Dowolności w ustalaniu znaczeń słów towarzyszy relatywizacja opozycji między prawdą a fałszem. Pojawiły się słowa, które nazywają byty pośrednie: fejk, półprawda, postprawda, fakt prasowy, faktoid. W takiej sytuacji tracimy orientację co do rzeczywistości, w jakiej żyjemy.
Przed 1989 r. polaryzacja polskiej rzeczywistości politycznej oraz społecznej była dość oczywista – istniał wyraźny podział na „nas” i „onych”, którego linię wyznaczała zgoda lub niezgoda na istniejący system. Nośnikiem sporu aksjologicznego będącego podstawą tego podziału były nazwy odnoszące się do ustroju (socjalizm, komunizm – o waloryzacji pozytywnej lub negatywnej, w zależności od tego, która strona sporu ich używała), osób lub środowisk, które go popierały lub były jemu przeciwne (komunista, komuch, antykomunista, solidarnościowiec, Solidarność itd. – znów: niektóre z nich, jak komunista czy antykomunista, miały różne znaki wartości, jeśli były używane przez przedstawicieli przeciwnych środowisk).
Podział ten utrzymał się także po przełomie 1989 r. – choć nazwa Okrągły Stół wskazywałaby na to, że ci, którzy przy nim zasiadają, nie tworzą odrębnych obozów, lecz są partnerami, to dawna opozycja była nazywana stroną społeczną, a władza – stroną partyjno-rządową lub stroną rządową.
Używane tu nazwy oddają taką wizję kraju, w którym społeczeństwo i władza stoją po dwóch stronach barykady. Gdy zaś pojawiały się działania zmierzające do zburzenia tej barykady, przesunięto ją w ten sposób, że po jej jednej stronie znalazła się dawna władza i dawna opozycja (spisek, zmowa czerwonych z różowymi, targowica, zdrada narodowa, agentura) kreowane na zagrażające wartościom określanym jako suwerenność państwowa, tożsamość narodowa, wartości chrześcijańskie itd., a po drugiej – ci, którzy kreują się na obrońców tych wartości, nazywający siebie prawicą, prawdziwą prawicą, patriotami itd.
Kiedy język nie reprezentuje już świata
Język opisujący polską rzeczywistość społeczną i polityczną – i w latach 90. XX wieku, i w pierwszych dekadach nowego stulecia – choć sama ta rzeczywistość bardzo się zmieniała (nastąpił przełom ustrojowy, Polska stała się członkiem Unii Europejskiej, postępowała demokratyzacja kraju itd.), w gruncie rzeczy niewiele się zmieniał. Ciągle opierał się na paradygmacie zagrożenia i tylko różne były nazwy wartości i antywartości używane przez poszczególne podmioty polityczne do kreacji zagrożenia i kreacji siebie na podmiot mogący mu przeciwdziałać. I tak, gdy środowiska określające się jako prawicowe tworzą wizję Polski zagrożonej przez – najpierw: czerwonych z różowymi, potem: liberałów, aż wreszcie: lewaków, ci drudzy zarzucają tamtym oszołomstwo, bycie ciemnogrodem, katolami, faszystami itd. Nazw tych można by tu przywołać oczywiście mnóstwo, jednak istota sprawy leży w samym podziale i w tym, że w jego kreacji uczestniczy język, a operacje czynione na odniesieniach i znaczeniach słów oddalają nas od porozumienia, sprawiają, że budowanie (czy też: odbudowywanie) wspólnoty jest bardzo trudne.
Słowa bywają zawłaszczane: jedna strona sporu tylko siebie określa mianem patriotów, a druga tylko wobec siebie stosuje pojęcie stojące za słowem obywatelskość. Są arbitralnie odnoszone do zjawisk, natomiast ich znaczenia bywają dość dowolnie modyfikowane lub wręcz całkowicie rozmywane. Tak się dzieje na przykład, gdy faszystą jest nazywany uczestnik tzw. Marszu Niepodległości, niezależnie od tego, jak się zachowuje, a lewakiem – każda osoba niepopierająca PiS-u. Tak się też dzieje, gdy na bazie istniejących w języku słów są tworzone nowe byty pojęciowe, jak np. ideologia LGBT.
Im więcej językowych obrazów danego zjawiska i im bardziej nie pasują one do siebie, tym trudniej o osiągnięcie poczucia wspólnoty
W skrajnych wypadkach dochodzi do tego, że słowa odklejają się od rzeczywistości, a język przestaje pełnić jedną ze swych podstawowych (jeśli nie podstawową) funkcji, jaką jest reprezentowanie świata, nazywanie jego elementów. Słowa tworzą wówczas nowy świat, alternatywny wobec istniejącego, czego przykładów dostarcza fikcja literacka (np. Orwellowska Oceania, w której Ministerstwo Pokoju zajmowało się wojną, Ministerstwo Prawdy – fałszowaniem informacji, a Ministerstwo Miłości – torturowaniem obywateli), historia (np. gdy agresja zbrojna została nazwana bratnią pomocą) czy wreszcie współczesność (np. gdy szkolne zajęcia z edukacji seksualnej są nazywane seksualizacją dzieci).
Narzędzie porozumienia czy opresji?
Za takimi operacjami na znaczeniach słów kryje się próba zawładnięcia językiem, a co za tym idzie – zapanowania nad światem. Język wówczas, zamiast być narzędziem porozumienia, staje się narzędziem opresji – służy przemodelowaniu myślenia obywateli w taki sposób, by ci uznawali tworzoną przez niego rzeczywistość za jedyną możliwą.
Dążenia te przynoszą różny efekt, a są tym skuteczniejsze, im większe władza ma możliwości kontrolowania ośrodków przepływu informacji (jak wiemy, największy efekt przyniosły w takich krajach jak Korea Północna czy Związek Radziecki, w których „inżynierowie dusz” stworzyli „nowego człowieka”). Pośrednim skutkiem takich działań jest wywołanie w społeczeństwie poczucia niepewności – niepewności co do tego, w jakim świecie żyjemy, i niepewności co do tego, czy język jest jeszcze w stanie opisać świat, a co za tym idzie – czy jeszcze potrafimy się porozumieć. Jeśli bowiem słowa odrywają się całkowicie od swych znaczeń i desygnatów (a więc jeśli całkowicie jest zaburzona relacja między trzema podstawowymi dla ludzkiej komunikacji elementami: słowo – pojęcie/znaczenie – rzecz), to porozumienie jest po prostu niemożliwe.
Zapewne rację ma Jarema Piekutowski, który w artykule zamieszczonym w poprzednim numerze „Więzi” przekonuje, że polaryzacja polskiego społeczeństwa jest bardziej symboliczna niż rzeczywista, a podziały są kreowane głównie przez język. Jednak świat jest nam dostępny w dużej mierze za pośrednictwem języka, a zatem im mniejsza jest odpowiedniość między słowem a danym elementem rzeczywistości, tym większa niepewność co do sposobu istnienia rzeczywistości; im więcej językowych obrazów danego zjawiska i im bardziej nie pasują one do siebie, tym trudniej o osiągnięcie poczucia wspólnoty.
Językowe światy równoległe
Pokazał to dobitnie ostatni spór o wyrok Trybunału Konstytucyjnego dotyczący przepisów zezwalających na aborcję w wypadku ciężkiego uszkodzenia płodu. Używane do jego opisania nazwy tworzyły dwa różne światy – w części wypowiedzi światy te mają jakiś punkt zbieżny, np. gdy jedna strona mówi o aborcji z powodu wad letalnych płodu, a druga o aborcji eugenicznej, to cały czas jest to aborcja, choć już określenia tego rzeczownika wprowadzają nas w zupełnie inne rzeczywistości. Ale gdy słyszymy raz o braku możliwości decydowania o swoim ciele, a innym razem o zabijaniu czy mordowaniu dzieci z zespołem Downa, to już żyjemy w dwóch światach, które nie mają ze sobą nic wspólnego.
Z podobnymi sytuacjami mieliśmy do czynienia, gdy to samo zjawisko (ściślej: głosowanie nad odnowieniem mandatu Donalda Tuska jako przewodniczącego Rady Unii Europejskiej) było nazywane sukcesem i porażką jednocześnie. Albo gdy wspominany już pewien typ zajęć szkolnych określany był w tym samym czasie jako seksualizacja dzieci i edukacja seksualna. Nie jest to już typowa dla każdej demokracji sytuacja polegająca na tym, że różniąc się (nawet zasadniczo) co do oceny jakichś wydarzeń czy zjawisk i wyrażając te oceny, mamy zgodność co do istoty rzeczy. Różnimy się bowiem co do statusu faktów, a język zamiast je opisywać – w większym stopniu je kreuje.
Gdy słowa tworzące kilka światów równoległych używane są w publicystyce czy na wiecach, nie dzieje się jeszcze nic strasznego – taka jest specyfika debaty publicznej, choćby była ona prowadzona na ulicy. Gdy jednak trafiają do oficjalnych dokumentów organów władzy (vide uchwały rad gmin ustanawiające strefy wolne od ideologii LGBT), do przemówień polityków czy tekstów informacyjnych oficjalnego nadawcy publicznego, to tworzone przez nie byty się uprawomocniają. Wówczas rzeczywistość alternatywna rośnie w siłę, lecz wspólnota się osłabia – zachwiane jest bowiem poczucie, że mówimy jednym językiem i żyjemy we wspólnym świecie.
Etykietki zamiast rzeczywistości
Opisanej tu dowolności w ustalaniu znaczeń słów i odnoszeniu ich do rzeczywistości towarzyszy relatywizacja opozycji między prawdą a fałszem, czego przejawem jest choćby pojawienie się w języku słów, które nazywają byty pośrednie między nimi: fejk, półprawda, postprawda, fakt prasowy, faktoid. Gdy oprócz prawdy i fałszu istnieje postprawda czy fejk, tracimy orientację co do referencji słów, a przez to tracimy orientację co do tego, w jakiej rzeczywistości żyjemy. Brakuje nam punktu odniesienia, niezbędnego w każdej komunikacji, pozwalającego oprzeć słowa na jakimś fragmencie rzeczywistości. Im bardziej odchodzimy od klasycznego postrzegania prawdy i fałszu i im dowolniej operujemy znaczeniami słów, tym trudniej je odesłać do rzeczywistości, bo trudno w ogóle znaleźć jakąkolwiek rzeczywistość: nie wiemy, który ze światów kreowanych przez słowa jest prawdziwy.
Dzieje się tak również wówczas, gdy jakieś zjawiska, procesy społeczne, konstrukty pojęciowe itd. są nazywane za pomocą wyrażeń metaforycznych, które z natury rzeczy są „poza prawdą i fałszem” – nie można o nich powiedzieć ani że są prawdziwe, ani że są fałszywe, a jednak służą do opisu świata, stają się argumentami w debacie politycznej, trafiają do oficjalnych dokumentów itd. Taki charakter mają choćby nazwy pedagogika wstydu, przemysł pogardy, żołnierze wyklęci, targowiczanie, zabijanie muminków czy piekło kobiet – ich znaczenie zasadza się na obrazie metaforycznym, a ten niejako z definicji jest nieostry, możliwy do wypełnienia różnymi treściami.
Nie da się prowadzić dyskusji na temat polskiej historiografii, jeśli koncentruje się ona wokół pojęcia nazwanego wyrażeniem pedagogika wstydu – choć bowiem sprawia ono wrażenie terminu naukowego, to w istocie jest niewiele mówiącą metaforą (można mu przypisać sens ‘uwypuklanie w polskiej historii zdarzeń, które nie przynoszą chwały Polakom, które odbiegają od stereotypowego postrzegania Polaków jako narodu mającego wyższość moralną i duchową nad innymi narodami’). Nie da się poważnie rozmawiać o działaniach polityków, jeśli w oficjalnych tekstach informacyjnych są oni nazywani targowiczanami – odwołanie do spisku konfederatów może bowiem mieć wiele aspektów, co sprawia, że metafora może być odczytywana na różne sposoby. Trudno wreszcie przedstawić oponentowi w debacie swoje racje, jeśli sprowadzają się one do metaforycznych wyrażeń typu piekło kobiet czy zabijanie muminków (czym innym jest, rzecz jasna, używanie ich na demonstracjach czy w innych przekazach nieoficjalnych – tu precyzja ustępuje miejsca ekspresji).
Przyzwyczajeni do tego, że zamiast z rzeczywistością obcujemy jedynie z etykietkami, które ją zaklejają, tkwimy w pułapce szablonu językowego i – należy się zgodzić z głosem Jacka Cichockiego z ostatniej „Więzi” – cierpimy na deficyt komunikacji: mimo chęci prowadzenia dialogu nie umiemy go podjąć. Za mało w nas – i nie mam tu na myśli wyłącznie polityków czy publicystów – poczucia odpowiedzialności za język, które kazałoby reagować na jawne przekłamania, kazałoby się buntować przeciw dowolnemu przypisywaniu słowom znaczeń, a przede wszystkim sprowadzaniu opisu rzeczywistości do zestawu szablonowych formuł.
Odpowiedzialność za język jest swego rodzaju odpowiedzialnością za wspólnotę – jeśli godzimy się na to, by ktoś przejmował nasz język, to odmawiamy sobie prawa do decydowania o świecie, w którym żyjemy, a który jest przez ten język i opisywany, i interpretowany. A wówczas stajemy się łatwym łupem manipulatorów.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2020