Z jednej strony mamy zaniedbania czy radosną twórczość liturgiczną, a z drugiej – niewolnicze stosowanie przepisów, bez pogłębionej refleksji nad ich znaczeniem.
Przed kilku laty napisałem tekst omawiający wydaną właśnie w języku polskim nową wersję lekcjonarza mszalnego. Zupełnie na marginesie zwróciłem uwagę na różne formaty wydania. Wskazałem, że jeśli parafia zakupi dwa egzemplarze, lekcjonarz w większym formacie może pełnić rolę ewangeliarza na uroczystej liturgii, jeśli taka wypadnie w dzień powszedni (ewangelii na zwykłe dni nie ma w ewangeliarzu).
Trudno usprawiedliwiać to, co wydarzyło się w Łodzi, nawet jeśli doceni się intencje pokazane przez abp. Grzegorza Rysia
I właśnie ta marginesowa uwaga stała się przedmiotem ataku na jednym z katolickich forów w internecie. Bo nie można lekcjonarza używać jako ewangeliarza. Adwersarzy nie przekonywało, że lekcja czytana byłaby z drugiego lekcjonarza, a ten lekcjonarz byłby wyłącznie ewangeliarzem. Nie przekonywało ich też, że dzięki temu liturgia byłaby bardziej uroczysta. Istotny dla nich był jedynie suchy przepis liturgiczny. Trzeba dodać, że dyskusja toczyła się na wysokim poziomie emocji, pod adresem osób popierających proponowane rozwiązanie padały zarzuty najcięższego kalibru z profanowaniem liturgii włącznie.
Co istotne, nie była to jakaś wyjątkowa rozmowa. Tak się dzisiaj często dyskutuje o liturgii – dotykając szczegółów, stawiając zarzuty na wysokim tonie i koncentrując się na suchym brzmieniu przepisów. Każde nawet najdrobniejsze odejście od nich traktowane jest jako poważne wykroczenie.
Na przeciwnym biegunie jest z kolei lekceważenie przepisów liturgicznych. I, co warto podkreślić, nie dotyczy ono tylko jakichś progresistowskich środowisk. Wystarczy pomyśleć, o której godzinie zaczyna się w większości kościołów w Polsce najważniejsza liturgia w roku, czyli Wigilia Paschalna. Przepisy jednoznacznie i bardzo rygorystycznie nakazują zaczynać ją po zmroku. Tymczasem im bardziej tradycyjna diecezja, w tym większej części kościołów liturgię zaczyna się wcześniej śpiewając w pełnym blasku słońca o trwającej nocy.
Tu mamy do czynienia z nieprzestrzeganiem przepisów wynikającym po prostu z lekceważenia liturgii. Pewnie niejeden jeszcze przykład można by wskazać z codziennej praktyki parafialnej. Może być jednak odchodzenie od norm liturgicznych biorące się dokładnie z przeciwnej postawy – z troski o to, by liturgia lepiej przemówiła do jej uczestników. Kiedyś we Francji brałem udział we Mszy św. i przed liturgią diakon przećwiczył ze wszystkimi gesty, które miały podkreślać czytany tekst Ewangelii – w trakcie czytania ewangelii wszyscy mieli wykonywać zaproponowane gesty. Nie bardzo mnie to przekonało, jednak takie swoiste „ubogacenie” liturgii nie wzięło się z niedbalstwa tylko właśnie z troski o to, by została lepiej przeżyta. Niewątpliwie w trakcie czytania Ewangelii trudniej było się wyłączyć.
Na taką sytuację trzeba spojrzeć oczywiście inaczej niż na naruszanie przepisów wynikających z lekceważenia liturgii. Czy jednak można ją usprawiedliwić? Odpowiedź wbrew pozorom nie jest do końca prosta. Tak się bowiem składa, że są elementy liturgii, które nim zostały oficjalnie wprowadzone do mszału, najpierw były stosowane w praktyce – czyli w istocie rzeczy stanowiły dodatki. Tak jest na przykład z gestem zwracania się przodem do ambony w trakcie czytania Ewangelii. Z kolei uroczyste amen na zakończenie modlitwy eucharystycznej nie jest przewidziane w przepisach liturgicznych – jest jednak coraz częściej praktykowane (począwszy od liturgii papieskich) i nie budzi najmniejszych kontrowersji. Jak jednak rozpoznać, co będzie właściwym ubogaceniem liturgii, a co po prostu udziwnieniem?
Powiedziano już wiele na temat łódzkiej Areny Młodych, która w pewnym momencie okazała się Mszą św. Głos zabrała również Komisja ds. Kultu Bożego episkopatu, ustosunkowywał się do tego abp Grzegorz Ryś. Dla mnie to wydarzenie jest przejawem szerszego kryzysu dotyczącego podejścia do liturgii, jej rozumienia i przeżywania. Z jednej strony mamy bowiem zaniedbania czy radosną twórczość liturgiczną, a z drugiej – niewolnicze stosowanie przepisów, bez pogłębionej refleksji nad ich znaczeniem. Tymczasem tylko człowiek dobrze rozumiejący liturgię, taki który nie poprzestaje na odczytaniu przepisów, a poznaje sens i znaczenie danego obrzędu czy momentu w liturgii, będzie umiał uczynić Eucharystię wierną, a zarazem żywą.
Trudno usprawiedliwiać to, co wydarzyło się w Łodzi, nawet jeśli doceni się intencje pokazane przez abp. Grzegorza Rysia. Nie wiem, dlaczego łódzkie spotkanie młodych musiało być koniecznie połączone ze Mszą św. Choć Eucharystia jest, jak mówi sobór, szczytem i źródłem życia Kościoła, życie to nie ogranicza się do liturgii. Jest wiele innych form, nie trzeba odprawiać Mszy z okazji każdego katolickiego spotkania. Nawrócenie młodych ludzi, o którym pisze abp Ryś w swoim liście, nie musiało koniecznie natychmiast dopełnić się w przeżyciu Eucharystii.
Marzyłoby mi się, aby ta sytuacja sprzyjała pogłębieniu rozumienia liturgii, większemu zainteresowaniu nią. Obawiam się jednak, że jedynym efektem będzie hejt, który przetoczył się przez katolicki (?) internet.
Przeczytaj także: Podręcznik synodalności
Zawarte w tytule słowo “sprawa” abp. Rysia ewokuje niestety jakąś ciężką “sprawę” sądowa czytaj przestępstwo. Uprzedzę- nie jestem prawnikiem i nie śledziłam Areny, nie analizowałam wypowiedzi nabożnych oburzonych. Błyskawiczna reakcja “czynników” episkopatowych na wydarzenia Areny wzbudziła natychmiast moją czujność. Episkopatowi, jako całości nie wierzę, i pewnie nie muszę pisać dlaczego. Ale! Arcybiskupowi Grzegorzowi wierzę, wierzę w jego wiarę, dobre intencje, prawość, dobroć i mądrość. Jest dla mnie autorytetem w sprawach wiary. Jeżeli postąpił jak uważał za słuszne, to uważam, że słusznie. Dlatego właśnie są autorytety, jeżeli wypowiadają, robią coś, w dziedzinie w której są autorytetami, to im ufam. Żeby stać się autorytetem trzeba czasu, pracy, oddania, ale to pomaga się orientować w świecie po prostu, ułatwia tę orientację. Kiedy parę lat temu były manifestacje w obronie Konstytucji a ja usłyszałam na Krakowskim Przedmieściu głos prof. Strzembosza, to też uznałam, że jeżeli On to wspiera, to znaczy że taka jest prawda, i że On ma rację. Przyłączyłam się do tej racji. Tak samo teraz odnośnie Arcybiskupa. Bardzo mu współczuję, ale jestem przekonana, że da radę. To jest za duży format człowieka wiary, żeby różni mali podgryzacze dali mu radę 🙂
Pani Anno. Proszę tego nie odebrać osobiście, ale uważam, że przedstawiona przez panią postawa jest trochę ryzykowna. Osobiście też bardzo lubię arcybiskupa Rysia, ale w tej sytuacji uważam, że trochę “przegiął”. Na ile znam się na liturgii (a trochę się znam i znam dużo ludzi, wcale nie jakichś rubrycystów, którzy się znają) to tak po prostu się nie robi. Zresztą przeprosił i jeśli nie będzie tak więcej robił to ok, każdy popełnia błędy. Ale nie o tym.
Chodzi mi o to zaufanie autorytetom. Dla mnie osobiście one są ważne. I wiadomo, że ufam słowom człowieka w zależności od tego kim jest. Ale uważam, że w przypadku każdego poza Panem Bogiem musi być taka możliwość, że przyjdzie ktoś inny, czasem taki z którym bardzo jest mi nie po drodze i powie, że ten mój autorytet tu i tu nie ma racji (oczywiście argumentując). I że będę w stanie to zweryfikować i czasem się z tym zgodzić.
Mam podobne przemyslenia.
Też wydaje mi się to właściwym kierunekiem, żeby nie każde spotkanie katolików z konieczności kończyło się Eucharystią. Jest taka mentalność w nas, że jak nie odprawi się mszy, to zaraz jesteśmy protestantami albo po porstu nie doceniamy roli “źródła i szczytu” naszego życia chrześcijańskiego. A przecież dzisiejsi katolicy często potrzebują podstawowej ewangelizacji zanim będą owocnie uczestniczyć we mszy.
Język liturgii jest niezrozumiały dla wielu współczesnych , zwłaszcza młodych ludzi. Ciekawą propozycją jest liturgia neokatechumenalna.
https://youtu.be/pm9Gm5AvdB8
Te rozróżnienia na katechizację i ewangelizację dobrze się sprawdzają na sali wykładowej, natomiast w życiu to nie jest takie proste, bo w Polsce mamy do czynienia raczej z nową ewangelizacją, skierowaną do osób często znających chrześcijaństwo i nim rozczarowanych.
I nagle okazało się, że episkopat może krytykować biskupa. A wcześniej nie mógł. Ciekawe.