rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Ludwika Wujec: Kiedy porządkuję papiery Henia, zdarza mi się iść do salonu, żeby mu pokazać

Ludwika i Henryk Wujcowie podczas spotkania „Świat Turowicza, Polska na wolności” 7 czerwca 2014 r. w Goszycach. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

Często łapię się na myśli, że zaraz skądś wróci – mówi Ludwika Wujec.

Katarzyna Jabłońska: Dziś Boże Narodzenie, dziś też 80. rocznica urodzin Henryka Wujca…

Ludwika Wujec: Tego dnia raczej nie obchodziliśmy urodzin Henia, przesłaniały je święta. A 25 grudnia to także rocznica urodzin mojej mamy. Zawsze spędzała z nami Boże Narodzenie, to ona przygotowywała wigilijnego karpia – oczywiście „po żydowsku”. Pierwsze święta bez niej były bardzo trudne. Były bez niej, ale karp musiał być. Nigdy wcześniej go nie przygotowywałam. I chociaż warszawska część rodziny nie przepada za karpiem, to na wigilii jest obowiązkowo – ze względu na tradycję i na moją mamę. Z kolei tradycja, którą wprowadził Heniek, i bardzo o nią dbał, to czytanie przed kolacją wigilijną fragmentu Ewangelii o narodzinach Jezusa.

Ale zanim pobraliśmy się z Heniem była też i taka wigilia – przed wielu laty – organizowana przez moją ukochaną ciocię, Zosię, na której daniem głównym był… kurczak. Jednym z gości był Wiesio Celiński, człowiek głęboko wierzący, studiował – tak jak my z Heńkiem – fizykę na UW. Wiesio był tym kurczakiem zaskoczony, ale zareagował fantastycznie – wyszedł z założenia, że liczą się intencje. A ciocia Zosia, Żydówka, bardzo chciała pięknie nas ugościć, nie wiedziała, że katolicy w Polsce w wigilię nie jedzą mięsa.

Wiesław Celiński, teraz już na emeryturze, od lat związany jest z „Więzią”, zatrudnił go chyba jeszcze sam Tadeusz Mazowiecki. A skoro o kurczaku w wigilię mowa, chciałam zapytać, jak Pani i pan Henryk traktowali istniejące między Państwem różnice. Wywodzą się przecież Państwo z całkiem innych środowisk, właściwie z różnych światów. Różnice mogą oczywiście wzbogacać, ale są też pewnym trudem. Czego potrzeba, żeby nie dzieliły, żeby były wartością dodatnią?

– W przypadku Henia i mnie spotkała się tradycja z pewnym brakiem tradycji, a wręcz z jej potrzebą. Bo człowiek potrzebuje wiedzieć, w czym jest osadzony, potrzebuje zakorzenienia.

Heniek był mocno osadzony w tradycji, miał za sobą duże zaplecze kulturowe – wywodził się z rodziny chłopskiej, mocno zakorzenionej w katolicyzmie. A ja miałam tu pewien brak – jakbym miała odcięty początek. Po wojnie z całej dużej rodziny mamy nikt się nie ostał. Przeżyłyśmy tylko mama i ja. W Polsce z rodziny była jeszcze, wspomniana już, ciocia Zosia, siostra ojca, która potem, po wydarzeniach Marca’68, wyemigrowała do Szwecji.

Dodatkowo, zanim wybuchła wojna, zarówno rodzeństwo mamy, jak i ojca, przeszło proces wyzwalania się spod więzów żydowskiej religii, mocno krępującej swobodę tych młodych ludzi. Wyrywali się z jej nakazów, szukali wolności, wyjścia do szerszego świata. W moim domu nie przekazywana więc była żydowska tradycja, no i wojna unicestwiła żydowski świat w Polsce. Oczywiście jakąś śladową wiedzę miałam, wiedziałam na przykład, że dla religijnych Żydów święta jest sobota. Nijak to jednak nie przekładało się na moje, nasze codzienne życie.

W każdym spotkaniu z drugim człowiekiem – a już szczególnie w tym, gdzie jest miłość – ważne jest, żeby chcieć się porozumieć, chcieć rozmawiać o tym, co nas różni, dzieli, i co dla każdego z nas jest ważne

Ludwika Wujec

Udostępnij tekst

Kiedy więc pyta Pani, co zrobić, żeby różnice wzbogacały, a nie dzieliły, to mogę powiedzieć tylko tyle, że w każdym spotkaniu z drugim człowiekiem – a już szczególnie w tym, gdzie jest miłość – ważne jest, żeby chcieć się porozumieć, chcieć rozmawiać o tym, co nas różni, dzieli, i co dla każdego z nas jest ważne.

Ja sama byłam też bardzo ciekawa tego, co kształtowało Heńka. A on podawał to w sposób tak otwarty, tak sympatyczny, że chętnie słuchałam. Co też wcale nie znaczy, że się nie spieraliśmy. Zdarzało mi się wypalić: „Jak można w coś takiego wierzyć?!”. Myślę jednak, że te spory były twórcze nie tylko dla mnie, ale też dla Heńka. Pobudzały do myślenia, analizowania, co w wierze jest ziarnem prawdy, a co jedynie upiększającą nadbudową – troszkę bajką, legendą czy mitem.

W wywiadzie rzece z Panią, „Związki przyjacielskie”, opowiada Pani, że wspólnie czytali Państwo Pismo Święte i wiersze Majakowskiego.

– No tak, i Heniek odkrywał, że jeśli nie wyniosłeś wiary z domu – bo tam zazwyczaj ma ona swój początek – i nie wierzysz w Boga, to wcale nie musi znaczyć, że nie istnieje dla ciebie świat wartości. Czasami trudno powiedzieć, skąd taki człowiek je czerpie, ale patrząc na to, jak postępuje, widać, że wartości są dla niego ważne.

Podobnie zresztą rzecz się miała z komunistami – czym innym było angażować się w aparat PRL, a czym innym być przedwojennym komunistą, który walczył o lepszy, sprawiedliwy świat dla biednych ludzi.

W przywołanej wyżej książce wspomina Pani początek relacji z mężem. Powiedziała sobie wtedy Pani: „No, Ludwisiu, to nie może być żaden flirt, to jest poważny i dobry człowiek, jemu nie robi się świństw”. Rozumiem, że takiemu człowiekowi nie robi się świństw, ale czy zaraz wychodzi się za niego za mąż? Czy to, że mężczyzna jest poważny i dobry, to wystarczający powód?

– „Poważny i dobry człowiek” – to w wypadku Heńka święta prawda, ale to przecież nie jest jego pełen opis. Chodziło mi o to, że on jest za porządny, żeby igrać z jego uczuciami. Ktoś może zapyta, a co szkodzi trochę poflirtować? Pewnie tak w ogóle to nie szkodzi. Ale w wypadku Heńka było to dla mnie nie do pomyślenia. Zanim zaczęliśmy ze sobą chodzić, przez kilka lat byliśmy przyjaciółmi. Wiedziałam, jakim jest człowiekiem. No i Heniek po prostu mi się podobał! A zanim wzięliśmy ślub, mieszkaliśmy razem, więc on znowu wcale nie był tak zaraz.

Ślub odbył się 2 kwietnia 1970 r. 2 kwietnia to także dzień Pani urodzin – zbieg okoliczności czy celowy wybór?

– 2 kwietnia 1970 r. wypadał w czwartek, my jak większość zamierzaliśmy wziąć ślub w sobotę. Tyle że kiedy już podjęliśmy decyzję, okazało się, że bliskie sobotnie terminy są pozajmowane. A my nie chcieliśmy czekać. Zaproponowałam więc 2 kwietnia. Pamiętam, przekonywałam Henia, że dzięki temu będzie podwójna okazja do świętowania. W końcu jakbym się nie urodziła, to byśmy się nie pobrali.

Ślub był więc w czwartek w Urzędzie Stanu Cywilnego, a wesele w sobotę – w mieszkaniu mojej przyjaciółki. W naszym kręgu przyjaciół raczej nie wynajmowało się knajpy na takie imprezy.

Na druk ślubnego zaproszenia musieli Państwo zdobyć pozwolenie cenzury. Zawierało jakieś treści wywrotowe?

– Skąd! Chcieliśmy tylko, żeby było bardziej osobiste, a nie według z góry zatwierdzonej sztancy. Dlatego potrzebna była zgoda cenzury. I Henio tę zgodę zdobył. Ale to nie koniec problemów, okazało się, że w tekście wydrukowanego już zaproszenia jest błąd – zamiast „tę decyzję” było „tą decyzję”. Strasznie mnie to zirytowało, Heniek ręcznie poprawiał ten błąd.

Był tylko ślub cywilny? Panu Henrykowi, człowiekowi wierzącemu, nie zależało na ślubie kościelnym?

– Akurat wtedy przeżywał czas pewnych rozterek związanych z wiarą. Radził się w sprawie ślubu jednego z księży z warszawskiego kościoła św. Marcina, z którym był związany. To był – zdaje się – ks. Stanisław Hoinka, który powiedział Heniowi, żeby postępował zgodnie z własnym sumieniem, żeby to spokojnie przemyślał.

Wtedy więc ślubu kościelnego nie było, ale wzięliśmy go czternaście lat później. Wiedziałam, że to dla Henia ważne, w więzieniu wiele czasu spędzał na czytaniu Pisma Świętego i rozważaniu go, zostało mu to zresztą. Uważał, że Biblia to najwspanialsza, najmądrzejsza książka na świecie, że jest w niej wszystko. Doczytywał w innych książkach to, co w Biblii było dla niego niejasne.

Kiedy więc we wrześniu 1984 r. wyszedł z więzienia, zaproponowałam mu, byśmy wzięli ślub kościelny. Prawda jest taka, że cały czas byłam na to gotowa. Przecież jeżeli on ma taką potrzebę, a ja chcę być z nim, to nie mogę mu tego pragnienia zabrać. To oczywiste, że chcę je spełnić.

Zabawne, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pojawił się między nami temat ślubu kościelnego, Heńka zagadnął o to ks. Bronek Dembowski, ówczesny rektor kościoła św. Marcina, potem biskup. Pamiętam też, jak ojciec Jacek Salij się obruszył, kiedy powiedziałam mu, że to będzie ślub jednostronny.

Dlaczego?

– Bo coś takiego jak ślub jednostronny nie istnieje. Prawidłowe określenie to ślub strony katolickiej z niekatolicką. Przysięgę składają obie strony.

Mówiła Pani wcześniej, jak ważna jest w relacji z drugim człowiekiem gotowość do rozmowy na trudne tematy. Jeśli nawet skłonni jesteśmy do takich rozmów, to sprzeczki, a nawet kłótnie, są nieuniknione.

– No jasne, że się kłóciliśmy. Heniek nigdy się nie ciskał. Ja z kolei jestem ciskaczem – zdarzało mi się rzucić coś w rodzaju: „bo ty zawsze…” albo „ty nigdy…”, czasem rzucić jakimś przedmiotem. Wolałabym, żeby i on tak zareagował, dla niego to było jednak niewyobrażalne. Starał się inaczej to wyciszyć. Kiedyś na przykład po sprzeczce poszedł do lasu. Zostawił mi wtedy kartkę: „Ludwisiu, jestem w lesie, nie wiem, o której wrócę”.

Ładne.

– No niezupełnie, bo on w takich sytuacjach potrafił mocno zamknąć się w sobie. Był przy tym bardzo uparty i zasadniczo rzadko przepraszał. Z czasem się nauczył. Ale zazwyczaj czekał, aż się mój żal czy złość rozejdą po kościach. Inna sprawa, że jak się mnie zna, to wiadomo, że rozejdzie się dość szybko. Zwłaszcza, kiedy niby od niechcenia opowie się jakiś dowcip albo jeszcze lepiej zdarzy się jakaś zabawna sytuacja. Trudno się przecież gniewać na kogoś, kiedy człowiek się z nim wspólnie śmieje.

Heniu też często, na co ja nie chciałam przystać, powoływał się na różne obiektywne racje. Tłumaczyłam wtedy: „Jeżeli ty uważasz, że obiektywnie na przykład mnie nie obraziłeś, ale ja czuję się dotknięta, to wczuj się w to, weź to pod uwagę”.

Pytam o Państwa życie „od kuchni”, ponieważ działalność opozycyjna Ludwiki i Henryka Wujców jest znana. Zaangażowanie w pomoc robotnikom Ursusa i Radomia, współtworzenie KOR-u, powołanie do życia i wydawanie dwutygodnika „Robotnik”, udział w obradach Okrągłego Stołu… Każda z tych aktywności, a było ich znacznie więcej, to pasjonująca opowieść i ważna część współczesnej historii Polski. Działa się ona często, że znowu wrócę „do kuchni”, w Państwa mieszkaniu na warszawskich Stegnach. Odbywały się w nim spotkania redakcyjne „Robotnika”, powstały materiały dla pisma. Tam też trwały prace nad Biuletynem Informacyjnym KSS „KOR”, miały miejsce wykłady Uniwersytetu Latającego…

– Wszystko to dlatego, że myśmy mieli gigantyczne jak na tamte czasy mieszkanie – sześćdziesiąt dziewięć metrów. Można się było spokojnie i bez kolizji rozmieścić w pokojach, każdy ze swoją robotą. Ale jeden z pokoi zarezerwowany był wyłącznie dla naszego synka, Pawełka, który urodził się w grudniu 1971 r. Dziecko musiało mieć swoje miejsce, gdzie może swobodnie się bawić, gdzie nikt nie będzie mu przeszkadzał w spokojnym śnie. Jego zresztą wszędzie było pełno. Sam też przygotowywał swoją gazetę, bo był przekonany, że wszyscy ludzie wydają jakieś gazety. Raz napisał w niej, że gosposia zjadła wszystkie kupione przez mamę gruszki. Ta „gosposia” to Joasia Szczęsna, potrzebny jej był warszawski meldunek. Musieliśmy mieć jakiś argument, żeby zameldować ją u nas, podaliśmy więc, że to nasza pomoc domowa.

Jak to wszystko dawało się pogodzić, zorganizować codzienne życie domowe? Przecież Państwo pracowali także zawodowo, działania opozycyjne to był wykonywany społecznie drugi etat. Jak w tych „okolicznościach przyrody” znajdowali Państwo czas dla siebie nawzajem i dla synka?

– Nie wiem, to jakoś samo wychodziło. Mówię poważnie. Jak człowiek ma dużo do zrobienia, lepiej się organizuje i czas nie przecieka mu przez palce. Tak żyliśmy my oraz nasi przyjaciele i znajomi zaangażowani w tę społeczną robotę.

Prace Biuletynu Informacyjnego to nie była nasza broszka, tym się zajmowała właśnie Joasia Szczęsna. Miała swoją klitkę, czyli najmniejszy pokoik w naszym mieszkaniu.

Najwięcej czasu spędzałam z Helenką Łuczywo i pracą dla „Robotnika” – trzeba było zbierać informacje, pisać teksty, redagować. A jeśli chodzi o wykłady Latającego Uniwersytetu, to nie odbywały się przecież codziennie. I one zazwyczaj były dla nas rodzajem święta.

Na przykład, kiedy wykładowcą był Stanisław Barańczak i mówił o PRL-owskiej nowomowie.

– To był świetny wykład. Tym bardziej, że Staszek nie był sztywnym wykładowcą, on wchodził w rozmowę ze słuchającymi.

A podział domowych obowiązków był u nas absolutnie naturalny. Ja gotuję, Heniek przygotowuje herbatę, a kiedy kończymy jedzenie, Heniek bierze się za zmywanie. Jak któreś z nas akurat miało wolną chwilę, to się rozglądało, czy jest coś pilnego do zrobienia. Podobnie było, kiedy spotykaliśmy się w większym gronie, w naszej kuchni krzątaliśmy się nie tylko Heniu i ja, ale również nasi przyjaciele. Proszę też pamiętać, że myśmy byli jeszcze dość młodzi! I bardzo lubiliśmy, kiedy wokół było dużo ludzi, z którymi robi się coś sensownego. W ogóle lubiliśmy ludzi.

Do tego stopnia, że na pewien czas zamieszkał u Państwa bezdomny.

– Któregoś dnia zapukał do drzwi człowiek z egzemplarzem „Robotnika” w ręku. Gazetę znalazł w budce telefonicznej, a w niej nasz adres. Okazało się, że właśnie wyszedł z więzienia, szuka pracy i nie ma gdzie mieszkać. Heniek spontanicznie zapytał, czy ma gdzie spać. Nie miał, więc zaoferowaliśmy mu nocleg. Dziś myślę, że musiało w nim być coś, czym nas ujął. Został u nas dwa czy trzy miesiące. Do czasu, kiedy znalazł pracę i razem kolegą wynajął mieszkanie. Zaprosili nas do siebie na kolację.

Heniek odkrywał, że jeśli nie wyniosłeś wiary z domu i nie wierzysz w Boga, to wcale nie musi znaczyć, że nie istnieje dla ciebie świat wartości. Czasami trudno powiedzieć, skąd taki człowiek je czerpie, ale patrząc na to, jak postępuje, widać, że wartości są dla niego ważne

Ludwika Wujec

Udostępnij tekst

Wzruszające było to, że kiedy u nas mieszkał, starał się jakoś odwdzięczyć za gościnę. Okazało się, że dzieciństwo spędził w Belgii i dobrze zna francuski. Codziennie więc chodził do klubu książki i prasy, przeglądał francuskojęzyczne gazety i jak tylko coś znalazł, co miało związek z naszą działalnością, czy mogło nas zainteresować, robił notatki i tłumaczył dla nas na polski. Okazało się też, że wcześniej pracował w stoczni gdańskiej i miał za sobą doświadczenie grudnia’70, opowiadał nam, jak to wtedy wyglądało. Myśmy starannie to spisali. A kiedy przyjechała do nas ekipa z Gdańska, Alinka Pienkowska, Lech Wałęsa, Joasia i Andrzej Gwiazdowie, wspominali z Lechem tamte wypadki.

W tym, co Pani opowiada jest wiele o ludzkiej życzliwości, przyjaźni, współpracy. Zapytam o tę ciemną stronę tamtego czasu – na przykład o wizyty funkcjonariuszy SB dość przecież w Państwa domu częste. Jak je przeżywał Państwa synek, wówczas małe jeszcze dziecko?

– Te wizyty nie wyglądały znowu tak bardzo groźnie. Panowie zazwyczaj grzebali w naszych rzeczach, okropnie nieprzyjemne było, kiedy ruszali rzeczy bardzo osobiste, na przykład bieliznę. Kiedy przyszli pierwszy raz, Paweł chyba nie zdawał sobie sprawy, o co tu chodzi. Tego dnia mieli w szkole na ZPT (zajęciach praktyczno-technicznych) uczyć się robić kanapki. Był tym mocno przejęty, a tu wygląda na to, że do szkoły raczej nie pójdzie, bo nikt z nas nie mógł go odprowadzić – w czasie rewizji nie można było opuścić mieszkania. Pawełek więc zaczął się awanturować, że on absolutnie, koniecznie musi iść do szkoły. Panowie udają, że puszczają wszystko mimo uszu, więc ja naskoczyłam na nich, że dziecko do szkoły iść musi. W rezultacie to oni zawieźli synka do szkoły.

Za drugim razem było inaczej. Paweł był ciekaw, chciał zobaczyć, jak taka rewizja od początku do końca wygląda. Na szczęście ciekawość życia potrafi niwelować lęk. A później, jak już się zorientował, o co w tym chodzi, bywał nawet pomocny. Ukrył w czasie najścia panów z SB ważny dokument. Ale to dłuższa opowieść.

Bardzo chętnie posłucham.

– Kiedy już w wydawaniu „Robotnika” nieco okrzepliśmy, postanowiliśmy przygotowywać różne obszerniejsze poradniki i opracowania. Pierwszym z nich była Karta Praw Robotniczych. Zawierała coś w rodzaju patentu na to, jak się organizować w zakładach pracy – w zależności od stopnia zintegrowania środowiska – aby walczyć o swoje prawa. Drugie opracowanie miało opisywać obszary ubóstwa w Polsce. Helenka Łuczywo spotykała się i rozmawiała z różnymi socjologami, którzy się tymi kwestiami zajmowali. I już miała to opracowanie dość zaawansowane, kiedy ją przypadkowo zwinęli. Na szczęście udało się ten raport odratować.

Jakiś czas potem jest u nas sporo ludzi, jest wieczór, ma być zebranie redakcji „Robotnika”. Pawełek już był w piżamie. Dzwonek do drzwi, okazuje się, że przyszli panowie. Helena siedziała wtedy w kuchni i coś właśnie w tym raporcie o ubóstwie poprawiała. Sporo ludzi, hałas, Helena nie zwróciła uwagi, co się dzieje. Za to Pawełek tak. Szybko pobiegł do kuchni i mówi: jest milicja, masz coś? Ona szybko dała mu raport i mówi: schowaj. Paweł pobiegł do swojego pokoju i położył się do łóżka. Ja, żeby zyskać na czasie i dać innym sygnał, że mamy „gości”, powykłócałam się z nimi trochę przy drzwiach, w końcu panowie weszli do pokoju, gdzie byli uczestnicy zebrania. Zajrzałam do Pawła, a on mi cichaczem pokazuje, co ma pod piżamką. Ja na to: śpij! Szybko śpij! A panom oznajmiłam: dziecko poszło spać, nie będziecie mi do tego pokoju wchodzić. Posłuchali. Tego typu zdarzenia miały dla dziecka coś z przygody.

Jednak przyszedł stan wojenny, oboje Państwa internowano. Pani nie było trzy miesiąca, męża dłużej. Na ulicach żołnierze i czołgi. To już nie było jak przygoda.

– To było poważne. Pawełek mocno to przeżył. Miał zaledwie 10 lat. Męża internowali 13 grudnia. Po mnie przyszli we wtorek, 15 grudnia, wieczorem. Paweł udawał, że ma gorączkę, nawet nabił termometr, żeby być bardziej wiarygodnym. Trochę był zresztą podziębiony, ale ich to w ogóle nie interesowało. Dał mi na drogę maskotkę, którą dostał w prezencie na Mikołajki.

Na pierwszym widzeniu u mnie w Olszynce Grochowskiej, na które zabrała go moja mama, był niezwykle zdyscyplinowany, zdał mi fantastyczny raport z tego, co się dzieje, że tata jest w Strzebielinku, kogo spotkał w poczekalni, od kogo mam pozdrowienia. W ten sposób dowiedziałam się, kto na przykład się uchował i jest na wolności.

Starał się być dzielny. Nie martwić Pani. Ale cała ta sytuacja musiała być dla dziesięciolatka bardzo trudnym doświadczeniem.

– Mama nam potem opowiadała, że po naszym internowaniu syn nie chciał ani choinki, ani świąt. No i mama choinki nie kupiła, a on przed samą Wigilią strasznie za tą atmosferą świąt zatęsknił. Był bardzo smutny, skarżył się, że nie dosyć, że nie ma z nim rodziców, to nawet nie ma choinki i kolacji wigilijnej. Zmartwiona mama zadzwoniła do swojej przyjaciółki, Celiny Budzyńskiej, która przypomniała sobie, że ma sztuczną choinkę w piwnicy. Przyniosła ją i we trójkę zrobili taką zastępczą kolację wigilijną.

Bardzo lubiliśmy, kiedy wokół było dużo ludzi, z którymi robi się coś sensownego. W ogóle lubiliśmy ludzi

Ludwika Wujec

Udostępnij tekst

To wszystko było trudne i dla Pawła, i dla mojej mamy, która miała już wtedy swoje lata i nie najmocniejsze serce. A Pawełek to było żywe srebro. Kiedy wyszłam na wolność, natychmiast pojechałam do niego w góry, gdzie był na wypoczynku.

To był czas, kiedy na przemieszczanie się z miasta do miasta potrzebna była przepustka.

– Pojechałam bez przepustki, akurat była sobota, a ja chciałam jechać natychmiast. Nie widzieliśmy się ponad trzy miesiące! Szczęście mi dopisało, nie zatrzymali mnie.

Po powrocie do Warszawy Paweł bardzo mnie pilnował, żebym nie wracała do domu późno. Był nerwowy, okropnie się bał, że znowu mnie zamkną. Nie lubił, kiedy pojawiały się w naszym domu przyjaciółki z podziemia. Zasadniczo to je kochał, ale teraz nie lubił, jak przychodziły, bał się, że znowu mamę w coś wciągną. Bardzo źle znosił oczekiwanie na widzenia z Heniem. To rzeczywiście było bardzo trudne. Czasami czekało się całymi godzinami. Okropny czas.

W swojej książce mówi Pani, że nigdy nie czuła się sama, nawet wtedy, kiedy mąż był w więzieniu. Zawsze blisko byli gotowi do pomocy przyjaciele i rodzina. Jak jest teraz?

– Teraz jest zupełnie inaczej. Przeżyliśmy z Heniem razem szmat czasu…

W tym roku minęła pięćdziesiąta rocznica Państwa ślubu.

– A przecież znaliśmy się jeszcze dłużej, przyjaźniliśmy się, zanim staliśmy się parą. Jego obecność była czymś oczywistym. Właśnie minęło cztery miesiące od jego śmierci. Często łapię się na myśli, że zaraz skądś wróci. Kiedy porządkuję jego papiery, zdarza mi się iść do salonu, żeby mu pokazać, że właśnie coś ważnego znalazłam. I nagle ręce opadają…

Wesprzyj Więź

Na szczęście rodzina i przyjaciele są. Święta z powodu pandemii w kameralnym gronie: z Pawłem, jego żoną Kasią, jej mamą oraz z wnukami – Kubą i Mają. A na wigilijnym stole obok barszczu z uszkami, pierogów, kapusty z grzybami, z grochem i na słodko – obowiązkowo karp po żydowsku.

Ludwika Wujec – polska polityk, fizyk, urzędniczka samorządowa, działaczka opozycji w PRL, współpracowniczka Komitetu Obrony Robotników. Była asystentką Tadeusza Mazowieckiego w czasie obrad Okrągłego Stołu i zastępczynią dyrektora Biura Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. W 2006 prezydent Lech Kaczyński odznaczył ją Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Przeczytaj też: Nielegalni. Rozmowa z Henrykiem Wujcem

Podziel się

24
7
Wiadomość