli – przynajmniej w opinii amerykańskich socjologów – ludzi urodzonych między 1989 r. a 2000 r. lub nieco od nich starszych bądź młodszych. Marcin Zbyszyński (rocznik 1992) przekonuje mnie, że dla takich osób właściwie nie ma dobrych propozycji teatralnych w Polsce. Mówi, że albo idzie się na dziecięce bądź młodzieżowe spektakle do „Guliwera” czy też podobnej instytucji, albo od razu trzeba oglądać „ciężki kaliber” w stylu Warlikowskiego.

Założyciel Potem-o-tem przyznaje jednak, że na przedstawienia jego grupy rzeczywiście częściej przychodzą ludzie starsi niż milenialsi. Filip Kosior tłumaczy mi, że najpewniej dzieje się tak dlatego, iż dwudziestolatków nie stać na jednorazowy wydatek w wysokości 60 zł na bilet. Być może tak jest w istocie. Mimo to inny aktor z Potem-o-tem, Piotr Piksa, przypuszcza, że może chodzić także o coś innego. Śmiejąc się do mnie, mówi: „Bo ty i ludzie w twoim wieku przypominacie sobie dzięki nam swoje młode lata, do których chcielibyście wrócić”.

Z pewnością w spektaklach grupy Zbyszyńskiego nie brakuje momentów, które w „premilenialsach” mogą budzić nostalgię za dawnymi czasami. Nie przypadkiem pewnie założyciel Potem-o-tem przyznaje się do fascynacji Kabaretem Starszych Panów czy filmami Barei – w twórcy Misia widzi kogoś równie ważnego dla polskiej kultury jak Andrzej Wajda. Za światem, który minął dla nas niepostrzeżenie wraz ze swoimi marzeniami i ideałami, które jakoś spotykały się z naszą młodością. A przecież choć różnice pokoleniowe są wyraźne (nie budzi wątpliwości, że milenialsi np. łatwiej korzystają zazwyczaj z cyfrowych technologii i mediów – często są też do nich znacznie bardziej przywiązani niż starsze osoby), pragnienie dobrej, wyłącznej, miłosnej relacji z drugą osobą zdaje się trwałe niezależnie od lat zapisanych w metrykach.

Niemożliwość spełnienia tego pragnienia to jeden z głównych tematów sztuk wystawianych przez Potem-o-tem. W realizacji tego pragnienia przeszkadzają przede wszystkim okoliczności zewnętrzne. Okazuje się, że ludzi wiąże ze sobą nierzadko tylko wspólnie zaciągnięty na kupno mieszkania wieloletni kredyt, a oddziela przymus bezsensownej, pochłaniającej masę czasu pracy, który stał się znakiem firmowym epoki tzw. późnego kapitalizmu. A milenialsi nie chcą żyć w kredytowych czy pchających ich w stronę pracoholistycznej konieczności pułapkach. Czy kryje się za tym przeczucie, że gdyby usunąć ze współczesnego życia późnokapitalistyczne aberracje, prawdziwie spełnione i nietoksyczne relacje miłosne rozkwitłyby jak grzyby po deszczu?

Wraz z twórcami Potem-o-tem bardzo chciałbym w to wierzyć. Ostatecznie jest naszym wielkim pragnieniem, by nie tylko w bajkach kochający się ludzie „żyli długo i szczęśliwie”. Nie sądzę jednak, że za fakt, iż dziś z czymś takim mamy do czynienia raczej dużo rzadziej niż w przeszłości (choć do końca nie wiemy, czy przed późnym kapitalizmem większość trwających do grobowej deski relacji charakteryzowała się tak wspaniałym życiowym spełnieniem, o jakim marzymy), odpowiada tylko rzeczywistość społeczno-kulturowa i ekonomiczna współczesnych zachodnich społeczeństw. Same spektakle Potem-o-tem również niejednokrotnie (aczkolwiek nie zawsze wprost) wystawiają takie przeświadczenie na próbę. Najwyraźniej wierna, trwała miłość nie jest niestety doświadczeniem powszechnym – dziś być może naprawdę rzadszym niż jeszcze do niedawna. Przed uznaniem tej gorzkiej prawdy milenialsi mogą wciąż się bronić. Czterdziestoletni widzowie spektakli Potem-o-tem albo doświadczyli jej już jednak na własnej skórze, albo też w bliższych i dalszych kręgach ich znajomych z doświadczeniem takim się zetknęli.

Nic dziwnego, że po obejrzeniu Powierzchni gładkich czy Nie do powiedzenia miałem niemal natychmiastowe skojarzenia z cyniczną, niepozostawiającą miejsca na złudzenia prozą Michela Houellebecqa. W jego Serotoninie czterdziestosześcioletni (sam mam teraz tyle lat) główny bohater i narrator tej powieści – niejaki Florent-Claude Labrouste nieustannie peroruje na temat miłości, co zresztą wcale nie przeszkadza mu w ciągłym przywoływaniu pornograficznych, czasem wyjątkowo obrzydliwych treści. Wie przy tym, że miłość nigdy nie urzeczywistniła się w pełni w jego życiu. Wini za to nie tylko siebie. Powodem jest przede wszystkim to, że: „kobiety słabo rozumieją, czym dla mężczyzn jest miłość, nieustannie są skonsternowane ich postawą i zachowaniami, a czasem dochodzą do błędnego wniosku, jakoby mężczyźni byli niezdolni do miłości, rzadko zdając sobie sprawę, że to samo słowo dla mężczyzn i dla kobiet odnosi się do zupełnie innej rzeczywistości. U kobiety miłość to twórcza, tektoniczna potęga, kobieca miłość należy do najbardziej wstrząsających zjawisk naturalnych, jakie przyroda jest w stanie roztoczyć przed naszymi oczami, to spektakl, który trzeba oglądać w poczuciu trwogi, to energia na miarę trzęsienia ziemi lub tsunami, źródło innego ekosystemu, innego środowiska, innego uniwersum, swoją miłością kobieta stwarza całkiem nowy świat1.

W „sprzyjających okolicznościach” to dążenie kobiety może znaleźć ujście w powstaniu trwałego związku, który przekształca się często w rodzinę zajmującą się wychowaniem potomstwa. Warunkiem jest jednak szczególna „neutralizacja” odmiennych w swej naturze seksualnych pożądań, jakie ponoć – przynajmniej wedle mającego typową w dzisiejszych czasach obsesję na punkcie seksu bohatera Houellebecqa – charakteryzują kobiety i mężczyzn. Bo, jak zauważa, nieszczęsny, zmagający się nieustannie z różnorakimi erotycznymi obsesjami i wiecznym miłosnym niespełnieniem (w jego wyciszeniu pomaga mu psychotropowy specyfik o nazwie „capotrix”2) Florent-Claude: „Mężczyzna z założenia ma w sobie więcej rezerwy, podziwia i szanuje tę eksplozję [kobiecych] uczuć, choć nie w pełni ją rozumie, a całe to zawracanie głowy uważa za nieco dziwaczne. Stopniowo jednak zmienia się, pozwala się zassać stworzonemu przez kobietę kłębowisku namiętności i rozkoszy, a dokładniej mówiąc, uznaje bezwarunkową i czystą wolę kobiety i rozumie, że jej wola […] jest wolą z samej swej natury dobrą […]. Niezwykła rozkosz dawana mu przez kobietę stopniowo zmienia mężczyznę, który żywi do niej wdzięczność i podziw, jego wizja świata ulega transformacji, mężczyzna w sposób dla siebie samego nieoczekiwany dochodzi do kantowskiego wymiaru szacunku, aż w końcu zaczyna patrzeć na świat inaczej, życie bez kobiety (a dokładniej bez tej kobiety, która mu daje tyle rozkoszy) staje się naprawdę niemożliwe, jest jak karykatura życia, i w tym momencie mężczyzna zaczyna naprawdę kochać. U mężczyzny miłość jest więc zakończeniem, spełnieniem, a nie jak u kobiety początkiem, narodzinami, i warto mieć to na względzie. Rzadko, ale zdarza się czasami u mężczyzn wyjątkowo wrażliwych i obdarzonych bogatą wyobraźnią, że miłość pojawia się od pierwszej chwili, czyli love at first sight absolutnie nie jest mitem; wówczas jednak mężczyzna poprzez niesłychany wysiłek antycypacji od razu wyobraża sobie wszystkie rozkosze, które kobieta może mu dać w ciągu następnych lat (jak to się mówi: dopóki śmierć ich nie rozłączy), zaś on już (i od-zawsze-już, jak powiedziałby Heidegger w dniach dobrego nastroju) ujrzał chwalebny koniec3.

Co jednak wspólnego może mieć starzejący się i zgorzkniały bohater powieści Houellebecqa z postaciami występującymi w sztukach Marcina Zbyszyńskiego? Okazuje się, że wcale niemało, i bynajmniej nie dlatego, że zdarza się, iż w ich realizacjach w Potem-o-tem pojawia się rezonujący, choć z rozbuchanymi pragnieniami, grany przez Jerzego Radziwiłowicza (tak, tak!) zgred. W Powierzchniach gładkich młodzi ludzie spotykający się na erotycznych randkach w sieci (przynajmniej czasami) bardzo pragną miłości, która dawałaby im w życiu trwałą satysfakcję, a nie tylko chwilowe zaspokojenia ich potrzeb seksualnych. Cybernetyczna przestrzeń, w której próbują się poznać, jest jednak tylko kłębowiskiem narcystycznego performansu (ekshibicjonizm wciąż miesza się tam z obawą przed odsłonięciem „prawdziwej” – tzn. pozainternetowej – tożsamości) oraz dość prymitywnych żądz, a także polem nieustannego oszustwa.

Gdy spotkanie nie przynosi upragnionej satysfakcji (a nawet nie daje nadziei na takową), zawsze można natychmiastowym kliknięciem zanihilować nazbyt nachalnych natrętów płci obojga, którzy mają ochotę na znajomość nieco dłuższą niż jednorazowa randka w sieci. A już relacje w tzw. realu wiążą się z ogromnym ryzykiem nadmiernego odkrycia także własnej niepewności czy nawet wewnętrznej pustki. Dlatego Janek – bohater grany przez Filipa Kosiora w Powierzchniach gładkich – dzieli się z nami swoim lękiem (używając oczywiście ośmiozgłoskowca, bo – wbrew temu, co sądzi wielu widzów spektakli Potem-o-tem, w tworzeniu przedstawień wystawianych przez grupę najważniejszy jest, jak podkreśla Marcin Zbyszyński, tekst, a nie inspirowane przez reżysera czy aktorów improwizacje):

Jak się nie skompromitować…
Nie chcę sfery swojej online
W real wpuszczać, wyjść z tym na jaw.
Moja to prywatna sprawa
Kiedy online w sieci jestem.

Jednak takie podszyte lękiem działania okazują się wyjątkowo złudnym zabezpieczeniem. Seks w komunikacji internetowej przestaje być bowiem wyrazem jakiejkolwiek autentycznej relacji, więc chowanie się za kolejnymi maskami w sieci nie jest w stanie ochronić nas ani przed doraźnymi rozczarowaniami, ani – ostatecznie – przed trwałą samotnością. Nie inaczej zresztą jest w realu. Można z kimś regularnie sypiać, a naprawdę znać tę osobę bardzo słabo, co znaczy, że seks nawet jako narzędzie komunikacji (bez żadnych pretensji do budowania z jego pomocą głębszych więzi) sprawdza się dość słabo4.

Dziś w zachodnich społeczeństwach – nie tylko w pokoleniu milenialsów zresztą – to coraz powszechniejsza sytuacja. Wolno jednak wątpić, że skuteczną odpowiedzią na nią jest quasi-konserwatywne rezonowanie, z jakim występuje narrator Serotoniny Houellebecqa: „Ktoś mógłby mi zarzucić, że zbyt dużą wagę przywiązuję do seksu, jednak nie sądzę. Nawet świadomość, że z czasem, w normalnie przebiegającym życiu inne radości stopniowo zajmują jego miejsce, seks pozostaje jedyną aktywnością, w której człowiek osobiście i bezpośrednio angażuje swoje organy, a więc przejście przez seks, przez intensywny seks jest nieodzowne, by nastąpiło miłosne złączenie, bez niego nic nie jest możliwe, a cała reszta zazwyczaj łagodnie z niego wynika. I coś jeszcze: otóż seks jest momentem niebezpiecznym, w którym człowiek naprawdę gra o wysoką stawkę. I nie chodzi mi o AIDS, choć ryzyko śmierci potrafi dodać autentycznego pieprzyku, lecz raczej o prokreację stanowiącą znacznie poważniejsze zagrożenie. […] dobrze wiedziałem, że jeśli nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zachodni świat zdoła skutecznie oddzielić prokreację od seksu (jak czasami przychodziło mu do głowy), pogrąży nie tylko prokreację, ale i seks, a tym samym pogrąży sam siebie, katoliccy identytaryści dobrze to przewidzieli, nawet jeśli ich poglądy zawierały dziwaczne aberracje etyczne”5.

Houellebecq w Serotoninie sugeruje wyraźnie, że w przeżartym pospołu konsumpcją i beznadziejnością zachodnim świecie, w którym zanika wiara religijna, w licznych przypadkach niemożliwa okazuje się również wyłączna i trwała relacja miłosna. Tak jakby ideał, jaki ona zakłada i do jakiego wciąż chce aspirować wielu, nie mógł się obyć (przynajmniej w perspektywie zauważalnych społecznych trendów, a nie jednostkowych sukcesów – te ostatnie zawsze losowo będą się zdarzały) bez horyzontu zbawienia. Houellebecq w żaden sposób nie przychodzi jednak w sukurs chrześcijańskim teologom. Jego diagnoza postreligijnej rzeczywistości nie ma ambicji sprawczego odwracania zaniku wiary czy uwiądu miłości. To jedynie odsłonięcie pogrążających się w rozpaczy indywiduów – pełzająca apokalipsa w świecie mnożących się bez ładu i składu, a w ostatecznym rachunku zawsze tylko pozornych, przyjemności i spełnień.

Zbawienie – w gestii jednostki

Świat przedstawiony w granym przez Potem-o-tem musicalu 20 lexusów na czwartek to bez wątpienia rzeczywistość postreligijna. Miejsce martwej wiary zajmują jej surogaty, dostępne powszechnie w późnym kapitalizmie: kult pozytywnego myślenia oraz wellness i fitness w najróżniejszych odmianach – znanych z tysięcy lifestylowych, psychologicznych czy doradzających skuteczne wyjście z niemocy, choroby czy choćby braku tzw. wewnętrznego blasku poradników. W anonsie spektaklu znalazłem mocno frapujące mnie (także jako teologa) zdania: „Co zastąpiło nam absolut? Do czego możemy się zwrócić, w świecie, w którym poważna refleksja filozoficzna i namysł teologiczny są niespotykane? Co nie pozwala znaleźć nam wewnętrznego spokoju, drażni, przeszkadza, ale nie możemy bez tego żyć? Bohaterowie sztuki są uzależnieni od pracy, relacjonowania swojego życia w internecie, od zdrowego żywienia i nie tylko…”.

Postaci z 20 lexusów na czwartek nie bardzo są szczęśliwe, ale nie bardzo też umieją pozwolić sobie na przyznanie się do bezradności. Po omacku szukają zatem nadziei, która w dzisiejszym świecie nie może mieć już żadnego metafizycznego bezpiecznika. Są indywidualistami pragnącymi jednocześnie samosterowności (czymkolwiek takowa by była), tzw. zdrowego życia, szczęścia bez przerw wątpliwości, dobrych erotycznych relacji i – oczywiście – udanych związków miłosnych trwających nieco dłużej niż chwilowe zauroczenia. Wierzą mocno, że może im w tym pomóc jakaś terapia, ale nie zdają sobie sprawy, że właściwie biorą udział w nowym, postreligijnym rytuale, który – podobnie jak dawne, zanikające dziś w zachodnim świecie albo też kompromitujące się w nim w szybkim tempie religie – ma na celu uodpornienie nas na siły nieuchronnej entropii.

W spektaklu Potem-o-tem urocza coach Ela zostaje zdemaskowana jako osoba, która podaje się za kogoś innego, niż jest w istocie. Mimo to jej musical therapy przynosi zaskakujący efekt: wspólnotę przyjaźni

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Kapłanką tego nowego kultu jest w tym przedstawieniu Potem-o-tem brawurowo zagrana przez Agatę Różycką niejaka coach Ela. Ta otwarta na ludzi, pełna wdzięku i empatyczna osóbka proponuje bohaterom sztuki (a także zachwyconym widzom) uczestnictwo w musical therapy, której tajemnicę przejęła ponoć od pewnego japońskiego mistrza. Słuchamy zatem wyśpiewywanych przez artystów piosenek z niebanalnymi, iskrzącymi się błyskotliwym humorem tekstami (dość powiedzieć, że w jednym z songów – znakomicie wykonanym przez Janka Marczewskiego w duecie z Marysią Sobocińską – raperskie frazy o ortalionach i lateksach pewnej „płaskiej laski” kontrowane są odważnie znanym z Wulgaty refrenem: vanitas vanitatum et omnia vanitas). Niektórzy widzowie – i to wcale niekoniecznie tylko ci młodsi – dają się nawet wyciągnąć na wspólne tańce z aktorami.

Wszystkie te teatralne przyjemności za tło mają jednak dobrze nam znane, a wypowiadane nieustannie przez coach Elę „terapeutyczne mądrości”. To świetna reprezentacja trendów powszechnych w późnokapitalistycznych społeczeństwach, które w następujący sposób przedstawił w swej niedawno wydanej książce Ucieczka od bezradności Tomasz Stawiszyński:

„Introspekcja albo ćwiczenia rozwojowe pod okiem wykwalifikowanego coacha, terapeuty czy guru mają być więc praktyką prowadzącą do głębokiej wewnętrznej transformacji, a przy tym niezawodnym sposobem na usunięcie przeszkód napotykanych na drodze do sukcesu. Oczywiście w przebogatym asortymencie, jaki mają do zaoferowania wszyscy ci coachowie, terapeuci, szamani, mistrzowie duchowi, nauczyciele medytacji oraz inni, nazwijmy to, sprzedawcy sensu życia, istnieje znacznie więcej wariantów i ścieżek prowadzących do sukcesu. Może to być konieczność pomyślnego rozwiązania rozmaitych zakłóceń i blokad w obszarze relacji rodzinnych; może to być udrożnienie czakramów i kanałów, którymi krążą w naszym ciele subtelne energie; może to być także nauka niczym niezakłóconej i niezaangażowanej obserwacji wszystkiego, co się zdarza, odnalezienie w strumieniu doświadczenia pozycji neutralnego obserwatora, który nie jest tożsamy z naszym indywidualnym «ja», a zatem nie dotyczą go wszystkie trapiące nas na co dzień dolegliwości.

Niezależnie jednak od tego, co to takiego będzie, jaka technika i jaka perspektywa, jedno w ramach tego modelu myślenia jest co najmniej tak samo niezmienne jak ten bezstronny, nieporuszony obserwator. Mianowicie przekonanie, że «zbawienie» – osiągnięcie pełni, szczęścia, satysfakcji czy po prostu odporności na rozmaite dolegliwe aspekty wiążące się z faktem istnienia – znajduje się całkowicie w gestii jednostki. I że pożądany stan wolności od takich czy innych usterek bądź trudnych doświadczeń jest naprawdę możliwy do osiągnięcia, jeśli tylko jednostka wykaże się odpowiednim zaangażowaniem i z wystarczającą determinacją albo z wystarczającą otwartością poświęci się pracy nad własnym rozwojem6.

Współczesny indywidualizm (a to chyba najmocniej dochodząca do głosu w późnym kapitalizmie cecha człowiecza) nie bardzo pozwala nam na przeżywanie poczucia jakiejkolwiek straty (nawet jeśli strata oznacza śmierć bliskiej osoby – nie przypadkiem kilka lat temu Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne uznało żałobę trwającą ponad dwa tygodnie za „poważne zaburzenie depresyjne”, doradzając w takich przypadkach natychmiastowe wdrożenie odpowiednich leków i terapii). Z tego powodu łatwo chcemy korzystać z rad tych, które proponują obecnie najróżniejszej maści szamani „pozytywnego myślenia i działania”. Ich propozycje, choć pozornie odmienne, sprowadzają się właściwie do jednego schematu. Stawiszyński za dobry jego przykład uważa np. koncepcje niezwykle popularnego w USA i innych zachodnich krajach nauczyciela buddyzmu Franka Ostaseskiego, który w pięciu punktach tak oto przedstawia drogę do wyjścia z egzystencji zatrutej blokadami, frustracjami, niemożnościami, niespełnieniami i cierpieniem: „Po pierwsze, nie należy czekać, aż coś się stanie, tylko samemu aktywnie spełniać swoje pragnienia i robić to, czego się chce; po drugie, «przyjmować każde doświadczenie i niczego nie unikać»; po trzecie, w każdym momencie życia «być całym sobą, całym swoim ja»; po czwarte, «pośrodku codziennego zamętu odnajdywać zawsze przestrzeń spokoju»; po piąte zaś – «kultywować umysł początkującego», co znaczy mniej więcej: zachowywać nieustanną «ciekawość, zachwyt oraz gotowość do zaskoczeń»”7.

Biada tym, którzy nie zechcą pójść za tymi chwalebnymi radami. Skutek może być tylko jeden: w chwilach chandry albo w momentach jeszcze bardziej krytycznych – np. w trakcie choroby prowadzącej do nieuchronnej śmierci – takie osoby ogarnie koszmarne poczucie życiowego niespełnienia oraz straszliwa rozpacz. Jak może wyglądać poraniona świadomość ludzi znajdujących się w takiej sytuacji pisze – również przywoływana w książce Stawiszyńskiego – popularna „terapeutka dobrego umierania” Bronnie Ware: „Po pierwsze więc, żałować będziemy, że nie mieliśmy odwagi żyć tak, jak chcieliśmy, a nie tak, jak tego od nas oczekiwali inni. Po drugie – że za dużo pracowaliśmy. Po trzecie – że baliśmy się okazywać uczucia. Po czwarte – że traciliśmy, czasami bezpowrotnie, kontakty z przyjaciółmi. I po piąte, że sami sobie nie pozwoliliśmy być szczęśliwi. Oto właśnie pięć grzechów głównych, za które czeka nas sroga kara – zgon w poczuciu niespełnienia, żalu i frustracji. Pięć zaniechań, które nasze życie uczynią nieautentycznym i ubogim, jego koniec natomiast – ze wszech miar godnym ubolewania”8.

A jednak nawet przy prezentacji tak przerażającej perspektywy końca naszego niespełnionego żywota nasza pewność, że uchronią nas przed nim skutecznie kolejne terapie, weganizm czy odpowiednio preparowane medytacje wschodnie, pozostaje umiarkowana. Ich pozorna skuteczność czy głębia prędzej czy później okazuje się iluzją w konfrontacji z poczuciem wewnętrznej pustki – tym znanym z powieści Hoeullebecqa znakiem firmowym rzeczywistości dzisiejszego Zachodu (a Polska bez wątpienia jest już jej częścią). Pewnie dlatego w spektaklu Potem-o-tem urocza coach Ela zostaje zdemaskowana jako osoba, która podaje się za kogoś innego, niż jest w istocie. Mimo to jej musical therapy przynosi zaskakujący efekt: wspólnotę przyjaźni. W końcówce spektaklu publiczność (zazwyczaj naprawdę nieco starsza od występujących w spektaklu artystów) ochoczo pląsa z aktorami, macha plastikowymi dyskami w różnych kolorach, wyśpiewując przy tym następujący refren:

Przyszedł czas
Zmiany w nas.
Otwórz serce, poczuj wsparcie,
Ból uwolnij i rozdarcie,
Razem ze mną szukaj, kochaj, bądź.
Wspólny głos,
Nasza moc!
Odkryj w sobie dźwięków taniec,
Przełam strach i powiedz zdanie:
Jestem jednym/jedną z nas.

Wspólnota przyjaźni to z pewnością rzecz pożądana przez wielu w świecie kultu wellness & fitness, szczególnie wtedy, gdy proponowane w owym świecie takie czy inne terapie okazują się fałszywe bądź nieskuteczne jako próby odzyskania utraconego sensu życia. Pytanie tylko, czy odzyskanie takiego sensu jest dziś w ogóle możliwe.

Na początku była przyjaźń

U początków teatru Potem-o-tem w 2016 r. była właśnie grupa przyjaciół. Premiera pierwszego spektaklu odbyła się w garażu należącym do rodziców jednej z grających w nim aktorek na warszawskim Powiślu. Była to jednoaktówka Pierwsza lepsza Fredry, którą Marcin Zbyszyński przygotowywał jeszcze podczas studiów w Akademii Teatralnej – nazwa „potem-o-tem” w tym Fredrowskim tekście ma właśnie swoje źródła. Publiczność częstowano winem i ciastkami, a widzowie nie płacili jeszcze za bilety, tylko po zakończeniu przedstawienia składali dobrowolne datki.

Zbyszyńskiemu i jego współpracownikom zależało od początku, by ci, którzy wybierają się na prezentowane przez grupę spektakle, czuli się na nich dobrze. Założyciel Potem-o-tem mówi, że sam ma od pewnego czasu dość teatru niezrozumiałego, który jest przede wszystkim wyrazem ambicji tęskniących do sztucznego ideału l’art pour l’art reżyserów, kompletnie nie liczących się z potrzebami widzów.

Jeśli o to chodzi, publiczność istotnie – mimo różnych proponowanych jej od czasu do czasu interakcji – na spektaklach tworzonych przez Zbyszyńskiego może mieć poczucie komunikacyjnego bezpieczeństwa. Widownia jest zwykle mała – zmieścić może często ledwo kilkadziesiąt osób – także dlatego, że przedstawienia grywane są w nietypowych przestrzeniach, jak np. w mieszkaniu w starej kamienicy, w zaprzyjaźnionej galerii czy w autokarze i zabytkowym pałacu pod Warszawą. Z pewnością podbija to znacznie atrakcyjność produkcji Potem-o-tem, choć dla niezależnego teatru, który nie korzysta z publicznych dotacji, stosunkowo mała liczba widzów musi na pewno stanowić problem. Nic dziwnego, że grupa prowadzi intensywną działalność promocyjną (przede wszystkim w mediach społecznościowych, dzięki którym można nabyć różne gadżety – np. płyty z piosenkami wykonywanymi podczas spektakli). Stali bywalcy i mecenasi mogą liczyć bez wątpienia na względy u twórców (są np. zapraszani na specjalnie organizowane tylko dla nich bale lub inne wydarzenia artystyczne). Wspólnota przyjaźni zarówno między samymi artystami (którzy nie przypadkiem własnymi rękami montują scenografię do spektakli i rozmontowują ją, gdy seria granych w danym miejscu przedstawień się kończy), jak i między artystami oraz publicznością tworzona jest zatem bardzo świadomie.

Czy naprawdę może być ona remedium na houellebecqiańską pustkę późnokapitalistycznej epoki, której, jak można mniemać, doświadczyło już wielu starszych niż milenialsi widzów spektakli Potem-o-tem? Zadawałem sobie to pytanie, oglądając sztukę Żegnamy świat, którą grupa zaprezentowała jednorazowo jako streaming online w ramach festiwalu „Nowe Epifanie” podczas kolejnego pandemicznego lockdownu w marcu 2021 r. Koncept, na którym oparte było przedstawienie, był dość niepokojący. Oto grupa przyjaciół – wiedząc, że za niecałe półtorej godziny nastąpi koniec świata – spotyka się po raz ostatni. Nie brakowało, jak zwykle w Potem-o-tem, atmosfery dobrej zabawy: komediowych akcentów (w stylu jednak znacznie lepszym od tego, co zazwyczaj można obejrzeć na znanych, specjalizujących się w komediach scenach warszawskich), fragmentów muzycznych z niezłą choreografią czy interakcji z publicznością (widzowie mogli dzwonić na numer telefonu komórkowego wskazany na streamingu przez artystów). Jednak widać było, że dla aktorek i aktorów grających w tym spektaklu miał on również wymiar intymnego odsłonięcia.

Niektórzy – i to z niekłamanym raczej wzruszeniem – odważali się nawet na ujawnianie swoich dość prywatnych spraw i wydarzeń z życia. Najwyraźniej samo już postawienie siebie w perspektywie nieuchronnego, apokaliptycznego końca wywołało w nich reakcje nieco inne niż te, z którymi mieli do czynienia w dotychczasowej pracy w Potem-o-tem. Ja w każdym razie pamiętam, że podczas oglądania tamtego streamingu przyszedł mi nagle na myśl bardzo, jak się zdawało, daleki od konwencji, w jakiej najczęściej realizuje swoje spektakle Marcin Zbyszyński, fragment poematu Tym czasom Audena. W pewnym momencie bowiem w tym niesamowitym tekście zdesperowana ludzkość składa takie oto wyznanie:

Pielgrzymi Szlak prowadzi nas na skraj Otchłani.
Czy dla wyszczerzonych Rzeczowych Dowodów
Wyszliśmy poza obręb pachnących ogrodów
Niewiedzy? Cóż powiemy teraz, zapytani?
Pielgrzymi Szlak prowadzi nas na skraj Otchłani.

Każdy z nas żąda cudu, chociaż wie, że skona.
Jak Wieczność mogła zyskać doczesne wcielenie,
Nieskończoność – przemienić się w zamknięte mgnienie?
Zbawi nas niemożliwość – jedyna obrona.
Każdy z nas żąda cudu, chociaż wie, że skona9.

Pół roku po obejrzeniu streamingu Żegnamy świat wybrałem się na 3Siostry według Antoniego Czechowa w reżyserii Luka Percevala – spektakl, za który ów flamandzki twórca został wyróżniony przez miesięcznik „Teatr” Nagrodą im. Konrada Swinarskiego. Trafiłem znów na apokaliptyczne przyjęcie. Na scenie obchodzono urodziny Iriny, ale wszyscy znani Czechowowscy bohaterowie byli o 30 lat starsi niż w oryginale dramatu. Ich egzystencja wypełniona była przeraźliwym wyczerpaniem, któremu zaradzić nie mogły wcale resztki zaistniałej niegdyś między nimi wspólnoty. Znana z prozy Houellebecqa przesycona goryczą pustka stała się jedynym łączącym ich doświadczeniem.

Czy taka jest właśnie perspektywa końca każdego z nas w świecie, w którym przyszło nam żyć? Czy mili mojemu sercu twórcy spektaklu Żegnamy świat również zmierzają na przyjęcie z zimną precyzją przedstawione przez Percevala?

Wesprzyj Więź

Niepokoją mnie twierdzące odpowiedzi na te pytania, ale nie umiem uwolnić się od myśli, że mogą być one prawdziwe. Z tego powodu nie powinienem się pewnie dziwić, że ze spektakli wystawianych przez Potem-o-tem wychodzę zwykle nie bardzo wesoły, choć ich twórcy z uśmiechem przekonują mnie, że właściwie jestem jednym z nich. Chciałbym mieć na to nadzieję, ale jednocześnie jestem pewien, że świat, w którym żyję, to ten sam świat, w którym żyją również milenialsi. Gdy jednak spotykam zdolnych, uroczych artystów z Potem-o-tem, najczęściej nie bardzo umiem się zdobyć na odwagę, by im to powiedzieć. Prawda, szczególnie gorzka, chyba niekoniecznie w każdym przypadku przynosi wyzwolenie.

1 M. Houellebecq, Serotonina, tłum. B. Geppert, Warszawa 2019, s. 66.
2 Być może moje skojarzenie rzeczywistości prezentowanej w spektaklach Potem-o-tem z prozą Houellebecqa nie jest zupełnie przypadkowe, skoro w sztuce Zbyszyńskiego Nie do powiedzenia bohaterowie również raczą się pastylkami mającymi na celu przeniesienie ich do – pozornie – bardziej atrakcyjnego świata.
3 Tamże, s. 67–68.
4 To świat, który jako właściwie najpowszechniejszą realność niedalekiej już przyszłości dosadnie przedstawił w dystopii Bez przekazu (Warszawa 2018) zaprzyjaźniony z twórcami Potem-o-tem Piotr Sarmini.
5 Tamże, s. 69–70.
6 T. Stawiszyński, Ucieczka od bezradności, Kraków 2021, s. 39–40.
7 Tamże, s. 22.
8 Tamże.
9 W. H. Auden, Tym czasom, tłum. S. Barańczak, Gdańsk 2016, s. 230.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2021 jako część bloku tematycznego „Czego szuka młody teatr?”.
Pozostałe teksty bloku:
Michał Zdunik, „Teatr, czyli droga przez mrok”
„Dotrzeć tam, gdzie jesteśmy wspólnotą”, Franciszek Szumiński w rozmowie z Katarzyną Jabłońską i Sebastianem Dudą
„Teatr – ćwiczenia z bliskości”, Zuzanna Bojda i Daria Kopiec w rozmowie z Katarzyną Jabłońską i Sebastianem Dudą

Podziel się

2
Wiadomość