Jesień 2024, nr 3

Zamów

Kościół naszej nadziei

Fot. Mazur / cbcew.org.uk

Ewangelia jest po to, żeby żyć tak, jak w niej napisano. Nie chcemy jej tylko słuchać. Dziś Ewangelię chcemy zobaczyć na własne oczy i przeżyć ją na własnej skórze. Wtedy ona sprawia, że rosną nam skrzydła i zaczyna się odnowiony Kościół.

Pytanie „co dalej z Kościołem w Polsce?” zadaje sobie dziś wielu. Stoimy przed pokusą ewakuacji w obliczu spektakularnego upadku. Jeśli trwamy, to dlatego, że pośród setek rozczarowań pojawia się nadzieja – i to ona jest silniejsza. Jaki jest Kościół naszej nadziei?

W ankiecie „Gdzie szukać Ducha?” redakcja serwisu Więź.pl zapytała swoich czytelników właśnie o to, gdzie biją źródła ich nadziei na przyszłość Kościoła: „1. Skąd może obecnie przyjść odnowa Kościoła? 2. Gdzie biją współcześnie źródła duchowego odrodzenia wiary? 3. Na czym opieracie dzisiaj swoją nadzieję? Gdzie osobiście znajdujecie siły do wierności i trwania w Kościele?”. Wybrane najważniejsze odpowiedzi na ankietowe pytania można przeczytać tutaj.

Poniższe refleksje są próbą podsumowania wszystkich ankietowych odpowiedzi. Gdy piszę dalej: „my” – jest to, jak mi się wydaje, wspólny mianownik tych refleksji, które dotarły do redakcji. Czytelnicy dziękowali za postawienie takich właśnie pytań. A oto obraz, jaki się wyłania z ich odpowiedzi.

Lista rozczarowań

Choć pytania dotyczyły źródeł nadziei, mimochodem pojawiła się, rzecz jasna, także lista rozczarowań Kościołem. Nic dziwnego, wszak redakcja w zaproszeniu napisała: „Takie przyszły czasy, że dostrzegamy z bólem wiele zła, które niszczy Kościół od środka. Ale im bardziej dostrzegamy to zło, tym usilniej chcielibyśmy szukać w Kościele także źródeł odrodzenia”. O jakich rozczarowaniach wspominali czytelnicy?

„Nie wierzę, aby odnowa Kościoła była zapoczątkowana przez skompromitowanych biskupów. Od hierarchii Kościoła w Polsce nie spodziewam się niczego. Stracili swój autorytet zamiataniem afer pod dywan. Ich język i czyny są mało wiarygodne” (Piotr). „Nie mam już siły ani cierpliwości do polskiego episkopatu. Nie czuję się na miejscu w swojej parafii, pisowsko-radiomaryjnej, jedynej w małym miasteczku. Przestałam chodzić do kościoła. Mam wielki szacunek dla ludzi, którzy o Kościół jeszcze walczą” (Jola). „Biskupi są albo niewidoczni, albo żywo zainteresowani tym, żeby nie utracić swoich wpływów. Nie widzę w moim otoczeniu żadnych źródeł duchowego odrodzenia” (Hanna). „O jakim mówimy odrodzeniu instytucji, która sama w sobie nic złego nie zauważa?” (Leszek). „Ja się poddałam. Już jedynie marzę o głębokich zmianach. Łatwiej byłoby zbudować coś od nowa niż na tej hierarchicznej, skostniałej, splamionej instytucji, która jedynie wykorzystuje nauki Boże dla swojej brudnej gry” (Jolanta).

Ewangelia jest nie po to, żeby ją czytać, przeprowadzać hermeneutyczne analizy czy nawet duchowe rozważania. Ewangelia jest po to, żeby nią żyć

Monika Białkowska

Udostępnij tekst

Są i inne głosy rozczarowania: o finansowaniu Kościoła, o nierozwiązywaniu kwestii pedofilii, o pozornym czasem rozdziale Kościoła i państwa, o utożsamianiu pustej obrzędowości z wiarą, o klerykalizmie budującym niewidzialny mur między świeckimi a księżmi, o charyzmatykach, którzy niespecjalnie interesują się bieżącym kryzysem, o zgorszeniu. Jedna z czytelniczek pisze wprost: „Nie można naprawiać w nieskończoność przeciekającego dachu. Trzeba go ściągnąć i położyć nowy. To trudna i kosztowna operacja, ale warto. Bez tego poważnego remontu zawali się cały dom” (Anna).

Można się z tymi zarzutami nie zgadzać. Można uważać je za margines. Można podejmować z nimi dyskusję na poziomie intelektualnym. Nie zmieni to jednak faktu, że owe rozczarowania istnieją. Są świadectwem czasu, w jakim żyjemy, i są realną emocją w sercach wielu wierzących. Wierzących, bo w zdecydowanej większości autorzy tych opinii to ludzie, którzy – choć z różnych powodów rozczarowani tym, co się dzieje w Kościele – wciąż chcą w nim trwać i z determinacją szukają dla tego trwania racji. Kiedy szukamy nadziei, musimy mieć świadomość, w jakim czasie jej szukamy i dla kogo.

Racja i nadzieja pierwsza: Ewangelia

Na Ewangelię powołują się w Kościele wszyscy: i ci zgorszeni, i ci, którzy gorszą. Trudno, żeby było inaczej, w końcu nie ma żadnej innej treści, która byłaby dla Kościoła bardziej konstytutywna. Łatwo też uznać odwołanie się do niej za banał – w końcu odwoływaliśmy się do niej od dwóch tysięcy lat i odwoływać się będziemy, dopóki trwać będzie Kościół na ziemi.

Nadzieja jest gdzie indziej: nie tkwi już w prostym odwołaniu się do słów Ewangelii. Nie ma jej w umiejętności przywołania konkretnej perykopy na konkretną okazję. To odświeżające podejście, które powinno być dla nas zawsze oczywistością, zaczął przypominać papież Franciszek. To on pokazuje, że Ewangelia jest nie po to, żeby ją czytać, przeprowadzać hermeneutyczne analizy czy nawet duchowe rozważania. Ewangelia jest po to, żeby nią żyć.

Albo jeszcze inaczej: Ewangelia jest po to, żeby żyć tak, jak w niej napisano. Kropka w kropkę. Dosłownie, radykalnie, bez szukania setek usprawiedliwień, że o co innego chodziło, że to inny kontekst, że dziś na czymś innym polega dobro. Nie. Jezus tak powiedział – więc idź i tak zrób. Zaproś ubogiego do swojego domu. Rozdaj swój własny majątek. Idź szukać i rozmawiać z tym, kogo uważasz za największego grzesznika. Nie brzydź się nikogo, cokolwiek najgorszego zrobi. A jeśli masz się stać zgorszeniem, to pamiętaj, że nie ma dla ciebie żadnego usprawiedliwienia.

Jeśli Ewangelia jest dziś nadzieją, to dzięki ludziom, którzy uwierzyli – trochę ponownie – że takie życie jest możliwe. Zaczynają naprawę świata i Kościoła od siebie. Idą nie tyle na malownicze krańce świata, do pełnych uroku ludzi innych kultur, ile raczej na najbardziej zapomniane ulice własnych miast, do ludzi, którzy czasem śmierdzą i nie zawsze są sympatyczni, ale właśnie oni najbardziej potrzebują ewangelicznej miłości. Nie idą tam z księdzem, żeby odprawić Mszę. Nie niosą pobożnych książek i katolickiej prasy. Nie nawracają nawet. Gotują dla nich zupę albo parzą herbatę, dają ciepły szalik, idą z nimi do urzędu załatwić jakieś formalności, znajdują im lekarza – a czasem po prostu siadają, rozmawiają, trzymają za rękę, są.

Czy tacy ludzie idą tam głosić Ewangelię? Zwykle raczej dopiero tam Ewangelię znajdują. Tam odkrywają, na czym ona naprawdę polega. Tam zaczynają rozumieć, że najwspanialsze nawet słowa, czytane w przepięknym kościele pośród zapachu kadzideł, pozostają jedynie teorią, pustą formą. Za takimi ludźmi dziś idą inni. Tacy ludzie sprawiają, że pozostali pytają zadziwieni – tak jak pytali kiedyś, zaraz po zmartwychwstaniu – „Skąd oni to w sobie mają?”.

Jeśli nadzieja dla Kościoła jest w Ewangelii – to jest w Ewangelii działania, w Ewangelii tysięcy małych, praktycznych gestów, które są autentyczną miłością. I to za radykalnymi świadkami takiej Ewangelii chcemy iść, odrzucając już tych wszystkich, którzy zajmują się wyłącznie teorią. Nie chcemy Ewangelii tylko słuchać. Po tylu latach słuchania znamy ją na pamięć. Dziś Ewangelię chcemy zobaczyć na własne oczy i przeżyć ją na własnej skórze. Wtedy ona sprawia, że rosną nam skrzydła i zaczyna się odnowiony Kościół.

Racja i nadzieja druga: wspólnota

Odpowiadający na ankietę „Więzi” bardzo często przywoływali hasło „mała wspólnota”, w niej upatrując nadziei na przyszłość Kościoła. Jednocześnie bodaj nikt nie napisał, że takową ma, że w niej właśnie żyje, że to jego konkretna wspólnota daje mu siłę i wiarę na przyszłość. Ufam, że wynika to z określonej formy wypowiedzi, w której opowieści takie byłyby mocno dygresyjne, a nie z czystej teorii, nie z marzenia tylko o małej wspólnocie bez jej doświadczania.

Ową „małą wspólnotą” może być, rzecz jasna, parafia, ale również różnego rodzaju inne, mniej liczne grupy złączone wspólną duchowością. Wprawdzie wydaje się, że w przypadku wielkomiejskiej parafii trudno jest mówić o „małej wspólnocie”, jednak chodzi tu nie tyle o liczbę jej członków, co raczej o styl funkcjonowania. Na czym ten styl miałby polegać, by ze wspólnoty płynęła nadzieja dla Kościoła, by wspólnota była tą nadzieją?

Przede wszystkim powinien opierać się na tym, że „wspólnie” są w niej i księża, i świeccy. Jeden z księży napisał w ankiecie, że pasterz nie może być pastuchem, a owce baranami. Relacja między nimi powinna być relacją zaufania. Mała wspólnota pozwala dojść do głosu ludziom świeckim, jest ciekawa opinii każdego z nich i buduje się doświadczeniem każdego. Daje poczucie bliskości w świecie, w którym często jesteśmy anonimowi: w parafii znamy się wzajemnie często od dziecka, podobnie nasze dzieci, a my „z kościoła” rozpoznajemy się w sklepie czy na zebraniu w szkole.

Mała wspólnota dobrze przeżywana inspiruje do życia na wzór wspólnot pierwszych chrześcijan, gdzie żaden nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne. W takiej wspólnocie znamy się nie tylko teoretycznie, ale też oczywiste jest pójście z pomocą do tego, któremu dzieje się krzywda; do tego, komu pilnie potrzeba opieki nad dzieckiem; do tego, który właśnie stracił pracę. Więcej: taka wspólnota razem staje się misyjna, idzie na peryferie, na które zaprasza nas papież Franciszek.

Mała wspólnota wymaga osobistego zaangażowania. W tej wielkiej, anonimowej łatwo się ukryć – podobnie jak w korporacji łatwo można uznać, że moja obecność nie jest niezbędna. W małej wspólnocie trzeba zabrać się do pracy, tam oczywiste jest, jak wiele zależy ode mnie. Zresztą przyznajmy: w małej wspólnocie to zaangażowanie się jest zwyczajnie łatwiejsze, bo przecież działam pośród swoich, bezpiecznie, z pełnym wsparciem, a to, co robię, służy również mnie. Dzięki temu taka wspólnota jest świetnym poligonem wychodzenia do innych z miłością.

Mała wspólnota pozwala dojść do głosu ludziom świeckim, jest ciekawa opinii każdego z nich i buduje się doświadczeniem każdego. Daje poczucie bliskości w świecie, w którym często jesteśmy anonimowi

Monika Białkowska

Udostępnij tekst

Mała wspólnota sprawia, że łatwiej jest nie tylko się angażować, ale również rozumieć swoją odpowiedzialność za Kościół. Tu nikt nic za nas nie załatwi, nic nie spadnie z nieba, rachunki się same nie zapłacą i dach nie przestanie w cudowny sposób przeciekać. I to nie jest problem księdza: oczywiste jest, że to nasza sprawa i wspólnie musimy sobie z nią poradzić.

Mała wspólnota pozwala prędzej niż anonimowy tłum doświadczyć żywej wiary i nie zamykać się wyłącznie w obrzędzie i rytuale. Stwarza szansę spotkania się ze świadectwem wiary, jakie dają inni (słowem, ale przede wszystkim życiem), i jednocześnie odkrycia, że moje życie może dla kogoś również być takim świadectwem – że ktoś, patrząc na mnie, buduje się, choć mnie samemu wydaje się, że ledwo daję radę.

Mała wspólnota budzi kreatywność. Tkwi w niej większy niż w wielkiej grupie potencjał do zmian, większa żywotność, która nie zatrzymuje się na zastanych formach, ale nieustannie czyta kolejne potrzeby i samej siebie, i świata wokół. Lekka korekta kierunku, nagła zmiana planów, podjęcie natychmiastowego działania nie są w niej logistycznym problemem.

W małej wspólnocie łatwiej jest podjąć życie proste i skromne – bez przepychu i wielkich form, na które jej często zwyczajnie nie stać, ale też które wydają się tu śmieszne. Tego pewnie częściej doświadczają na razie wspólnoty zakonne, ale i one budzą tęsknotę wielu świeckich i stają się dla owych świeckich światełkiem nadziei: że można żyć właśnie tak.

Ile jest udanych przykładów takich małych wspólnot? Ile takich parafii? Ankieta „Więzi” na to pytanie nie odpowiada i pewnie nie ma narzędzi, żeby je policzyć. Nie sposób nawet sprawdzić, czy istnieją one w rzeczywistości, czy raczej są marzeniem wierzących, którzy mówią: tak właśnie chcemy żyć, takiego Kościoła pragniemy i za takim tęsknimy. Jeśli jednak jest w nas taka tęsknota, jest i nadzieja, bo przecież tylko my takie wspólnoty możemy zbudować. One odnowią Kościół.

Racja i nadzieja trzecia: spotkania

Nadziei dla Kościoła upatrujemy w tym, że nieustannie toczy się w nim dialog. Nawet jeśli nazwiemy ten dialog wprost sporem, Kościół jest żywy i możemy w nim trwać, dopóki chcemy poznawać wzajemnie swoją perspektywę i rozumieć się coraz lepiej (albo przynajmniej zacząć się rozumieć choć odrobinę).

Chcemy takiego Kościoła – i za takim tęsknimy – w którym można szczerze i spokojnie rozmawiać o problemach, a nie je przemilczać, licząc na to, że się przeterminują albo ktoś zapomni. Mamy nadzieję na Kościół, który nie boi się słuchać ludzi prostych i mało znaczących – bo przecież przez takich przemawia Bóg. Na Kościół, który nie boi się wsłuchiwać w głos swoich zagorzałych przeciwników – bo przecież nie wiadomo, czy i pośród nich nie kryje się Szaweł z Tarsu albo oślica Balaama.

Mamy nadzieję na Kościół, w którym jest ekumeniczna otwartość na tych, którzy inaczej wierzą i inaczej się modlą. Spotkanie z nimi nie jest wyrzeczeniem się wiary, nie jest prozelityzmem: jest wymianą doświadczeń, wzajemnym wzbogacaniem, a czasem po prostu umacnianiem własnej wiary w spotkaniu z wiarą innego.

W świecie, w którym coraz częściej zamknięci jesteśmy w informacyjnych bańkach, pośród wiadomości, które znamy, i pośród opinii, z którymi się zgadzamy, tęsknimy za Kościołem budującym kulturę spotkania. Mamy nadzieję na Kościół, w którym spotykać się będą mogli różni ludzie i różne poglądy: nie dlatego, że on wszystkim przyklaskuje, ale dlatego, że rzeczą ludzką i Bożą jest się spotykać i dialogować.

Taką mamy nadzieję. Nie wiem, czy i gdzie ona się spełnia. Ale jest, jest żywa i prędzej czy później ta nadzieja wybuchnie i odnowi Kościół.

Racja i nadzieja czwarta: nawrócenie

Nie jesteśmy ślepcami. To argument, który często pojawiał się w ankietach, i argument, który powraca w setkach dyskusji: Kościół odnowi się i nawróci na tyle, na ile nawróci się każdy z nas.

Znajdujemy nadzieję na przyszłość Kościoła w nowych formach duchowości i osobistego kontaktu z Bogiem. Potrafimy odróżnić grzech instytucji od relacji z Bogiem. Eucharystia, milczenie, medytacje, adoracje, odkrywanie na nowo liturgii – rozumiemy ich wartość nie jako praktyk zewnętrznych, ale jako drogi do świętości, czyli, jak pisze Beata, „zgody na to, by Duch Święty mnie formował”.

Przedstawiamy długą listę zarzutów wobec instytucji Kościoła, ale ostatecznie jesteśmy świadomi, że najważniejsze jakościowe zmiany w Kościele przychodziły nie przez bunt, lecz dzięki ludziom świętym, których rewolucyjność często polegała na radykalnym świadectwie prostego życia. Odnowa Kościoła zaczyna się tu i teraz: w moim sercu, w sercu każdego chrześcijanina. Nie zaczyna się od żadnego pisma, od artykułu, od filmu czy procesu sądowego, tylko od setek, tysięcy i milionów decyzji podjętych przez konkretnych ludzi. Jeśli każdy z nas będzie się nawracał – odnawiał się będzie Kościół. I to również jest nasza nadzieja.

Racje i nadzieje następne

Nadziei dla Kościoła upatrujemy w wyjściu ze znanych, utartych schematów. Chcemy Kościoła świeżego i tętniącego życiem – nie tyle dostosowującego się do świata, ile na świat wrażliwego, reagującego nie na własne, lecz na jego troski i potrzeby. Marzymy o księżach i wspólnotach, których pierwszym miejscem działania nie jest kościół i sala parafialna, ale ulice, gdzie szukają ubogich i zagubionych. Marzymy o Kościele, w którym szablony i etykiety nie są najważniejsze, a doktryny i wykładnia wiary są po to, żeby służyć miłości, a nie ją ograniczać.

Mamy nadzieję na Kościół daleki od świata polityki, niedający się wciągnąć w jej świat – Kościół, który nie zgadza się być kartą przetargową w niczyich rękach i który sam ma świadomość, że nie da się zbudować Królestwa Bożego już tu, na ziemi.

Mamy nadzieję na Kościół, w którym powołanie jest służbą. Na Kościół wiarygodny. Taki, którego członkowie poważnie traktują swoją wiarę, to znaczy nie boją się, że ją stracą, jeśli przyznają się do grzechów i błędów. Mamy tę nadzieję, bo bez wiarygodności nie ma oczyszczenia, a bez oczyszczenia żadna odnowa nie będzie możliwa.

Wierzę w taki Kościół. Wierzę, że on się tli i to właśnie jest moja nadzieja. Wierzę, że z tych iskierek przyjść może wielka odnowa.

Nadzieja zawiedziona

Nadzieja na odnowę jest żywa i nie zgasi jej to, co zawiodło. Nie chcę tu wracać do listy rozczarowań, lecz do tego, od czego wielu jeszcze oczekuje inspiracji – a ona nie przychodzi.

Wśród odpowiedzi, jakich udzielali czytelnicy Więź.pl, były i takie, które źródeł nadziei upatrywały w wykształceniu – w spotkaniu wiary i rozumu – w solidnej formacji kapłańskiej, również tej intelektualnej. W teologii.

Teologia w Kościele w Polsce zawiodła. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, świadoma, że narażę się na krytykę zdecydowanej większości moich kolegów-teologów, zwykle dużo lepiej ode mnie wykształconych i zajmujących miejsca na katedrach. Ale piszę to i mam prawo pisać z perspektywy nie tylko teologa, ale i dziennikarki uważnie wsłuchanej w najróżniejsze ludzkie głosy, przeróżne tęsknoty lub ich brak.

Ani w kryzysie pandemii, ani w kryzysie nadużyć seksualnych w Kościele w Polsce nie wybrzmiał dość wyraźnie (poza nielicznymi wyjątkami) głos teologów. Nie dostaliśmy od teologii wsparcia w publicznie toczącej się dyskusji. Nie dostaliśmy żadnej interpretacji pogubionego i wstrząśniętego świata. Teologowie nie upomnieli się głośno o wiarygodność Kościoła. Nie potrafili jako wykształcona elita Kościoła powiedzieć: przestańmy kłamać, przestańmy unikać odpowiedzialności – bo stawiamy na szali wiarygodność Kościoła na przyszłe wieki. Jeśli dziś świat uzna nas za kłamców, Kościół będzie skończony – stanie się bez sensu, bo nikt nam nie uwierzy, że Jezus zmartwychwstał. Kłamcom się nie wierzy. A jeśli ludzie nie będą słuchać, że Jezus zmartwychwstał, jaka jest inna racja naszego trwania?

Zabierali głos pojedynczy księża, również teolodzy: prywatnie, do swoich fanów czy swoich parafian, w mediach, z którymi są związani. I świetnie, że nie milczeli, choć wiem, że z wyżyn naukowych katedr nazywano ich celebrytami. Ale czy naprawdę w sytuacji tak podzielonego Kościoła – wobec tak rozległego kryzysu, w jakim tkwimy; w obliczu jawnego już konfliktu i rozłamu wśród biskupów – nie było w przestrzeni publicznej miejsca na spokojny i upominający głos teologów? Na jeden choćby wspólny list, jeden apel któregoś ze stowarzyszeń teologicznych, który – w gorąco dyskutowanych w katointernecie kwestiach, typu Komunia na rękę – przypomniałby czystą, jasną naukę katolicką, bez interpretacji i ideologii, Katechizm, dokumenty Kościoła? Który dałby zagubionym uczniom na łodzi prosty komunikat: „Nie bójcie się, to tylko burza, tu jest Jezus ponad całym bałaganem”?

Po co jest teologia, jeśli nie po to właśnie, by odpowiadać ludziom swojego czasu na najważniejsze dla niego tu i teraz pytania?

Teologia milczała. Mam nadzieję, że się obudzi, że zacznie komunikować się ze światem. Bez teologii wsłuchanej w świat nie będzie odnowy Kościoła: będą tylko kolejne doktoraty, habilitacje i profesury, niewychodzące nigdy poza mury uczelni, będą kolejne sympozja, które niczemu nie służą, i będzie świat odchodzący w zasmuceniu, bo nie otrzymał odpowiedzi. Pobożność zostanie. Ale bez intelektualnego zaplecza, które znajduje drogę do przestrzeni publicznej, tonąć będziemy nadal w zalewie starych-nowych herezji, przyjmowanych z entuzjazmem fałszywych objawień, a czasem po prostu steków bzdur, powtarzanych z olbrzymią pewnością siebie przez kolejnych samozwańczych proroków. Dlaczego ci ostatni mają nie mówić, skoro milczy teologia? I dlaczego inni mają ich nie słuchać, skoro teologia nie mówi „basta!”?

Wierzę, że polska teologia jeszcze jest w stanie przemówić. Wierzę, że potrafi porzucić suchy język i tysiące stron z przypisami oraz mówić do tych, którzy czekają. I to też jest moja nadzieja.

Nadzieja jest upadkiem

Taka jest moja nadzieja. Taka jest nadzieja czytelników Więź.pl, którzy odpowiedzieli na ankietę. Ale z całą pokorą przyznać musimy również, że jest to nadzieja relatywna.

Nie możemy udawać, że tego nie rozumiemy: to, co dla nas jest nadzieją, dla wielu naszych współbraci w Kościele w Polsce jest zagrożeniem. Że w tym właśnie, o czym my marzymy, oni upatrują upadku Kościoła i kochając Kościół, zrobią wszystko, by go przed tym obronić. Wiemy, że ankieta z pytaniem o nadzieję dla Kościoła przeprowadzona w środowiskach „Frondy” czy „Polonia Christiana” przyniosłaby zupełnie inne odpowiedzi. Odejście od formy w stronę serca, świeżość w modlitwie i liturgii, dialog (również ekumeniczny i międzyreligijny), wzrost znaczenia świeckich, otwartość na ludzi innych poglądów, prawo czytane w kontekście życia – to wszystko dla wielu jest sygnałem, że Kościół ma problemy i tonie, a nie, że się odnawia.

W ankiecie „Więzi” przestrzegał przed tym Edward: „Kościół to nie hierarchowie i nowocześni «teologowie», którzy z Kościoła Chrystusowego chcą zrobić jakąś hybrydę bez zasad, powołując się na nieskończone miłosierdzie Boże [i] zapominając, że «miłosierni miłosierdzia dostąpią», a nie wszyscy. Uzdrowienie Kościoła nastąpi po odejściu głoszących herezje w Kościele, a odważni kapłani już bez strachu przed hierarchami powrócą do nieskażonej nauki Chrystusa i Apostołów. Moja nadzieja jest w Bogu, który za dobre wynagradza, a za złe karze”.

Czy mamy więc prawo do nadziei na Kościół, który połowa naszych sióstr i braci uzna za odstępstwo? Może ktoś uzna, że wobec tego nadziei – takiej nadziei trwania dla całości Kościoła w Polsce – nie ma. I trochę tak jest rzeczywiście. Nie mamy przecież nadziei, że wygramy na ziemi. Nie mamy prawa do nadziei na szczęśliwe i bezpieczne chrześcijaństwo, które podporządkuje sobie ten świat i jego prawa. Nie mamy prawa do takiej nadziei – bo Jezus niczego takiego nam nie obiecał. Obiecał co innego: najpierw krzyż, a dopiero po drugiej jego stronie zwycięstwo i zmartwychwstanie.

To jest prawdziwa nadzieja chrześcijan – ta, która nigdy nie zawiedzie. Choćby tu, na ziemi, nic się nie udało, wszystko zawiodło i wszystko okazało się klęską – zmartwychwstaniemy. I to jest najlepsza z możliwych Dobra Nowina: „nie bójcie się”.

Niech Duch przemówi

Nie po to jednak dostaliśmy od Boga łaskę nadziei, żeby nie tęsknić do jej zrealizowania. Ufając Mu, powinniśmy też sami pragnąć i szukać. W obliczu tak diametralnie różnych nadziei, jakie współistnieją w Polsce, pracę nad ratowaniem naszego Kościoła przed upadkiem trzeba jednak zacząć w zupełnie innym punkcie: nie od wyliczanki własnych oczekiwań, ale od zaufania Duchowi Świętemu. A zaufanie Duchowi oznacza danie mu przestrzeni, by do nas mówił – do nas wszystkich.

Prawdopodobnie przyszedł czas, żeby w Polsce zwołać synod. Nie taki, jak poprzedni plenarny, na dziesiątki różnych tematów. Kolejny synod powinien się skupić na dwóch, najwyżej trzech zagadnieniach. Zająć się na początek na przykład rozliczeniem z pedofilią oraz relacją Kościoła do polityki. Albo związkami niesakramentalnymi. Albo stosunkiem do osób LGBT. Grunt, żeby spotkać wszystkie możliwe środowiska, zainteresowane takim spotkaniem – nawet te najbardziej skrajne w poglądach, ale chcące w takim spotkaniu uczestniczyć. Wysłuchać wszystkich. Wszystkim pozwolić się wypowiedzieć – żeby wybrzmiał cały ból, bunt, żal i zawiedzione nadzieje. A potem powoli, w dialogu, wykuwać pojęcia, co do których będziemy mogli wszyscy zacząć się zgadzać. Żebyśmy znów zaczęli jednakowo rozumieć podstawowe pojęcia. Żebyśmy znów zaczęli rozumieć, co do siebie mówimy.

Wesprzyj Więź

A jeśli nie miałby to być synod (bo przecież synod tworzą w sensie ścisłym tylko biskupi), to przynajmniej jakieś forum. Neutralna przestrzeń bez transparentów, na której nikt nie będzie ważniejszy, nikt nie będzie wygrywał w oklaskach czy czasie transmisji. Gdzie każde ze środowisk podzielonego Kościoła w Polsce będzie mogło bezpiecznie powiedzieć, jak definiuje poszczególne terminy. Choćby po to, żeby się ze sobą nie zgodzić. Choćby po to tylko, by podpisać protokół rozbieżności. Po to, by wreszcie zacząć siebie słuchać: taka terapia grupowa, której potrzebujemy, zanim rodzina Kościoła pęknie nam doszczętnie.

Ufam Duchowi Świętemu i w tym również jest moja nadzieja: że wieje, kędy chce, i nie spodziewamy się miejsc, z których przyjść może prawdziwa odnowa. Może od tych, o których myślimy, że błądzą?

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, jesień 2020

Podziel się

2
Wiadomość

Jak czytam tę próbę analizy, to wątpię w jakąkolwiek reformę. Bo trzeba by zmienić fundament kościoła rzymskiego. Podstawą jest tworzenia się kościoła jest nowonarodzenie z wody i Ducha. A takiej nauki nie ma. Jest jakiś substytut w narodzenie z wody osoby, która nawet nie ma świadomości grzechu. Zabrania się działania Duchowi wg opisu Chrystusa i zastępuje się to naukami ludzkimi.

„bo nikt nam nie uwierzy, że Chrystus zmartwychwstał” – prościej się nie da. Utrata wiarygodności przez Kościół instytucjonalny ma dla wielu ludzi taki właśnie wymiar – bo to Kościół niesie nam opowieść o Bogu. Kościół tłumaczy Pisma, przekłada Słowo Boże. Dzis trudno Kościołowi wierzyć w cokolwiek.